Od lipnickiego trzęsawiska dzieliły ich nie więcej dwa-trzy dni drogi, kiedy śnieg rozpadał się na nowo. Zrazu zbójca kazał żywiej pogonić konie i cały dzień ciągnęli w gęstniejącej zamieci. Pod wieczór jednak nawet Pleskota, który zazwyczaj nie przyłączał się do dąsów zbójeckich kamratów i ze skrupulatnością wieloletniego sługi wypełniał rozkazy, zaniepokoił się trochę. Zeskoczył ze swojego wozu i brnąc po kolana w świeżym, sypkim śniegu, przybieżał do zbójcy.
- Trza będzie się zatrzymać – rzekł, przytrzymując się wysokiej krawędzi furgonu – i noc w cieple przeczekać. Konie ustałe, a ludzie ze zmęczenia i mrozu skapcanieli do cna. Miejcie boga w sercu, mości Twardokęsku, i pofolgujcie nam trochę. Nie wiedzieć w tej zawiei, jakie nam licho drogę zastąpi, a szlak we ćmie łatwo zgubić.
Zbójca jeszcze dobrą chwilę jechał w milczeniu, wąsa żując ze złości. Obok niego Nieradzic, okutany szczelnie derką i kożuchem, przymrużonymi oczami wgapiał się w szarzejące w zawiei pnie drzew. Z końskich pysków buchały kłęby pary.
- Gdzie stanąć chcecie? – burknął wreszcie, lecz bez złości, gdyż nauczył się szanować sługę Nieradzica i cenił jego zdanie. – Jest tu jaka polana od wiatrów osłonięta?
- Nocą mróz srogi przyjdzie – Pleskota głębiej nasunął kaptur i otarł krzaczaste brwi ze śniegu – a sypać nie przestanie. Zdałoby się między ludźmi przytulić, przeczekać, póki zawieja nie minie. Jest niedaleczko karczma wedle rozstajów poczciwa, gospodarz zacny, z dawien dawna na niej siedzi i rebeliantom sprzyja. Z drogi wiele nie zboczym. We dwa pacierze na miejscu staniem, zwierzętom i ludziom przyda się wytchnienie. Tedy jak będzie, mości Twardokęsku?
Twardokęsek przygryzł wargę i bez słowa kolebał się na koźle.
- Nie – rzucił po namyśle. – Nazbyt to niebezpieczne.
Nieradzic jęknął słabo. Pleskota jeszcze głębiej zapadł się w śnieg.
- Widzicie – podjął zbójca, który chciał się trochę przed nimi oboma usprawiedliwić – mnie od niedzieli skóra na grzbiecie świerzbi, co jest znak niezawodny, że nieszczęście będzie. A jakbym sam na siebie zasadzkę chciał przyszykować, to właśnie tutaj, pod samym bokiem Koźlarza. Dlatego nie chcę ludziom przed oczy leźć i do gospody zaglądać. Nazbyt łatwo szpieg się w niej może plugawy trafić, co nam Pomorców na kark ściągnie i u kresu drogi nas wygubi.
- Może i racja – zgodził się posępnie Pleskota. – Ale powiem wam, mości zbójco, że szpiegom się wymknąć można, a mróz ze wszystkich wrogów najgorszy.
- Co radzicie?
Szlachetka zasępił się i czas jakiś rozmyślał, idąc u woza w coraz głębszych zaspach, las bowiem przerzedził się mocno i wiatr nawiał na drogę śniegu.
- Jest w lesie gospodarstwo – odezwał się w końcu – wedle ruczaju. Mało kto o nim pamięta, bo młyn tam stał kiedyś, ale go z tuzin lat temu podpalili, nie pomnę, Pomorcy czy nasi. Chłop jeden się ostał, co na wyrębach owies sieje i miód leśnym rojom podbiera. Wygód u niego nie będzie, ale da konie do zagrody wprowadzić, a my się w izbie ogrzejem, przy ogniu.
Nieradzic wystawił głowę spod baranicy i popatrzał na zbójcę z nadzieją. Policzki miał czerwone od mrozu.
- Mości Twardokęsku? – ponaglił Pleskota.
- Dobrze już. – Westchnął zbójca. – Prowadźcie.
Chata była niska, ukryta za kępą świerczyny i mało jej nie przeoczyli. Ale ledwie wjechali w opłotki, doszczętnie pokryte śniegiem, zbójca poczuł, że źle uczynili. Nijak mu było zawracać wozy, zresztą gospodarz musiał ich spostrzec, gdyż zza chałupy rozległo się rześkie ujadanie i drzwi do izby uchyliły się z wolna.
- Nie lękajcie się, dobry gospodarzu! – krzyknął z daleka Pleskota. – My kupce, ludzia spokojna. Pobłądzilim w zadymce i trza nam do świtu przeczekać, koniom dać wytchnienie.
- Ano, zajeżdżajcie. – Z chałupy wyłonił się siwowłosy chłopina, skurczony we dwoje i nakryty płatem baraniej skóry. – Wozy na gumnie ostawcie, nikt ich tutaj nie ruszy. Zwierzęta do szopki można wprowadzić, żeby nie zmarniały. – Uspokajająco poklepał po szyi jednego z siwków, którymi powoził zbójca. – Sielne koniki – pochwalił, a Twardokęsek ułowił przez moment spojrzenie małych, zestrachanych oczek.
Chłop się bał. Twarz miał sinobladą i popatrywał wokoło z takim lękiem, jakby mu sam Zird Zekrun w gościnę do obejścia zawitał.
- Ale utrudzone ponad miarę – odparł miękko zbójca, którego nagle ogarnął dziwny spokój, bo wiedział już, że, czymkolwiek jest niebezpieczeństwo, nie zdoła go uniknąć. – Pomóż mi wyprzęgać.
Gospodarz łysnął białkami oczu i uczynił gest, jakby chciał się zerwać i przez śnieg zmykać do lasu, ale pohamował się prędko. Przytrzymał konie za uzdy i mówił do nich uspokajająco, gdy je Twardokęsek odpinał, a potem powiódł do stodółki. Zbójca ruszył tuż za nim.
- Nieradzic, wody ze studni uciągnąć – rzucił jeszcze przez ramię do chłopaka, który wraz z resztą krzątał się pomiędzy wozami. – I konie do sucha wytrzeć.
Tuż za drzwiami szopy zbójca z całej siły ucapił chłopinę na łokieć i przyciągnął do siebie, przykładając mu do grdyki sztylet.
- Ilu? – zapytał szeptem.
Gospodarz zadygotał gwałtownie, a potem zwiotczał w uścisku zbójcy. Nic nie odpowiedział.
W głębi, za drewnianym przepierzeniem zameczała koza.
- Gadaj żywo, skoro po dobroci pytam. – Zbójca mocniej nacisnął ostrze. – Bo już zgadłem, że w izbie siedzą. Jeno nie wiem jeszcze, czy na mnie czekają i kto oni.
- Źli ludzie, panie – odezwał się roztrzęsionym głosem chłopina. – Ja ich w gościnę nie prosił, sami przyleźli. Dwie niedziele siedzą, dobytek przejadają. Mnogo ich i pod bronią. Kobita zestrachana, dzieciak od trwogi słabuje...
- Ilu ich jest, tych złych ludzi? – zbójca bez miłosierdzia uciął wyrzekania, ale odsunął nieco ostrze.
Chłopina zacukał się nieco i zaczął mozolnie rachować na palcach.
- Dziewięciu w izbie pije – oznajmił wreszcie. – Czterech z rana do gospody skoczyło po gorzałkę, lecz pewnie rychło wrócą.
Zbójca pokiwał głową i schował sztylet.
- A konie gdzie trzymają? – zagadnął.
- Skądże mnie wiedzieć, biednemu? – Gospodarz głośno przełknął ślinę. – Pewnie wedle starego młyna, ale żem nie pytał.
- Dobrze więc. – Twardokęsek odwrócił się.
Chciał wynijść ze stodółki, ale chłopek wczepił się w połę jego kożucha.
- Pomiłujcie, panie kupiec – zaskomlał. – Ja mam dziatki małe, niewiasta przy nadziei. Nie drażnijcie ich, panie, oni ludzie zbrojne i do gniewu prędkie. Zaraz wam na stryszku posłanie naszykuję, świeżą słomą wymoszczę. Aby do izby nie idźcie. Bo oni tam od rana siwuchę piją...
- Precz, chamie! – Zbójca szarpnął się mocno. – Konie wycieraj.
Wyszedł na majdan i przymrużonymi oczami popatrzył ku chałupie, a potem ukradkiem przywołał starego szlachcica z Nieradzicowej czeladki.
- Pleskota – rzekł, niby to poprawiając płachtę na wozie – weźmiesz swoich ludzi i wyskoczysz na ścieżkę ku gospodzie. Jeno tak, aby was z izby nie widziano.
Szlachcic zrozumiał od razu.
- Wielu? – zapytał chrapliwie.
- Tamten – machnął ku szopce, w której wciąż siedział gospodarz – powiada, że czterech, ale skądże mnie wiedzieć, czy prawdę gada?
- Kurwi syn - sapnął Pleskota. – Dajcie mi go krzynkę nożem popróbować, wnet prawdę powie.
- Czasu nie ma.
- A mały? – Szlachcic spojrzał niespokojnie ku Nieradzicowi, który dźwigał przez majdan połąk z wiadrami.
- Przy koniach każcie mu zostać. Lepiej go z dala trzymać, jak się tam w chałupie na dobre zacznie.
- Sami w izbie uradzicie?
- Cobyśmy mieli nie uradzić? – Zbójca uśmiechnął się po wilczemu i błysnął spod wąsów zębami. – Jeno nie zwlekajcie. Niebawem się spostrzegą.
Pleskota skinął głową i powoli poprowadził parę koni ku stajence. Jego krewniacy, którzy pozornie bez celu kręcili się po majdanie, nagle znaleźli się tuż koło niego.
Twardokęsek potoczył wzrokiem po wozach, ustawionych w zgrabne półkole i z twarzy kamratów wyczytał, że spostrzegli już jego niepokój. Udał, że poprawia oburącz kaptur, i przycisnął do czoła osiem palców. Cherchel odpowiedział uśmiechem i poprawił na głowie czapeczkę z sokolim piórkiem. Chąśnik odchylił lekko połę płaszcza z brunatnego pomorckiego płótna i poklepał znacząco głowicę krótkiego miecza. Inni zdawali się nie zwracać na niego uwagi, ale ich ruchy nagle spowolniały.
- Jak tam? – spytał, przekrzykując wycie wichru ponad polaną. – Wozy opatrzone?
- Ano zda mi się, że tak – odparł spokojnie Lusztyk.
Zbójca widział, że jego pięści na przemian kurczą się i otwierają.
- Do izby chodźmy, nim nam kuśki do gaci przymarzną! – rzucił Twardokęsek.
Ktoś obok zaśmiał się niepewnie. Osacznik przytupywał w miejscu i zabijał ręce. W oczach miał lęk.
- Hejże, gospodarzu! – ryknął Twardokęsek. – Nazbyt nas długo na mrozie trzymasz. Do izby prowadź a chyżo!
- Gorzałki bym się napił – burknął w sionce Wekiera.
- A ty byś jeno pił i na piecu leżał! – Cherchel walnął go w plecy aż zadudniło i roześmiał się donośnie.
- I dziewki dupczył! – zarechotał ktoś z tyłu, chyba Osacznik.
Zbójca, napięty już jak rzemień i sprężony do skoku, nawet się nie obejrzał.
Izba była niska i ciemna. Chłopi widać dzielili ją po sprawiedliwości z inwentarzem, bo ledwie zbójcy przeszli przez próg, z żerdki nad drzwiami rozległo się niespokojnie kurze gdakanie. Gdzieś w rogu coś zapłakało. Zbójca podniósł oczy i dojrzał na piecu jasne czupryny czworga drobiazgu; dzieci przypatrywały im się szeroko rozwartymi oczami, skulone pod końską derką. Przy palenisku z klęczek podniosła się krępa, gruba chłopka w rozchełstanym gieźle.
Przy stole na krzyżakach, naprzeciw paleniska, siedziało ośmiu drabów, wszyscy w skórzanych kubrakach i bardzo porządnych butach, co Twardokęsek od razu dostrzegł, bo dwóch z nich trzymało nogi na stole, pomiędzy misami z resztkami zakrzepłego bigosu i ogryzionymi kośćmi.
- No, coście tak, panowie kupcy, na podwórzu zwlekali? – zagaił drwiąco jeden z nich, żylasty czarnowłosy chłop o twarzy oszpeconej paskudnym cięciem przez czoło. – Jużem zaczął się lękać, że wam nasza kompania niemiła.
Zbójca odchrząknął. Ale zanim otworzył usta, gospodarz przepchnął się pospiesznie kamratami do przodu.
- Ależ prosim w gościnę, pięknie prosim – zapiszczał cienkim ze strachu głosem. – Niewiasta strawę zagrzeje, boście pewnie zdrożone.
Gospodyni cofnęła się o krok, na darmo usiłując zebrać na obfitych piersiach poszarpaną koszulę. Drabi zarechotali, a najbliższy klepnął ją w tyłek, aż podskoczyła jak zając.
- Nie leń się, niewiasto, skoro małżonek proszą – poradził jej dobrotliwie. – A wy, kupce, co się tak w mroku czaicie? Do ognia chodźcie. Miejsca ci tutaj dostatek.
Nie była to jednak prawda, szczególnie że żaden z drabów nie poruszył się nawet i nie ścieśnił na ławie.
- Na skrzyni można siadać, a ja zaraz snopki z komórki przywlokę i płótnem zaścielę – zaoferowała się niewiasta.
Kiedy poruszyła się żywiej przy ogniu, zbójca zobaczył, że twarz ma posiniaczoną i opuchniętą od bicia. Na gieźle znać było brunatne smugi krwi.
- Gdzie leziesz, kobieto? – Chłop przyskoczył do niej, i na powrót popchnął do paleniska. – Strawę warz, ja nagotuję siedzisko. – Wyprysnął z izby, jakby go gonił tuzin czartów.
Zbójca wciąż zwlekał. Nie umiał zgadnąć, na kogo się napatoczyli. Mężczyźni w izbie na pewno nie byli Pomorcami, nie nosili też barwy starościńskich pachołków. Wprawdzie jeden podszedł do okna, otwarł na dwa palce okiennicę i przez wąską szczelinę łakomie spoglądał na wozy pełne towaru. Coś jednak zbójcy mówiło, że nie są to zwyczajni grasanci.
- Nie uchodzi kupcom na klepisku z psami siedzieć – odezwał się znowu ten czarnowłosy, żylasty.
Reszta tylko gapiła się w milczeniu, czekając zaczepki.
- My chudopachołki – przemówił uniżenie zbójca, rozumiejąc, że nie da się w nieskończoność przewlekać milczenia. – Wozy dla mości Wołkycza prowadzamy ze Spichrzy w skalmierską stronę. Kudy nam do jaśnie panów? Ot, przycupniem sobie w kącie, cichutko, nikomu nie wadząc.
- Musieliście straszliwie pobłądzić, kupce – zadrwił żylasty, a Twardokęsek był coraz pewniejszy, że właśnie on przywodzi pozostałym. – Bo tutaj pustkowie. Szlak do Skalmierza górą idzie, dobre dwa dni stąd.
- Mieliśmy przewodnika – wyjaśnił Cherchel, przesuwając się nieznacznie naprzód. Kciuki założył za pas z żelaznych klamer; miał w nim ukryty dobry tuzin krótkich noży, którymi skalmierski bard z wielką wprawą ciskał – ale try dni temu zemknął, gadzina. A drogiśmy nieznakomi, musieliśmy w zawiei ze szlaku zjechać.
- Dziwne wozy macie – powiedział ten przy oknie. – Chyba nie nasze.
Gospodyni zagrzechotała misami przy palenisku.
- Polewka zagrzana – rzekła, oglądając się trwożliwie na drabów. – Jeno misek dla wszystkich zbraknie.
- Nie szkodzi – oznajmił jowialnie żylasty. – Panowie kupce ludek pokorny, choćby z psiej miski grzecznie wychłepczą.
Osacznik sapnął ze złością i zaszurał nogami po klepisku. Lusztyk go w porę ucapił za ramię. W tejże chwili do izby wpadł chłopek, taszcząc dwa pokaźne snopki.
- Zaraz naszykuję – gadał, rozkładając słomę pod ścianą, w dobrej odległości od ławy, przy której biesiadowali zbrojni. – Jaśnie panowie odpoczną, ciepłej strawy pojedzą, wnet im się humory poprawią.
- Nie od jej polewki. – Drab przy oknie skrzywił się szyderczo, a niewiasta aż się skuliła przy ogniu. – Musiała, ścierwo, trutki jakiejś dosypać, bo wciąż mnie w żywocie pali – dodał tonem wyjaśnienia, kierując się do wyjścia. – A ty się, gamratko, nie gap. – Pogroził kobiecie pięścią.
Twardokęsek przycupnął na snopku i przyjął miskę z rozdygotanych rąk chłopki. Drab w jednym miał rację – polewka smakowała paskudnie i pływały w niej jakieś zielonkawe włókna, pewnie kapusty, ale tak rozgotowanej, że trudno się było rozeznać. Zbójca jadł pospiesznie, nie podnosząc oczu znad naczynia. Nikt się nie odzywał. Jego kamraci skwapliwie chłeptali rzadką zupę, choć wątpił, czy doceniają gościnność gospodyni. Twardokęsek zaś był coraz bardziej pewien, że drabi nie z przypadku siedzą na pustkowiu, daleko od wszelkich szlaków. Nie było wielu traktów, którymi mógłby bezpiecznie przeprowadzić furgon do lipickiego obozowiska. Wystarczyło rozesłać po lesie z pięć tuzinów zaufanych ludzi i kazać im czekać na łut szczęścia.
Najemnicy, pomyślał, popatrując tuż nad klepiskiem na jednakowe buty drabów. Ktoś im dobrze zapłacił, bo przyodziewek mają świeży, niedawno na rynku kupiony. Pospolici grasanci, co z rabunku żyją, próbowaliby nas przy wozach zaskoczyć. A ci gadają, językami młócą jak baby kijankami. Po co? Przecie nie z uprzejmości. Ani chybi chcą nas za język pociągnąć i wywiedzieć się dobrze, czy trafili na właściwy konwój.
Wysiorbał resztki polewki i do czysta wytarł miskę chlebem.
- Niechże wam, gospodyni, bogowie wynagrodzą zacność – rzekł.
- A nie macie czasem, kupczykowie mili, jakiego wina na wozie, żeby pokrzepić się trochę i smak plugawy z języka spłukać? – zagadnął chudy, czerniawy na gębie najemnik, usadowiony u krańca stołu.
- Może coś się znajdzie... – zaczął pogodnie Cherchel, ale wtedy właśnie drzwi otwarły się z łomotem i do izby wpadł drab, który wcześniej narzekał na polewkę. Za kark trzymał Nieradzica.
Twardokęsek poczuł, jak krew uderza mu do głowy.
- Patrzajcie, co znalazłem! – zarechotał tamten, potrząsając gwałtownie chłopakiem. – Ładne rzeczy kupczykowie na wozach kryją. – Popchnął chłopaka ku kamratom, aż się zatoczył na ławę.
Osacznik beknął donośnie, poprawił się na słomie i wyciągnął nogi do ognia. U pasa nie miał żadnej broni i bez kudłatego półkożuszka wyglądał jak zwyczajny sterany, kościsty wieśniak. Rozglądał się tępo po izbie. Zbójca jednak kątem oka dostrzegł, że ręka kamrata maca ukradkiem obok potężnej, ledwie nadpalonej głowni.
- A owszem, niebrzydkie. – Żylasty przywódca najemników chwycił Nieradzica za brodę i odwrócił jego twarz do kaganka. Dzieciak ma rozbite wargi, a z kącika ust sączyła mu się krew, ale starał się patrzeć hardo i bez lęku. - Ale trudno się dziwić. Kupcy ciągle w pochodzie, niewiast z sobą nie wożą. A przecie i ich czasem nagła potrzeba chwyci.
Nieradzic targnął się w uścisku, chciał odskoczyć, lecz drab trzymał mocno.
- Zadziorny jak kogucik – przyciągnął chłopca bliżej – choć gładki jak panna. I dobrze, lubię narowiste klaczki. Więcej potem radości, kiedy je człek okiełzna. Napijesz się ze mną, klaczko?
Nieradzic się opierał, więc szarpnął go mocno za włosy, a potem wlał mu w gardło gorzałkę. Chłopak krztusił się i parskał. Już się nie nadrabiał miną. W twarzy miał coraz większą panikę. Najemnik klepnął go po plecach, a potem przesunął ręką niżej wzdłuż grzbietu i uczynił coś jeszcze. Zbójca nie dojrzał, co, ale chłopak podskoczył jak oparzony. Drabi zarechotali.
- Coś ty taka płochliwa, klaczko? – zadrwił młodziak z ogniście rudą czupryną i świeżą blizną po katowskim żelazie na czole. - Insze zabawy wolisz?
Pozostali nie udawali dłużej, że jedzą. Bezczelnie gapili się na kupców, czekając, aż któryś stanie w obronie dzieciaka. Nie wiedzieć, kiedy, w rękach najemników znalazły się miecze i ciężkie żalnickie buzdygany, wcześniej oparte o ścianę za ławą.
- A może ci się nie podobam? – Żylasty przyciągnął chłopaka bliżej, choć ten szarpał się i wyrywał. – Może nie zechcesz poratować starego strudzonego żołnierza w potrzebie, bo masz wśród kupców miłośnika, co z dawna cię w sianie obraca? Tego wielkiego czarnobrodego dziada? – Uśmiechnął się lekko, spoglądając zbójcy prosto w oczy.
- Wystarczy, panie – odezwał się z uniżeniem Twardokęsek. – Poszuciliście sobie naszym kosztem, ale my ludzie pokorne, nie będziem się krzywić. Ale już więcej nie trzeba. I chłopak się boi.
Jednak wiedział, że zbójcy z Przełęczy Zdechłej Krowy, na pozór pochłonięci jadłem, również szykowali się do bitki. Lusztykowi palce niespokojnie chodziły na krawędzi misy, jak zwykle przed walką. Osacznik żuł źdźbło trawy, błyskając zębami spod pod nawisu szpakowatych wąsów, ale jego prawica była zaciśnięta na polanie. Cherchel zdjął baranicę i odblask płomieni grał na jego grubym pas z żelaznych klamer. Wekiera przeciwnie, jakoby skostniały od mrozu, naciągnął się na siebie burą końską derkę. Nie miał ulubionej maczugi z jesionowego drewna, lecz zbójca wiedział, że pod wytartym pledem skrywa potężny kiścień z sześcioma żelaznymi łańcuchami; rozbijał nim ludzkie czaszki z łatwością, z jaką gospodyni tłucze skorupkę jajka. Chąśnik pomorckim zwyczajem miał na pewno pod kapotą dobry mieczyk i korda, ale zbójca wciąż się wahał. Z dawien dawna nie widział towarzyszy w walce, a tamtych było dziewięciu. Dziewięciu doświadczonych najemników, przygotowanych do walki i usadowionych wyżej. Na domiar złego ich
przywódca trzymał w garści Nieradzica, zasłaniając się sprytnie od ciosu nożem.
Żeby chłopaka choć na chwilę puścił, pomyślał zbójca. Na jedną krótką chwilę...
- Ejże, zazdrość cię sparła? – Drab przymrużył oczy. – Nie strachaj się, stary, my tylko pofiglujem trochę i zaraz ci gaszka oddamy, nienaruszonego. Niechże ci się potem na podołku wypłacze, jak go będziesz zacieszać... – chciał jeszcze coś powiedzieć, ale wtedy właśnie Nieradzic szarpnął się mocniej, po czym plunął najemnikowi prosto w twarz.
- Ty ścierwo! – ryknął zaskoczony mężczyzna i walnął chłopaka na odlew tak mocno, że ten poleciał w tył kilka kroków i upadł pomiędzy drwa, ułożone na stosie obok paleniska.
W tej samej chwili coś śmignęło w powietrzu i wąskie ostrze sztyleciku Cherchela wbiło się żylastemu prosto w gardło. Zabulgotał ustami pełnymi krwi, lecz nikt go już nie słuchał.
Któreś z dzieci na piecu rozwrzeszczało się przeraźliwie i zaraz zamilkło, nakryte szczelnie derką przez rozsądniejsze rodzeństwo.
Osacznik zakręcił pod powałą płonącą głownią i z rykiem runął na najemników. Rozrzucane drwa potoczyły się po klepisku, sypiąc wokół iskrami, od których natychmiast zajęło się sukno i słoma. Gospodyni z piskiem rzuciła się zalewać się wodą z cebrzyka, ale któryś ze zbójców, chyba Wiekiera, odpędził ją potężnym kopniakiem. Kobiecina zaskowytała głucho i skulona wpół, przewróciła się na tlące płótno. Jej mąż okazał się sprytniejszy. Na pierwszy odgłos bitki zniknął, jakby go wymiotło z izby.
W izbie było tak ciasno, że Twardokęsek ledwie zdołał się uchylić przed wielkim bierwionem w ręku Osacznika. Widział, jak straszliwy korbacz Wekiery gruchocze łeb człeka, który przydybał przy wozach Nieradzica. Ale samego chłopaka zbójca nie zdołał dojrzeć. Miał nadzieję, że dzieciak znalazł dość rozumu, aby odczołgać się gdzieś w bok, pod ścianę, bo łacno mogli go w bitce stratować.
Pomimo śmierci przywódcy najemnicy bardzo szybko przyszli do rozumu. Przewrócili stół na sztorc, zastawili go ławą i skryli się pod ścianą, ciskając ku zbójcom ogryzionymi kośćmi i glinianymi misami. Nie docenili jednak rozjuszonego Osacznika. Kopiennik wyrżnął raz i drugi bierwionem w blat. Gdy nie odniosło to żadnego skutku, prócz wzbudzenia niejakiej wesołości wśród najemników, odrzucił głownię i z gołymi rękami rzucił się naprzód.
- Poczekaj! – wrzasnął za nim Cherchel, który wygarniał już żelaznym hakiem rozpłomienione berwiona z paleniska, aby je sprytnie podłożyć pod stół i ławę, osłaniające drabów.
Zbójca skinął głową – było mu wszystko jedno, czy chata zgorzeje ze szczętem, skoro tym sposobem mógł bez trudu i znoju wykurzyć napastników zza zapory. Inni kamraci z Przełęczy Zdechłej Krowy takoż w lot podchwycili pomysł skalmierskiego barda; podpalali gałęzie i z daleka ciskali nimi w drabów, niepomni na przeraźliwe zawodzenia kobieciny, która zdołała się podnieść z płonącej słomy i dusiła ją mokrym kożuchem któregoś ze zbójców. Jednak Osacznik nie obejrzał się nawet. Blask ognia padł na jego wykrzywioną od wysiłku gębę, kiedy chwycił skraj ciężkiego dębowego stołu na krzyżakach. Twardokęsek zobaczył, jak nabrzmiewają węzły mięśni na jego chudych ramionach. Napiął grzbiet, stół drgnął z lekka, zachwiała się ustawiona na nim ława.
- Prędzej ci, dziadu, krzyż pęknie! – zarechotał jeden z najemników z najemników.
Osacznik skurczył się w sobie, zaparł nogami w klepisko i jeszcze raz szarpnął za blat. Jego plecy wygięły się w łuk i przez moment zbójca miał wrażenie, że zaraz złamią się wpół, wedle przepowiedni draba. Jednak Osacznik stęknął tylko głucho, z głębi trzewi, i nagle ciężki dębowy stół wyprysnął w powietrze, a ława spadła na zaskoczonych najemników.
- Na psubratów! – zawył cienkim głosem Cherchel, rzucając się do przodu.
Wekiera i Chąśnik skoczyli za nim, jeden z okrwawionym kiścieniem, drugi z szerokim pomorckim mieczem. Jednak nim dopadli tamtych, zza krawędzi ławy wysunęło się ostrze zakrzywionej żalnickiej szabelki i cięło Osacznika na ukos od nasady ramienia w poprzek brzucha. Grasant zaskowyczał cienko i padł na polepę, pod nogi nadbiegających kamratów.
Twardokęsek poślizgnął się na krwi i byłby pewnie upadł, gdyby go Lusztyk nie podtrzymał za łokieć. Zachwiał się jednak, zatoczył i stracił impet. Mało brakło, a byłby życiem przepłacił chwilę nieostrożności, bo przyparci do ściany najemnicy bronili się desperacko. Ktoś dźgnął zbójcę podstępnie włócznią pod żebro, ale niezbyt dotkliwie, bo gruba baranica wyhamowała ostrze. Pomorcki miecz śmignął mu tuż przy głowie, gdy Chąśnik ciął przez szyję człeka z włócznią.
- Kudy się pchasz, durny! – warknął Pomorzec, wymierzając Twardokęskowi pod żebro takiego kuksańca łokciem, że aż mu przez chwilę w oczach pociemniało.
Żelazny łańcuch Wekiery z trzaskiem opadł na czerep szpakowatego najemnika, który na darmo uniósł miecz, aby się zasłonić przed ciosem. Coś chrupnęło paskudnie, krew prysnęła zbójcy na twarz. Zanim się opamiętał, wykrzywiony paskudnie Wekiera odtrącił go i ruszył ku młodziakowi, który przywarł plecami do ściany i z grozą na obliczu obserwował efekt ciosu kiścienia.
- A ja? – rozdarł się Twardokęsek. Schwycił Wekierę za kożuch, ale równie dobrze mógł próbować powstrzymać młyński kamień. - Mój jest wedle starszeństwa!
Zbrojny skulił wyraźnie, ale próbował nadstawił miecza. Trzymane oburącz ostrze drżało.
- Trza się było pospieszać – zarechotał zwalisty grasant, strząsając z siebie Twardokęska jak rzepa.
Kiścień mignął jeszcze raz, odbijając płomienie. Chłopak zawył. Krótko.
Zbójca, coraz bardziej rozgoryczony, ogarnął izbę szybkim spojrzeniem. Najemnicy byli już dobrze przerzedzeni bitką. Cherchel z długim kordem i kudłatym kożuchem owiniętym wokół lewego ramienia skakał wokół jasnowłosego draba. Ten wzrostem przewyższał barda niemal o głowę i trzymał w ręku pokaźny żalnicki szarszun, jednak z najwyższym trudem parował ciosy małego minstrela.
- Nie oddam! – wystękał bard, uchylając się spod ostrza, i dla poparcia słów kopnął zbójcę w kostkę. – Innego sobie poszukaj. Paszoł won!
Lusztyk tylko wzruszył ramionami i uniósł wyżej rudowłosego młodzieńca, który wcześniej szydził z Nieradzica. Zbrojny wił się w jego uścisku i wierzgał, twarz mu posiniała, a oczy wyszły z orbit, kiedy skalmierski dusiciel powoli zaciskał palce.
- Z wprawy żem wyszedł – skwitował z niezadowoleniem, po czym szarpnął gwałtowniej rudego za szyję, kark mu chytrze skręciwszy, i cisnął trupa na ziemię.
Twardokęsek aż zgrzytnął zębami, bo znienacka taka go ogarnęła ochota do bitki, że ledwo się hamował, aby nie wbić kordzika w któregoś z kamratów. Szczęściem dojrzał, jak w załomie u pieca Chąśnik ogania się mieczem przed dwoma ostatnimi najemnikami. Tymczasem Cherchel uporał się ze swoim przeciwnikiem i wszyscy kamraci z Przełęczy Zdechłej Krowy gapili się na walczących jak stado psów, warczące nad pojedynczą kością. Pomorzec, obejrzał się na moment, widać odgadując myśli kamratów.
- Dobra, ale tego starszego – rzucił przez zaciśnięte zęby.
- Mój! – rozdarł się radośnie Twardokęsek i rzucił się ku nim przez izbę.
- Zawżdy jeno ty i ty! – krzyknął za nim z niechęcią Cherchel. – Chytrusie stary.
Zbójca nie słuchał wyrzekań kamratów, lecz, owładnięty bitewnym zapałem, zagalopował się krzynę. Chciał najemnika nieco kordzikiem na żebrach naznaczyć, aby potem tym łacniej wyśpiewał, kto ich tu nasłał i dla jakiej przyczyny. Widząc go, zbrojny skulił się jednak i w bok usiłował uskoczyć, ale tak nieszczęśliwie, że zawadził zbójcę o bark. Zwalili się na polepę i ani się zbójca obejrzał, jak jego kordzik wbił się w pierś przeciwnika. Ten zagulgotał coś słabo, kopnął dwa razy nogami i zdechł. I na tym się cała potyczka zakończyła, bo Chąśnik też znudził się wreszcie i utrupił swoją ofiarę krótkim, eleganckim cięciem przez czerep.
- Aleś był wyrywny. – Zakpił ze zbójcy, pomagając mu dźwignąć się z ziemi. – Mało żeś się nie zatchnął z ochoty do mordobicia.
Tymczasem małe drzwiczki do komory uchyliły się ostrożnie i w szczelinie pokazał się siwy łeb gospodarza. Chłopina szybko oszacował wynik starcia i uznawszy, że niebezpieczeństwo zelżało, przyłączył się do niewiasty, która pomstowała donośnie nad zmarnowanym dobytkiem.
Nikt o nich nie dbał.
- Z niego nic już nie będzie. – Cherchel przyklęknął przy Osaczniku, który leżał nieruchomo na stratowanej ziemi. – Lada chwila zdechnie.
Zbójca otarł pot z czoła i popatrzał przytomniej na ogromnego Kopiennika.
- Ostawcie go – rzekł z cicha. – Niech tutaj w cieple poleży, póki... póki będzie trzeba – dokończył niezręcznie.
- Z tych też żaden pożytek. – Lusztyk chodził pomiędzy wymordowanymi najemnikami, zaglądając im w karmany i przetrząsając sakiewki. – Dwóch jeszcze dycha, ale łby mają łańcuchem pogruchotane ździebko.
- Niedobrze – sarknął zbójca. – Chciałem ich wypytać.
- Toś się do tego osobliwie zabierał. – Chąśnik splunął na polepę tuż przy głowie człeka, w którego piersi nadal tkwił zbójecki kordzik.
- Bo płochliwy był jakiś. – Zbójca nieżyczliwie popatrzał na trupa. – Gdyby nie uciekał, nic bym mu przecie nie zrobił. Cóż, darmo teraz biadać. Ścierwo na majdan trza wynieść, nim śmierdnąć zacznie. A wy co się tak w kącie kryjecie, gospodarzu? – Pokiwał palcem na chłopka, który zaprzestał od daremnych biadań przeszedł do znacznie użyteczniejszego odcinania guzów u kaftanów najemników.
- Przecie się wcale nie skrywam – zaprotestował chłopina, ale zbójca, wciąż rozjątrzony i zły niezmiernie, porwał go za sukmanę i postawił na nogi.
- A teraz gadaj a żywo – wysyczał – kto ich tutaj przysłał i czemu się na nas zasadzili?
Kmiotek spojrzał w twarz zbójcy i zaczął dygotać jak osika.
- Ja niewinowaty, panie. Nic nie wiem. Nie opowiadali się przede mną.
- Szczera prawda – odezwała się niewiasta. Stała przy piecu, tuląc w ramionach najmłodsze z dzieci. Włosy miała opalone, porwane giezło odsłaniało grube nogi. – My wszak sami nie wiemy, panie, za co na nas to nieszczęście spadło.
- My byśmy wam wszystko rzekli, panie – włączył się chłop - boście i za nasze krzywdy pomstę wzięli. Ino nic nie wiemy. Z lasu przyszli, gorzałkę cięgiem pili, słoninę całą zeżarli i babę wyonacyli. Ale wszystkie tak czynią, Pomorcy i nasze po równo. Takie czasy nastały.
- Łżesz, ścierwo! – sapnął rozjątrzony zbójca i potrząsnął kmiotem, aż zagrzechotały zęby.
Jego wzrok padł na martwego Osacznika. Dalekoś nie dojechał, pomyślał z niespodzianą żałością i nagle zdjął go okrutny strach, że nie tylko nie zdołają wykraść rdestnickiego skarbczyka, ale nawet życia własnego nie ocalą.
- Puść go, Twardokęsek – rzekł łagodnie Lusztyk – albo zarżnij od razu, ale nie potrząsaj. Chłopina nic nie wie, a zaraz ci buty ze strachu obszczy.
Twardokęsek odepchnął gwałtownie chłopinę, który przypadł mu do nóg, wykrzykując wśród łkań słowa podzięki.
- Gdzie Nieradzic? – zapytał szorstko, odpędzając włościanina solidnym kopniakiem.
- Jeno się bijatyka skończyła z izby uciekł – rzekł ze spokojem skalmierski dusiciel. – Żyw i niezadraśnięty chyba, bo przez całą potyczkę miałem na niego baczenie.
Twardokęsek krótko skinął głową.
- I jeszcze coś – powiedział za nim Lusztyk, kiedy zbójca odmykał drzwi od izby. – Bądź łagodny, Twardokęsek.