Rozdział pierwszy
To miejsce zostało utkane z kamienia i wichru. Chłód przenikał je na skroś, nieprzytłumiony ani przez ogień na palenisku, ani drewno, skóry, kobierce oraz zasłony, których tu nie szczędzono.
Dobre miejsce, żeby usnąć, pomyślała. Dobre miejsce na śmierć.
Jej ojciec podniósł ten dworzec ze zgliszczy po najeździe pomorckich frejbiterów. W tamtych czasach łupieżcy rzadko zapuszczali się tak daleko, lecz jakiś wyjątkowo zuchwały than – a może tylko bardziej wygłodniały od innych – postanowił sprawdzić, czy jesienna zawierucha nie przytłumi czujności obrońców. I zapłacił za to swoją cenę, lecz nie od razu. Oczywiście próbowano stawić mu czoło. Pora napadu została jednak starannie wybrana, bo większość wojowników popłynęła z kniaziem na wiec. W dworcu był zaledwie z tuzin strażników, którzy zabarykadowali się wewnątrz palisady wraz z małżonką kniazia, dwójką maleńkich dzieci oraz garstką wolnych osadników, sprowadzonych naprędce z okolicznych gospodarstw.
Przybyli wszyscy zdolni do walki, a w tej okolicy nawet siedmioletni chłopiec potrafił unieść siekierę lub ojcowski oszczep. Mógł więc również umrzeć. Dawno temu, kiedy pierwszy raz opowiedziano jej tę historię, napełniło ją to smutkiem.
Bronili się jeden dzień i jedną noc. Później, w obawie przed odsieczą, której spodziewano się lada chwila, pomorcki than kazał podłożyć pod dwór ogień. Kryte torfem, nasiąknięte od deszczu dachy nie zapaliły się od razu, więc dzieła najeźdźców dokończyły nie płomienie, tylko dym. Wokół kopcącego się dworu stali pomorccy wojownicy i zabijali każdego, kto, oczadziały wyziewem ognia i strachem, usiłował wydostać się na zewnątrz. Potem splądrowali spichrze i piwnice, zagnali na okręty owce i krowy, załadowali ziarno i odpłynęli na północ.
Kiedy jej ojciec powrócił, nad ruinami dworzyszcza wciąż tlił się dym. Nikt nie ocalał.
Dwie zimy zajęło mu pojmanie thana. W powrozach sprowadził go na zhańbioną ziemię, a następnie żywcem zakopał wśród popiołów i przykrył kamieniem, który stał się podwaliną nowego dworzyszcza. Znacznie, znacznie później jasnowłosej dziewuszce, jego córce z drugiej żony, wydawało się, że w wichrowe noce słyszy spod posadzki jęki konającego frejbitera. Z czasem ścichły. Nawet krew bowiem blednie kiedyś na głazach, a w tej krainie śmierć nie była niczym niecodziennym.
Na kamiennym cokole wzniesiono dworzec z ciężkich, gładko ociosanych bali i nakryto go gontem, powleczonym błękitną farbą, jak czyniono daleko stąd, w najpiękniejszym mieście Krain Wewnętrznego Morza. Dziewczynka nigdy go nie oglądała. Kiedy jednak dorosła – jedyna dziedziczka swojego rodu, piękna i dumna, jak przystało córce jej ojca – świat zaczął przychodzić do niej. Zwajeccy kniaziowie, sinoborscy bojarzy, nawet skalmierski książę przybijali do brzegów wyspy, żeby się o nią pokłonić przed rodzicem. Była wówczas muzyka, i śpiew, i wino, i zapach zimowych jabłek, choć czas nie sprzyjał radości, bo tuż pod ich bokiem ciemna ziemia Pomortu nabrała kształtu i wynurzyła się z dna morza, posłuszna woli Zird Zekruna.
Stara kobieta pamiętała potężną falę, zrodzoną wokół nowego lądu, w samym sercu mocy boga, gdy uderzyła w ich brzegi. Stała na szczycie kamiennej strażnicy, patrząc, jak fala się przybliża, spiętrzona niczym skała i przybrana siną grzywą piany. Ściskała w ręku sztylet, jedyna w grupie przerażonych kobiet, która nie przyłączyła się do lamentów ani nie zamknęła oczu, kiedy morze porywało kolejne okręty i wciągało je w podmorski wir.
Mówiono, że tamtego dnia ocaliły ich sorelki. Wodne panny od niepamiętnych czasów widywano na kamienistych plażach, jak czeszą włosy z zielonych i modrych wodorostów albo wylegują się przyodziane w skóry fok i morsów. Wyrywały wiosła nieostrożnym żeglarzom i potrafiły popchnąć statek na rafy, jeśli ktoś im ubliżył. Lecz zapraszano je również na biesiady i wkładano im nowo narodzone dzieci w ręce, aby błogosławieństwem zjednały im przychylność oceanu. Dlatego tamtego dnia, kiedy Zird Zekrun spróbował obrócić na swoją korzyść moc morza, stanęły przy skalistych brzegach wysp Zwajców, a także plażach Sinoborza, na klifach Skalmierza i nad Cieśninami Wieprzy, a kipiel wygładziła się pod dotykiem ich dłoni.
Mówiono też, że z tego właśnie powodu Zird Zekrun je znienawidził.
Kobieta pamiętała również, jak Pomort próbował zetrzeć Zwajców z powierzchni morza i nękał tę wyspę corocznymi napadami. Jednakże teraz, kiedy jej serce stygło powoli i pokrywało się popiołem od zgryzot i zawiedzionych nadziei, coraz więcej czasu spędzała w ojcowskim dworzyszczu. Lubiła chwilę, kiedy na pokładzie smoczego okrętu zapuszczała się w głąb zatoki i skalne urwiska zaciskały się wokół niego tak mocno, że niemal słyszała, jak burty ocierają się o głazy. Gdzieś w połowie wodna ścieżka rozszerzała się, tworząc zwodniczo łagodne jezioro, każdej wiosny zasilane przez spływające z gór strumienie. Właśnie tam jej ojciec rozkazał zatopić cztery łodzie: ich wraki strzegły przejścia przed wrogiem, który, nieświadomy tych wód, usiłowałby podpłynąć ukradkiem ku siedzibie władcy.
Pod gładką taflą kryły się leniwe, przegniłe potwory, rokrocznie przesuwane przez prądy i pływy. Nawet mieszkańcy wyspy mówili o nich z lękiem i niejeden pewnie przeklinał starego kniazia, kiedy zapuszczał się na środek jeziora. Wraki nie czyniły bowiem różnicy między najeźdźcami a rybakami, zatem co roku dołączały do nich nowe łodzie, swojskie i obce. Gdy płynęła poprzez to cmentarzysko statków, czuła, jak krew zaczyna jej żywiej krążyć w żyłach – i odnosiła kolejne, drobne zwycięstwo nad losem, kiedy udawało jej się postawić stopę na twardym gruncie.
Oczywiście istniały niebezpieczeństwa, którym przystępu nie broniły ani podwodne wraki, ani tarcze wojowników. Każdego dnia przypominały jej o tym świeże, niepoczerniałe dotąd koły w palisadzie i ślady kopyt, odciśnięte w skale tak wyraźnie, jak gdyby wypalono je pogrzebaczem w skórze. Poza tym było coś jeszcze. Jasnowłosa dziewczyna, spoczywająca w komnacie na szczycie kamiennej wieży.
Tego dnia chmury rozproszyły się na niebie i przez otwarte okiennice wpadało słoneczne światło. Wicher poruszał lekko kobiercami na ścianach, mierzwił sierść na skórach, którymi zarzucono posłanie. Tutaj nigdy nie przestawało wiać, choćby i u kresu lata, kiedy morze było rozgrzane słońcem, a nad łąkami unosiła się woń skoszonego siana. Na drewnianej framudze zaczepiła się pajęcza nić. Falowała na wietrze, krucha i przezroczysta, na wylot prześwietlona słońcem. Uwieszony na niej pajączek wyglądał jakby wypełniono go krwią.
Dziewczyna na wielkim, rzeźbionym łożu nie poruszała się. Jej wąska biała twarz przypominała migdał. Kiedyś, w czasach jej młodości, kupiec ze Szczeżupin podarował gospodyni dworca skórzany mieszek, pełen tych osobliwych, południowych orzechów. Nigdy wcześniej nie oglądała podobnego specjału, więc – co wspominała z mieszaniną wstydu i rozbawienia – zjadła je pospiesznie, ukryta za węgłem stodoły. Pamiętała, że strasznie rozbolał ją brzuch. Pamiętała również ich dziwny, słodko-gorzki smak. Kiedy patrzyła na to nieruchome dziecko, uwięzione w jej ślubnym łożu i wewnątrz własnego snu, znów czuła ten smak w ustach. Niekiedy stawał się tak intensywny, że ledwo powstrzymywała mdłości.
Rude włosy opadły na podłogę, potargane przez wiatr.
Staruszka odwróciła wzrok. Te pozory życia, przejrzysty i złoty blask, nawet teraz roztaczany przez dziewczynę, sprawiały, że wszystko wydawało się jeszcze trudniejsze. Jednakże babka przychodziła tutaj każdego dnia. Zawsze była uparta, a na starość nie pozostało jej nic prócz wytrwałości.
Wiatr zaklekotał okiennicą i uniósł pajęczą nić ku łożu.
Lato dobiegało kresu. Pnącza malin łamały się pod ciężarem owoców, a w brzęczenie pszczół wkradła się nowa, leniwa nuta. Lecz w tej komnacie, w całym dworcu, nic nie zmieniło się od dnia, kiedy podwórzec pokrył się lodem pod kopytami wierzchowców, które nie urodziły się ani w tym, ani w żadnym z innych światów. Llostris – córka jej wnuka, dla której popłynął w niebyt – śniła jak jedna z baśniowych księżniczek, zamkniętych wewnątrz kryształowego sarkofagu, podczas gdy mężczyzna, który ją tu przywiózł...
Babka gwałtownie obróciła się ku palenisku i czubkiem laski rozgarnęła żar. W komnacie nieustannie zalegał chłód, bijący od kamiennej posadzki i od tej marmurowo obcej postaci na łożu. Staruszka nie ufała sobie wystarczająco, by myśleć tu o synu Smardza. Pogrzebała męża i synów i nikt nie mógł powiedzieć, że widział jej łzy. Teraz też nie zamierzała płakać. Wiedziała, że jeśli pozwoli sobie na rozpacz, na choćby jedną, jedyną łzę, pryśnie harda nieustępliwość, dzięki której trwała w tym miejscu na przekór ludziom, bogom i temu, co sobie nawzajem uczynili.
Oczywiście nic nie było przez to łatwiejsze.
Usiadła nieruchomo na zydlu, utkwiwszy wzrok w klepsydrze. Musiała przesypać się jeszcze pięć razy, żeby staruszka mogła się podnieść, tłumiąc westchnienie bólu, i odejść. Dwanaście obrotów klepsydry. Co dnia. Tym właśnie stało się jej życie.
Piasek opadał bezszelestnie. Za oknem, w dole na dziedzińcu, szczekały psy.
Każda myśl, każde podejrzenie, plan i nadzieja, zostały w tej komnacie po wielekroć przesypane w pamięci i okazały się jałowe jak piasek. Złożono ofiary, odprawiono modły, wezwano alchemików, wędrownych kuglarzy, medyków i wiedzące babki. Wszystko zawiodło. Właściwie staruszka przewidziała tę porażkę już wówczas, kiedy książę – dziecko z kohorty boga – ułożył rudowłosą na nagiej ziemi u jej stóp.
Nazwał ją wtedy iskrą na dnie swojego serca. Lecz iskry gasną nieuchronnie, a wiedząc, co wydarzyło się na Rogobodźcu, Zwajka wątpiła, by w sercu dziedzica żalnickiej korony pozostało jeszcze cokolwiek z gorącego, rozedrganego losu człowieka.
Jego płaszcz wciąż leżał w nogach łóżka. Nie odważyła się go wyrzucić. Był częścią tego, co się stało, nieodłącznym elementem układanki, zakleszczonej wokół nich jak żelazne wnyki. Podobnie jak błękitnoskrzydły wierzchowiec, który rozpalał zawiść w wojownikach. Krążył wokół dworca, krzykiem przyzywając swoją panią, podfruwał, tłukł skrzydłami w okiennice. Na darmo usiłowali odpędzić go wrzaskiem albo kamieniami. Przestraszony, powracał wkrótce, ściągany przymusem, który okazał się silniejszy niż głód i pragnienie, aż wreszcie któregoś dnia połamał sobie skrzydła o wystający okap dachu.
Musieli go dobić. Przestraszyła ją ta śmierć. Cuda, które zeszłego roku, kiedy Suchywilk ściągnął do dworzyszcza z odnalezioną córką, wydawały się kojące i łaskawe, teraz nikły jedne po drugich.
Jej czas dobiegł końca. Piasek przesypał się.
Wstała, jednak nieostrożnie i zbyt szybko. Poczuła w krzyżu ostrzegawcze ukłucie i na chwilę pociemniało jej przed oczami. Ból, nieodłączna przypadłość jej wieku, nasilił się tego lata. Nie buntowała się przeciwko temu. Nie miała już na co czekać.
W drzwiach przystanęła na moment, usiłując przyoblec twarz w surową pewność, która pomagała jej ludziom przetrwać. Musieli mieć nadzieję. Musieli wierzyć, że to dziwne lato wreszcie minie.
W końcu była gotowa. Zaczerpnęła tchu i wtedy za jej plecami, tak słaby, jak westchnienie dziecka, rozległ się głos:
– Usłyszałam wołanie. Jak długo śniłam?
Chciała płakać – łzy wydawały się stosowne w obliczu boskich cudów – lecz oczy, nieustępliwe i uparte, pozostały suche. Tylko serce kołatało się z przerażenia jak ptak złapany w siatkę. Bo nie potrafiła się cieszyć. Nie umiała podbiec do tego dziecka, tak upragnionego, tak drogo okupionego, i schwycić go w ramiona, żeby upewnić się, że przebudziło się naprawdę. Ogień wpleciony we włosy Iskier nie ogrzewał śmiertelnych. Zwajka przekonała się o tym dogłębnie, kiedy śmierć jasnej Selli popchnęła trzech spośród jej prawnuków w szarą, spienioną zgubę pomiędzy Żebrami Morza.
Przycisnęła ręce do piersi, nagle bardzo świadoma swojej starości, grzbietu przygiętego do ziemi, oczu wypełzłych od nieskończonych zdrad, okrucieństw i smutków, jakie oglądały. Świat przemieniał się wokół niej. Z każdą jesienią i wiosną nabierał nowych, odrażających kształtów. Niektóre z nich nosiły imiona bogów, wysnute z ich potęgi i uformowane przez umysły, których nie dało się ogarnąć. Lecz kiedyś, gdy była młoda, umiała znaleźć pomiędzy nimi również sprzymierzeńców i uszczknąć dla siebie, choćby podstępem, odrobinę ich mocy. A teraz jej dary – uroda, potęga rodu, nawet rozum – przeminęły. Nic już nie mogła zrobić. Zupełnie nic.
Żaden bóg nie stanie więcej na jej progu. Nie zatrzyma się tu, ani żeby jej pobłogosławić, ani żeby ją zabić. Jednak za tą złotą, roziskrzoną dziewczyną, córką jej wnuka lub nie, podążą jak psy za suką. Jedni będą chcieli ją rozszarpać, inni nią owładnąć. Żaden się nie zawaha.
Zastanawiała się, czy zdołałaby ją na to przygotować. Zapewne nie. Śmiertelnik nigdy nie może być gotów na spotkanie z bogiem.
– Zbyt długo – przemówiła wreszcie schrypniętym głosem. – Spałaś zbyt długo, dziecko.
Jasnowłosa odrzuciła skóry, wystawiając ciało na podmuchy wiatru, a jej dłonie, zagłębione wśród koców, napotkały pochwy zakrzywionych mieczy. Pogłaskała je delikatnie, a potem jednym gwałtownym ruchem obnażyła klingi.
Czerwony pajączek toczył się po jej twarzy jak krwawa łza.
– Sądziłam, że będziesz chciała je mieć przy sobie – rzekła cicho staruszka.
Dziewczyna przesunęła palcami po żelazie. Wypolerowane ostrze chwytało promienie słońca.
– Teraz pamiętam – powiedziała, wpatrując się w błękitny przestwór za oknem. – Pamiętam ucztę, krew i morze. Pamiętam również sok źródła Ilv i moc Zird Zekruna, która zakiełkowała we mnie jak jaskółcze ziele. Eweinren! – wykrzyknęła naraz. Odwróciła się ku staruszce. Jej oczy zdawały się płonąć. – Co on zrobił? Co zrobił Koźlarz?
Zwajka przymknęła na moment powieki. Nie wiedziała, jak streścić te długie, znojne tygodnie lata i zamknąć wszystko, co przyniosły, w kilku krótkich słowach.
– Och, kochanie – rzekła w końcu. – Była bitwa.
W tej samej chwili wiatr pochwycił wreszcie szkarłatnego pajączka i uniósł go w dal.