Księga piąta
Kamieniołom był stary, miejscami nawet porośnięty lasem, ale rzadkim. Jadąc między rachitycznymi drzewkami, Debren czuł na sobie spojrzenia. Pół tuzina ludzkich, jedno końskie. Koń nie obsługiwał żadnego z kieratów czy cebrociągów - po prostu stał przy dyszlu chłopskiej furmanki, na którą załadowano sporych rozmiarów beczkę.
Budynek, przed którym zatrzymał się wóz, jako jedyny spośród kilkunastu baraków, szop oraz bud sprawiał wrażenie mieszkalnego i przez jakiś czas Debren zastanawiał się, dlaczego gospodarza nie razi fakt, że wychudzona chłopska szkapa obgryza mu podokienny, najprzyzwoitszy w okolicy - bo też jedyny - trawnik. Po woźnicy, zabiedzonym, posiwiałym jak jego koń, widać było z daleka, że nie jest stąd i prawo wypasu żadną miarą mu się nie na- leży. Zgarbiony, wyraźnie nieswój, stał z boku z czapką w ręku, żegnając się dyskretnie znakiem koła.
Dopiero ten gest otworzył Debrenowi oczy.
Budynek z oknami i gankiem nie był zaniedbanym zajazdem. Koło wsparte o sterczący ze środka trawnika głaz nie było zerwaną z łańcucha reklamą tegoż zajazdu. A trawy nie zasiała znużona monotonią skalnego otoczenia żona oberżysty.
Obok koła, prawie niewidoczna w wysokiej trawie płonęła samotna świeca. Wątły płomyk niknął w blasku czerwcowego słońca. Koń ogryzał ziele z mogiły. Dużej. Zbiorowej.
Debren zatrzymał się w pół kroku. Potrzebował dłuższej chwili, by wypchnąć z umysłu natrętne skojarzenia zmusić się do racjonalnego myślenia. Tamten kamienic łom pod Oszwicą wyglądał całkiem inaczej. Nie było kołowrotów, za baraki służyły kryte sosnowymi gałęziami wiaty, a na ciągnących się bez końca mogiłach nikt nie stawiał drogocennych kół. Była wojna i koła, wszystkie koła Rzeszy Wehrleńskiej, musiały toczyć się dla zwycięstwa.
No i strażnicy nie byli aż tak zwyrodniali, by jeszcze po śmierci pastwić się nad Pazrelitami, grzebiąc ich pod znakiem machrusańskiego koła. N a swój sposób strzegli nawet spokoju tych w dołach: pilnując, by nikt nie zjadał porastającej mogiłę trawy. Ani konie, ani więźniowie. Zwłaszcza więźniowie, prawdę powiedziawszy.
Więc weź się w garść. To inna epoka, inni ludzie. Trafił do tej zagubionej wśród wzgórz kopalni tylko dlatego, że drogę wskazał mu zagadnięty na odludnych rozstajach Pazrelita. Tłusty, rumiany, ani trochę nie strwożony, podróżujący samotnie dobrze wyładowanym wozem kupie kim. Cały, zdrowy, bez jednego sińca na twarzy. Mrucząc pod nosem coś o cholernych cudzoziemcach, zjeżdżających z Zachodu czy innej Yougonii i odbierających pracę porządnym poddanym księcia Unirherii.
Wyglądało na to, że i tu, w kamieniołomie, obcy nie są mile widziani. Czterech smagłych, ciemnowłosych wyrostków, obsługujących kołowrót, przerwało pracę, gdy tylko Debren się pojawił, i stało teraz, mierząc go mało radosnymi spojrzeniami. Pocący się przed gankiem pyzaty mnich w burym habicie spoglądał na czarokrążcę z jawną niechęcią. Twarzy skrytego w cieniu gospodarza nie było widać pod słońce, ale pewnie i on...
- Hej, ty! - Człowiek w ciżmach ze srebrnymi klamrami powiedział znacznie więcej, Debren zrozumiał jednak tylko wstęp. Potem było coś o bydlętach i chyba strzelaniu. Pytanie zabrzmiało jednak zaskakująco przyjaźnie na tle ponurych min pozostałych, więc dłoń czarodzieja nie powędrowała do pasa, poprzestając na lekkim drgnięciu. Na ganku, oprócz klamer przy ciżmach, połyskiwały w słońcu okucia kuszy, lecz nie było powodu, by już teraz sięgać po różdżkę. Trzeźwy Wehrleńczyk, chcąc nawiązać do tradycji osławionego zarządcy oszwickich kamieniołomów i postrzelać trochę do podludzi, nie przemawiałby takim tonem.
Podpity, mogący łatwo łączyć serdeczność z szyciem bełtami, nie stanowił zagrożenia. Po burzliwej służbie u rycerza Kipancho i mając w perspektywie podróż przez Cesarstwo, Debren odświeżył nieco zaniedbaną sztukę samoobrony. Wiedział, że na dystansie kilkunastu kroków oparta o słup kusza nie może się równać z różdżką. W dodatku grot na bełcie lśnił dokładnie tak jak klamry przy ciżmach. Srebrny, drogi, kuty na specjalne zamówienie. Zbyt cenny, by szyć nim w ludzi.
- Pochwalony Machrus Zbawiciel. - Tyle w staromowie każdy powinien zrozumieć. Nawet tu, na dekadenckim Wschodzie, gdzie do kościoła chadzało się rzadko, zaś ateistów leczono na koszt państwa, zamiast więzić w lochu.
- Po kres wieków - rzucił odruchowo mnich. By od razu, znajomo brzmiącą, zmiękczoną zachodnim akcentem staromową, dopowiedzieć: - I z Bogiem, dobry człowieku. Nic tu po was. Spóźniliście się, jeśli wiecie, o czym mówię. A jak nie wiecie, to tym bardziej żegnajcie. To kopalnia, niebezpieczne miejsce; tu postronnym przebywać nie wolno. O wypadek łatwo.
Któryś ze zgromadzonych przy kołowrocie chłopców drgnął nagle jak wyrwany z transu, podskoczył, usiadł na masywnej belce ramienia. Trzej pozostali natychmiast wzięli z niego przykład i po chwili cała czwórka kiwała się chaotycznie, balansując na chudych zadkach, machając nogami i usiłując nie pospadać z solidnych, lecz nie pomyślanych jako siedziska drągów.
- Przeklęte głupki! - Właściciel ciżem z klamrami znów posłużył się gardłową wehrleńszczyzną i znów Debren zrozumiał tylko początek. Dalej było coś o urzędzie i robocie, ale raczej nie chodziło o to - jak to sobie magun w pierwszym odruchu przetłumaczył - że w niedziele urzędy nie pracują. Był czwartek.
Smagli młodzieńcy, znów w pośpiechu, pozłazili na ziemię i zabrali się do obracania kieratu. Dopiero teraz uwagę Debrena zwrócił brak uprzęży zamocowanej do belek czy choćby klamer do mocowania takowej. W dobrze zorganizowanym, nowoczesnym zakładzie na porządku dziennym było elastyczne manewrowanie mocą, więc często widywało się wyrobników, którzy z braku pilniejszych zajęć zastępowali karmione woły, podkuwane konie czy konserwowane koło wodne. W naprawdę wzorcowych manufakturach organizacja pracy poszła nawet tak daleko, że chwilę przed pchaczami zjawiał się przeszkolony fachowiec, który odgarniał z kolistej ścieżki zwierzęce łajno, mocował specjalne poduszki pod pierś i posypywał talkiem ramiona kołowrotu.
Przodujący technicznie Wehrleńczycy dawno odkryli, iż ślizgający się na końskich od- chodach i walący łbem w belkę robotnik w końcowym rozrachunku zaniża dochody. Niektórzy z feudałów - bo to do nich ostatecznie trafiały podatki z kopalń i manufaktur - wzięli to sobie do serca tak bardzo, że ustawowo nakazali pracę w hełmach i na bosaka. Tu nie było ani hełmów, ani łopaty do usuwania nieczystości, ani nawet widocznych śladów po nieczystościach. Lina, którą napędzał kierat, sama powiązana była w całość kawałkami cieńszych linek, konstrukcja skrzypiała przenikliwie, zdradzając podeszły wiek, a z braku smaru zapiaszczone łożysko raz i drugi mrugnęło iskrą.
Inna sprawa, że tylko na początku, gdy spłoszeni krzykiem pryncypała młodzieńcy wykonali kilka pierwszych okrążeń biegiem. Debren pomyślał z goryczą, że ze sławnej wehrleńskiej organizacji pracy pozostały tylko bose nogi pchaczy. Nawiasem mówiąc: dziwnie smarkatych. To nie wróżyło najlepiej. O ile dobrze trafił.
- Nie wiem, czym dobrze trafił - posłał mnichowi zakłopotany uśmiech. Po czym, już bardziej poufałym tonem i po lelońsku, dodał: - Za cholerę nie szło odczytać tego na tablicy. Jedno słowo, ale run w nim bez mała trzy tuziny, i to ostrogrockich, równie zdobnych, co nieczytelnych. i Mnich, chyba trochę zaskoczony, pokiwał ze zrozumieniem głową. Dopiero potem przywołał na twarz poprzednią, demonstracyjnie naburmuszoną minę.
- Styl ostrogrocki mnogością sławnych katedr zaowocował - rzucił wyniośle płynną lelońszczyzną. - A wy, panie rodak, jak nie potraficie jednego prostego słowa po tutejszemu sklecić, lepiej muła rzycią ku nam zwróćcie i wracajcie do domu. Przez takich jak wy Wschód się z nas śmieje.
- Słowo "gbaraneberblindschfatwrenken" należy waszym zdaniem do prostych? - Debren bez trudu podtrzymał uśmiech. Miło było, nawet w takich okolicznościach, posłuchać mowy ojczystej.
- Tak, tak - uprzedził zakonnika ten w okutych erebrem ciżmach. Wysunął się z cienia, posyłając przybyszowi nieoczekiwanie szeroki uśmiech. Miał bardzo jasne włosy i niewiele od nich ciemniejsze owłosienie wokół oczu. Tak właśnie w czasach Oszwicy wyobrażano sobie idealnego Wehrleńczyka. W niektórych innych krajach od niepamiętnych lat, nie wiedzieć czemu, Ów typ urody nazywano świńskim blondynem. - To gbaraneberblindschfatwrenken braci Rimel. Dobrze...
Mówił dłużej, ale tyle tylko zdołał Debren zrozumieć.
Chyba nie był pijany i raczej nie groził strzelaniem, choć jedno z użytych przez niego słów chyba ocierało się o szeroko pojęte łucznictwo. Magun zaklął w duchu. Nadal nie wiedział, co znaczy to cholerne gbaren-cośtam. I czy faktycznie nie zrobiłby lepiej, mrucząc "pomyłka" i ukazując tubylcom zadek swego muła. Chcąc nie chcąc, musiał spędzić parę dni w okolicy, a mułowi właśnie skończył się obrok. Żeby zarobić na nowy, czarokrążca obcokrajowiec musiał legitymować się jaką taką opinią. A tej sobie nie wyrobi, wychodząc na głupka, który szukał złota, zaś trafił do bankrutującego kamieniołomu.
Bo to jedno nie ulegało wątpliwości: kopalnia marnie przędła. Oko bez trudu wyławiało oznaki upadku: dziurawe dachy, połamane maszyny, sklejony w jedną rdzawą bryłę łańcuch na wrotach stajni, kępki traw w szczelinach głównej pochylni, którą dzień i noc powinny wędrować w górę potężne bryły urobku. Obsługiwany przez wyrostków kierat skrzypiał wprawdzie, a z czerniejącego nieopodal szybu ktoś sypał klątwami, ale te żałosne namiastki ożywienia podkreślały tylko panującą wokół martwotę.
To nie mogło być to miejsce. Chyba że...
- Potworów zasadniczo nie ubijam - powiedział, znów zwracając twarz ku mnichowi. - Ale pogadać zawsze można.
- Nie ubijacie potworów? - Pyzata twarz zakonnika rozjaśniła się na moment, by niemal od razu spochmurnieć. - No więc tym bardziej...
- Znacie staromowę? - wszedł mu w słowo czerwononosy właściciel ciżem z klamrami. Był znacznie młodszy od zakonnika, bliższy wiekowo tym przy kołowrocie, nosił dwubarwne rajtuzy, modne ledwie sezon wcześniej w kręgach ocierających się o pałace, a jego kaftan dumnie połyskiwał złotem guzików. - Bo wehrleńskiego, jak wnioskuję, chyba nie? Debren odetchnął z ulgą. Wyraźnie zaskoczony mnich posłał pełne urazy spojrzenie na ganek.