Danuta Szaflarska w Powstaniu Warszawskim. "Trudno mi dziś zrozumieć, jak udało nam się przetrwać tę gehennę"
"Miałam to szczęście, że nikt z moich najbliższych nie zginął ani nie został ranny, ale gdy przypominam sobie czas Powstania Warszawskiego, to trudno mi dziś zrozumieć, jak udało nam się przetrwać tę gehennę aż 63 dni" – wspominała po latach Danuta Szaflarska. O powstańczych losach najdłużej pracującej polskiej aktorki pisze Agnieszka Cabała w książce pt. "Artyści '44".
1 sierpnia 1944 r. Danuta Szaflarska przebywała na ulicy Polnej wraz z matką, mężem, pianistą Janem Ekierem i maleńką córeczką Marysią, która miała wówczas rok i trzy miesiące. Najtrudniej było podczas pierwszej nocy, którą spędzili w mieszkaniu znajomych przy Polnej 36.
Człowiek może przywyknąć do wszystkiego
Przed budynek zajechał czołg, tak zwany tygrys. Wystrzelony przez niego pocisk trafił w piwnicę sąsiedniego domu – spowodował śmierć ośmiu osób. Jedynym rozwiązaniem była ucieczka. Jedna z sanitariuszek doznała szoku, dlatego nosze pomagał koleżance nieść mąż aktorki. Biegli w stronę ulicy Jaworzyńskiej. Dopiero reakcja rannego uświadomiła wszystkim, że są ostrzeliwani z samolotu lecącego nad nimi.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Zobacz: Zburzenie Warszawy to było za mało. Szalony plan Hitlera co do stolicy Polski
Miałam to szczęście, że nikt z moich najbliższych nie zginął ani nie został ranny, ale gdy przypominam sobie czas Powstania Warszawskiego, to trudno mi dziś zrozumieć, jak udało nam się przetrwać tę gehennę aż 63 dni. Okazuje się, że człowiek jest w stanie przywyknąć do wszystkiego. Nabiera z czasem jakiejś twardości, odporności. Miałam to szczęście, że byłam na południu śródmieścia. A była to część Warszawy niezdobyta przez Niemców aż do czasów kapitulacji.
Dzięki pomocy aktora Zygmunta Urbańskiego cała rodzina Danuty mogła nocować w mieszkaniu jego znajomych. Właścicieli nie było w domu. Gosposia nie pozwoliła im jednak położyć się do łóżek. Wyjątek zrobiła wyłącznie dla rocznej Marysi. Mimo to cieszyli się, że mają dach nad głową.
Najtrudniej siedzieć z założonymi rękami
Po jakimś czasie artystka zgłosiła się do kwatery Biura Informacji i Propagandy, które organizowało liczne koncerty dla żołnierzy i ludności cywilnej. Ona sama wolała pełnić funkcję łączniczki, czy też gońca, jak najczęściej mawiała. Zawiadamiała artystów o terminach imprez, przeprowadzała bezpieczniejszymi od ulic przejściami przez podwórka i piwnice.
Miałam na nogach dobre buty, coś w rodzaju pionierek, i brązową spódniczkę, którą uszyłam sobie z cywilnych spodni brata, który poległ jako kawalerzysta w 1939 r.; w tych samych butach i w tej samej spódniczce występowałam w "Zakazanych piosenkach". To był mój strój wyjściowy i do "teatru".
Te występy, koncerty były wspaniałe! Schiller, Wyrzykowski w mundurze powstańca, Mira Zimińska, Fogg, Dubiska, mój mąż. Strzelanina, wybuchy, w każdej chwili może się coś stać, a tutaj – spokój i opanowanie, zarówno publiczności, jak i artystów.
Najtrudniej podczas powstania było siedzieć z założonymi rękami i czekać na to, co się wydarzy, będąc całkowicie bezbronnym i zdanym na łaskę losu i innych ludzi. Dlatego artystka wielokrotnie podkreślała, jak bardzo cieszyła się z tego, że miała konkretne zadania do wykonania. Wiedziała, co ma robić i dokąd pójść. I mogła się na tym skoncentrować. "Pociski leciały mi koło głowy, ale myślę, że bardziej bym się bała, gdybym siedziała w piwnicy".
Nie bała się kul
Niebezpieczeństwo czyhało jednak na każdym kroku. "Spotkania ze śmiercią" stały się zwykłym elementem codzienności powstańczej wszystkich mieszkańców miasta. A jednak jedni ginęli – innym udawało się przeżyć. Jak wspominała artystka, w sierpniu i we wrześniu 1944 r. czuwała nad nią opatrzność. Kiedyś wybiegła z dzieckiem z domu przy ulicy Polnej.
Przypomniała sobie w pewnej chwili, że w plecaku został obrazek Matki Boskiej Ostrobramskiej. Wróciła się po niego. W tym momencie w miejsce, w którym się wcześniej znajdowała, uderzył pocisk – zginęło osiem osób.
Nie wiem, jak to się stało, ale przeczuwałam niebezpieczeństwo. Często przeprowadzałam labiryntem przejść ludzi… Zdarzyło się, że nagle krzyknęłam: – Stać! I za chwilę łomot padającego pocisku.
Gdybyśmy wyszli – zginęlibyśmy. Czy się bałam? Bałam się bomb, szrapneli, granatów. Bałam się o mamę, która tak dzielnie mi towarzyszyła i opiekowała się Marysią. Bałam się o męża, który występował z koncertami…
Nie bała się natomiast kul… Tak ładnie śpiewały… Tiu, tiu, tiu…
"Nie miałam nic dla dziecka"
Z dnia na dzień w powstańczej Warszawie żyło się coraz trudniej. Panował głód. Nie było wody, gazu, prądu, środków sanitarnych, lekarstw. Trudno było znaleźć dach nad głową, nie wspominając o chwili spokoju czy poczuciu bezpieczeństwa. By zdobyć jakiekolwiek pożywienie, Danuta zgłaszała się do transportu worków ze zbożem z browarów Haberbuscha i Schielego.
Nie miałam nic dla dziecka. Żadnej kaszki, kropli mleka. Przez dwa miesiące Marysia zjadła jedno jajko. Naszym pożywieniem były wytłoczyny z maku, pewna kobieta dała mi suche skórki od chleba. Cóż to był za skarb. W Wydziale Architektury dostałam talerz zupy z soczewicy! Coś pysznego! Moje dziecko od śmierci głodowej uratował chyba dar Ziemka Karpińskiego. […] Dał mi puszkę z witaminami: "Weź, to dla dziecka!".
Kiedy dziewczynka zachorowała, uratował ją "Wojtek" – lekarz z powstańczego punktu medycznego przy ulicy Poznańskiej 11. Dokonując prawdziwych cudów, zdobył dla niej lekarstwo i odpowiednie jedzenie.
Gdy w pobliżu ich kwater zabito konia, udało im się w końcu zjeść kawałek mięsa. Dostępny był także cukier. Nosiło się go w kieszeniach i gryzło w chwilach, gdy głód stawał się nie do wytrzymania. Pewnego razu, gdy Danuta Szaflarska szła ulicą, jakaś kobieta dała jej łyżkę konfitur – dla dziecka. Mira Zimińska podarowała z kolei słoiczek truskawek. Taki dar stanowił prawdziwy skarb.
"Nie wierzymy oczom"
Co jeszcze zapamiętała Danuta z tamtych czasów?
Gotowaliśmy na "kozie", w pobliżu zapalające bomby, huki "Berty" co siedem minut. W krótkich cichych chwilach niosłam małą na ciemne podwórko, wchodziłam z nią na śmietnik, by mogła złapać, tam wyżej, trochę słońca. W tych dniach powstania podziwiałam nieraz żywotność i zaradność mieszkańców Warszawy. […]
Ulica wymarła, zdziczałe koty jeżdżą po rynnach; nagle jęk pod stopami: nadepnęłam na struny rozbitego fortepianu. Wymarłe podwórze i jakaś samotna kobieta. Nie wierzymy oczom: pali się ognisko, a ona nad ogniem trzyma patelnię i spokojnie smaży placki; jakby stała przy swoim piecu, w swoim bezpiecznym domu.
A jednak w tych najtrudniejszych chwilach warszawiaków ratowały humor, śmiech, piosenka. Były to najlepsze sposoby, by po zderzeniu się z tak trudną rzeczywistością wrócić do normalności. W jednym z wywiadów aktorka opowiedziała na przykład o tym, że powstańcy czekający w długiej kolejce po wodę siadali na grobach i opowiadali sobie dowcipy. To był sposób na odreagowanie wszystkich przeżywanych stresów. Najprostsza obrona przed tym, by… nie oszaleć.
Autor: Agnieszka Cubała – pisarka, pasjonatka historii powstania warszawskiego. Autorka kilku książek poświęconych tej tematyce. Najnowsza z nich to "Artyści ’44".