Jednak w momencie, w którym rozpoczyna się jego historia, nie miał jeszcze o tym pojęcia, nie wiedział także, że jest wolpertingiem i zostanie kiedyś największym bohaterem Camonii. Nie miał ani imienia, ani nawet najmniejszych wspomnień o swoich rodzicach. Nie wiedział, skąd pochodzi i dokąd będzie zmierzał, wiedział jedynie, że gospodarstwo, w którym dorastał, jest jego królestwem.
Każdy poranek zaczynał się dla Rumo w ten sposób, że cała rodzina rolników, siedmioosobowa gromada fernhachyckich krasnali, zbierała się nad jego koszyczkiem, zachwycała się śpiącym szczenięciem i budziła go słodką, fernhachycką piosenką. Następnie krasnale zasypywały go pieszczotami. Drapały go za uszkiem, kołysały w ramionach, gładziły po futerku, miętosiły zgrubienie na jego karku, co komentował błogim pomrukiwaniem. Gdziekolwiek Rumo zatoczył się na swoich czterech nieporadnych łapkach, od razu był w centrum uwagi. Wydawano okrzyki radości z powodu każdego jego ruchu, głaskano go i drapano w nagrodę za to nawet, że potykał się o własne łapy. Dla Rumo nalewano najświeższe mleko, przypiekano na węglu drzewnym najbardziej chrupiące kiełbaski, rezerwowano dla niego najchłodniejsze miejsce w cieniu i najcieplejsze przy piecu. Gdy odbywał poobiednią drzemkę, wszyscy chodzili na palcach, a gdy ziewając, budził się z niej, pokrzepiano go gorącą szarlotką, kakao i słodką śmietanką. Zawsze znalazł się ktoś gotowy,
aby bawić się z Rumo, mocować się z nim i pozwalać podgryzać bezzębnemu jeszcze pyszczkowi. Wieczorami, gdy Rumo padał zmęczony całodziennymi szaleństwami, czyszczono jego futro miękkimi szczoteczkami i śpiewano mu do snu. Tak, Rumo był tajemnym władcą gospodarstwa.
W zagrodzie było wiele innych zwierząt: mleczne krowy, konie, świnie bagienne, wszystkie one większe, silniejsze i bardziej pożyteczne niż Rumo, ale żadne z nich nie cieszyło się taką popularnością. Jedynym stworzeniem nierespektującym jednowładztwa Rumo, była czarna gęś, która mając długą szyję, przerastała go dwa razy i zawsze ordynarnie syczała, ilekroć przechodził w jej pobliżu. Dlatego też, gdy tylko mógł, schodził jej z drogi.
Któregoś poranka Rumo nie obudziła słodka fernhachycka piosenka, a przerwał mu sen jedynie ostry, kłujący ból. Wyczuł w swojej mordce coś obcego. Wnętrze jego pyszczka było do tej pory śluzowatą, wilgotną przestrzenią, w której język ślizgał się po okrągłych, miękkich i gładkich kształtach – lecz dziś znajdowało się tam coś nowego, coś niepokojącego. W górnej części podniebienia, niedaleko górnej wargi, dziąsło było napięte. Tuż pod nim zdawał się rosnąć jakiś ostry, garbaty twór, wywołując ten pulsujący ból, który wcale nie spodobał się Rumo. Postanowił więc, że zawiadomi o swej dolegliwości szersze grono, aby wzbudzić odpowiednie współczucie i otrzymać deszcz pieszczot.
Ale nikogo nie było w pobliżu. Musiał pofatygować się do stajni, w której, z niepojętych dla Rumo powodów, fernhachy były zazwyczaj o tej porze zajęte rozrzucaniem dookoła siebie siana. Droga, wiedział to z własnego doświadczenia, była najeżona różnymi przeszkodami: trzeba było przejść przez kuchnię, następnie przez pełną niebezpiecznych drzazg werandę, w dół po schodach, przez błotniste podwórze tuż obok głupiej gęsi, wokół wodopoju, gdzie zawsze leżały odchody bagiennych świń. Była to męcząca trasa, dlatego Rumo pokonywał ją zazwyczaj na rękach fernhachyckich dzieci. Gdybyż tylko nie musiał poruszać się na czterech łapach, zawsze potykając się o swoje kończyny! Jakże byłoby pięknie, gdyby potrafił tak jak fernhachy chodzić na dwóch nogach!
Rumo wypełznął z koszyczka, stanął na tylnych łapach i stękając, wyciągnął swe ciało. Zachwiał się najpierw na prawą stronę, potem na lewą i stanął wyprostowany jak słup. Ha! To było proste! Pomaszerował naprzód jak wyrośnięty fernhach. Wypełniła go duma, nowe i uskrzydlające uczucie. Nie potykając się ani razu, przemierzył całą kuchnię, popchnął przymknięte drzwi i nawet udało mu się zejść z werandy po czterech stopniach schodów. Stawiając szeroko nogi, pomaszerował przez podwórze. Poranne słońce ogrzewało jego futro, powietrze było chłodne i rześkie. Rumo odetchnął głęboko, podparł się przednimi łapami o biodra i minął czarną gęś, której niespodziewanie dorównywał teraz wzrostem. Cofnęła się, popatrzyła na niego zbaraniała i chciała już syknąć coś wrednego, ale ze strachu zabrakło jej śliny. Rumo nie zaszczycił jej nawet spojrzeniem, niewzruszenie maszerując dalej. Był tak wysoki i szczęśliwy jak jeszcze nigdy w życiu.
Rumo zatrzymał się, by upajać się promieniami słońca na swym futrze. Popatrzył w oślepiające światło, świat, który ujawniał się zawsze, gdy tylko Rumo zamknął oczy znów się pojawił. Był to świat przemienionych w barwy zapachów, które migotały i poruszały się przed jego wewnętrznym okiem: widział cienkie pasma czerwonego, żółtego, zielonego i niebieskiego światła, które pogmatwane przenikały się nawzajem. Zielone pasmo należało do bujnego krzewu rozmarynu, który rozrastał się zaraz obok Rumo, żółte do przepysznego ciasta cytrynowego, które piekło się w kuchni, czerwone do dymu z tlącej się pryzmy kompostu. Niebieska była świeża, poranna bryza, która niosła zapach pobliskiego morza, i było tam jeszcze wiele, wiele innych kolorów, także brzydkie i brudne, jak brązowe pasmo gnoju, w którym tarzała się bagienna świnia. Ale tym, co zdumiało Rumo najbardziej, była barwa, której nigdy wcześniej nie wyczuł: wysoko w górze ponad tymi wszystkimi wiejskimi zapachami unosiło się srebrne pasmo. Było cienkie i delikatne
jak nić, ale widział je wyraźnie swym wewnętrznym okiem.
Dziwny niepokój ogarnął Rumo, nieokreślona tęsknota i nieodczuwane do tej pory pragnienie, aby zostawić wszystko za sobą i podążyć samotnie w siną dal. Musiał nabrać głęboko powietrza i przeszedł go dreszcz, tak potężne i piękne było wzbierające w nim uczucie. W głębi swego małego, dziecinnego serca Rumo czuł, że jeśli uczyni z tej nici przewodnika swej drogi, jeśli podąży, kierując się węchem, aż do jej źródła, będzie tam na niego czekało szczęście.
Ale najpierw musiał pójść do stodoły, żeby się poużalać. Otworzył więc oczy i pomaszerował dalej. Gdy stanął przed wielką, czerwoną zasłoną, która chroniła siano przed wysuszeniem, a nawet zapaleniem się od słońca, zatrzymał się. Nowe, osobliwe uczucie zmusiło go do przerwania tego triumfalnego marszu. Jego kolana zmiękły i musiał walczyć z pokusą, aby stanąć z powrotem na czterech łapach. Krew uderzyła mu do głowy, przednie łapy zadrżały i pot zrosił mu czoło.
Rumo nie wiedział, że zasłona symbolizowała nowy etap jego życia i był w trakcie uwalniania się od swego zwierzęcego dziedzictwa. Nie wiedział także, że w przyszłości inni będą spoglądać na niego zupełnie inaczej, jeśli teraz przekroczy zasłonę, idąc na dwóch łapach, ponieważ chodzącego prosto wolpertinga traktuje się ze zdecydowanie większym respektem niż dzikiego. Rumo jednak czuł, że pojawienie się w stodole będzie miało znaczenie. Jego małe serce biło jak oszalałe. Był speszony i onieśmielony własną odwagą: Rumo miał tremę. Zrobił to, co robi też każdy aktor, gdy czuje lęk przed występem: zajrzał za kurtynę, żeby zobaczyć, co porabia publiczność. Rumo wsadził ostrożnie głowę w szparę w zasłonie i zajrzał do środka stodoły.
Było tam ciemno, a oślepione światłem słonecznym oczy Rumo potrzebowały czasu, by przyzwyczaić się do mroku. Z początku rozpoznał jedynie nieforemne cienie drewnianych belek i słomianych bali, pomiędzy nimi szerokie strugi światła, wpadającego ukośnie przez okna. Mrugnął raz jeszcze i ujrzał, że sytuacja w stodole w żadnej mierze nie odpowiadała jego wyobrażeniom: fernhachy nie były zajęte upychaniem słomy w worki. To raczej wielkie, rogate, czarnowłose i jednookie postaci były zajęte upychaniem fernhachów do worków.
Na razie widok ten nie zaniepokoił go ani trochę. Przyzwyczaił się już, że w świecie „Dużych” co dzień dzieją się niewytłumaczalne rzeczy. Ledwie przed paroma dniami przyprowadzono na podwórze wielbłądera* – co za rewolucja! Wszyscy biegali dookoła jak kury w czasie burzy, a wielbłąder beczał godzinami, jakby całkiem stracił rozum. Później uwiązany przy żłobie zwierz pałaszował siano, stając się częścią nudnej codzienności. Tak więc i te olbrzymy nie przestraszyły Rumo. W fernhachyckim gospodarstwie żyły istoty, które mogły się z nimi mierzyć, jeśli chodzi o paskudność. Widok ornijskiej świni bagiennej na przykład był do zniesienia wyłącznie wtedy, jeśli wiedziało się, jak doskonale smakuje, kiedy uwolni się ją z tej brodawkowatej skóry i upiecze na rożnie. Jednak na twarzach Rogatych było coś, co różniło ich od brzydoty bagiennych świń: złośliwość, która skrzyła się w oczach. Tych błysków Rumo nie potrafił odczytać, ponieważ brakowało mu potrzebnego doświadczenia. Nie wiedział nawet, czym w ogóle była
złośliwość. Wszedł więc do stodoły. Trema zniknęła, ustępując pola lodowatemu spokojowi. Rumo stał się po raz pierwszy świadkiem własnej zdolności do zachowywania w trudnych sytuacjach nienaturalnego wręcz opanowania. Zrobił krok do przodu i odchrząknął w wolpertingerskim stylu: ważniacko sapnął dwukrotnie przez wilgotny nos.
Zmuszony był jednak stwierdzić, że nikt się nim nie przejął. Niewzruszone olbrzymy oddawały się w stodole swojemu zajęciu, które polegało na wsadzaniu fernhachów w worki, a fernhachy akompaniowały tej czynności jękami i zawodzeniem. Rumo czuł się obrażony. Ignorowano go zupełnie. Jego, który potrafił poruszać się na dwóch nogach. Jego, który miał pyszczek pełen bólu.
I nagle zrozumiał, co należy zrobić: Rumo musi przemówić. Tak szybko nauczył się chodzić, więc i to pewnie mu się uda. Chciał wypowiedzieć dwa zdania, żeby zwrócić na siebie uwagę: Po pierwsze: – Potrafię chodzić!
Po drugie: – Pyszczek mnie boli!
Po czymś takim zauważą go na pewno i zasypią miłością. Rumo otworzył pysk, nabrał głęboko powietrza i wypowiedział dwa zdania:
– Graagra raha!
– Ratharagra ha gra!
Nie było to akurat to, co chodziło mu po głowie, ale wyszło z jego ust, brzmiało nieźle i okazało się skuteczne. Czarnowłosi przestali wsadzać fernhachy do worków, a one przestały jęczeć. Wszystkie oczy skierowały się na Rumo.
Nogi nagle mu zadrżały, a jego zad stał się ciężki jak ołów. Jeszcze przez chwilę chwiał się, by zachować równowagę, potem przewrócił się i siadł w kurzu. Rumo zebrał jednak nowe doświadczenie: popełnił pierwszy wielki błąd w swoim życiu. Jeden z cyklopów przesunął się w jego stronę, złapał za uszy i wsadził do worka.
Czarcie Cyklopy to złośliwy gatunek zamieszkujący wyłącznie Wędrujące Czarcie Skały. Zaliczenie ich do przedstawicieli camońskiej piraterii byłoby naukowo nieprecyzyjne, bo oni według ścisłej definicji poruszają się wyłącznie na statkach i podporządkowują się przynajmniej prawom nawigacji. Jednak Czarcie Cyklopy poruszały się na legendarnych Czarcich Skałach, budowli z tlenu i minerałów wielkości bloku mieszkalnego, i nie ulegały zupełnie żadnym prawom, prócz naturalnych. Pozwalały, aby prądy pędziły ich wydrążoną skałę, szerzyły strach i przerażenie wszędzie tam, gdzie rzucił ich przypadek.
Przeciętny Camończyk zapytany o to, jakiego losu nie chciałby zdecydowanie doświadczyć, odpowiada najczęściej: „Stać się więźniem Czarcich Cyklopów”. Byli tacy kapitanowie, którzy topili własne statki, gdy tylko spostrzegli na horyzoncie Wędrujące Czarcie Skały. Woleli utonąć razem ze swoją załogą, byle tylko nie stać się ofiarą tych potworów. Żadne wybrzeże nie było przed nimi bezpieczne. Niemal każde miasto znajdujące się w pobliżu morza zostało na przestrzeni wieków przez nich nawiedzone.
Wędrujące Czarcie Skały były pierwotnie ogromnym kawałkiem lawy, którą przed wieloma tysiącami lat wypluł z siebie do morza jakiś podziemny wulkan. Zastygła tam, a dzięki zamkniętemu w niej tlenowi wypłynęła na powierzchnię. Gdy patrzyło się na nią z powierzchni wody, sprawiała wrażenie pojedynczych, ostro zakończonych skalnych wysepek, jednak podobnie jak góra lodowa były one połączonym ze sobą tworem, z którego widoczne są jedynie wierzchołki, podczas gdy większa część znajduje się pod wodą. Nie wiadomo, jak i kiedy cyklopy zasiedliły tę pływającą wyspę, sądząc jednak po relacjach kronikarzy z miast, które nawiedzali wandale cyklopiego pochodzenia, musiało się to wydarzyć przed wieloma wiekami. Przypuszczalnie jeden z klanów dostrzegł na wybrzeżu Camonii osadzoną na mieliźnie skałę, wspiął się na nią, a nagły przypływ zmył wszystkich razem ze skałą na morze.
Cyklopy najwidoczniej poddały się swemu losowi i nie podejmowały żadnych starań, aby wyznaczyć trasę ich pływającej wyspy. Były zbyt mało pomysłowe, aby zaopatrzyć ten dziwaczny pojazd chociażby w żagle, wiosła czy kotwice, więc w mocy pływów i prądów morskich pozostawała decyzja, jakie nieszczęsne wybrzeże nawiedzą. Gdy tylko korzystne prądy gdzieś ich wyrzucały, cyklopy udawały się niezwłocznie na ląd, napadały miasta, wioski i łapały jeńców dopóty, dopóki przypływ nie porwał ze sobą ich pływającej wyspy.
I tak w ogólnych zarysach przedstawiała się mało pokrzepiająca historia Czarcich Cyklopów. A tym razem wylądowały one na wybrzeżu Fernhachii.
Nawet tkwiąc już w worku, Rumo nie podejrzewał niczego złego. Przyzwyczaił się bowiem, że istoty, które wydawały mu się olbrzymami, z niejasnych powodów ciągle go gdzieś wsadzały i nosiły. Worek był tylko nowym wariantem tej sytuacji.
Prawdziwym zmartwieniem stał się dla niego za to ból zębów. Nie ustępując, był czymś, co nie pasowało do błogiej wizji świata Rumo. Od czasu do czasu, na przykład znosił różne dolegliwości, ale nigdy nie trwały one długo: upadek na nos, drzazga w łapce. Ten nowy ból jednak nie mijał, rósł i stawał się coraz silniejszy. Co więcej: w innym miejscu jego pyska zaczęła się podobna tortura. Jednak mimo wszystko Rumo pozostał spokojny i niemal się nie poruszał.