Poniedziałek. Piąta rano
Za kilka godzin zaczynam zajęcia. Bez względu na to, jak ciężkie będą moje studia, wiem, że ich nie skończę. Chyba że znajdę inne lokum. Dopiero umilkła muzyka i dwadzieścia osób tłoczących się na moim łóżku poszło spać. Pokój tonie w petach, a na balkonie ktoś bezczelnie puścił pawia wprost w moją botaniczną kompozycję. Mam duszności i zawroty głowy. Z trudem próbuję zebrać myśli i nie wyskoczyć przez okno z bezsilności.
Na razie poznałem pierwszego z moich dwóch współlokatorów. Aż boję się pomyśleć, co będzie, gdy i drugi okaże się równie rozkoszny.
Kończyłem wczoraj myć podłogę, gdy otworzyły się drzwi i jacyś kolesie rzucili na łóżko bezwładne ciało. Miało rozbity łuk brwiowy i śnieżnobiałe spodnie starannie zaprasowane w kancik, z plamami niewiadomego pochodzenia.
– Helmut odjechał – zakomunikowali i wyszli. Zostałem z nieprzytomnym nieznajomym, śmierdzącym jak dwie gorzelnie i jeden browar, ale za to wysokoprocentowy. W popłochu sprawdziłem mu puls i póki nie przebudził się pod wieczór, regularnie przystawiałem mu do ust lusterko, sprawdzając, czy żyje. Kiedy się ocknął, uniósł powiekę i zapytał z silnym niemieckim akcentem:
– Donnerwetter, straszne mię kopf żabólowuje. Jeszt aszpyryna? – Jest. Dać? – Proszę, dżękuja, przepraszam – wypowiedział na wszelki wypadek wszystkie znane mu grzecznościowe zwroty. – Helmut Kapsmiller jestem. Mój dżad był graf. – Grafoman? – spytałem ironicznie. – Hrabia. Miał wielka fabryka w Polszka. Tylko mu bolszewyky żabrały. Szwynie, sapsz… safpsz, zaszfp… tfu! – Zaprzańcy – wszedłem mu w słowo. – Jak? Ładnie – ucieszył się. Helmut bardzo zachłannie uczył się polskiego, wyraźnie zafascynowany tym językiem. Chwalił mi się, że pierwsze słowa, jakie zdołał wymówić absolutnie bezbłędnie, brzmiały: spirytus rektyfikowany.
– Co będziesz studiował? – zapytałem, mając nadzieję, że Helmut właśnie zrezygnował ze wszystkiego i wraca do siebie. – Reżyszerię. Kcem robycz fylm o kompleksze polszko-nemieckym. Bo ja też mam kompleksza. Najeź… najeż. – Najeźdźcy – podpowiedziałem znowu. – Najeżdżczy – powtórzył, uśmiechając się od ucha do ucha. – Mój dżad jeszt w Waffen SS. – Był – uściśliłem. – Laczego w polski jest taka dżiwna mowa, te czaszy. Beż szenszu… – Wbił we mnie stal swych nordyckich oczu i wypił duszkiem podwójną porcję rozpuszczalnej aspiryny. – No, czasz wsztacz. Żaraż tu impreżka. Dżewczynky, chłopaczky, mużyczka. Tanzen. Wstał i z szelmowskim uśmiechem zakołysał biodrami. Zaraz jednak miotnęło nim z powrotem na łóżko. – Scheisse. Niestety, wkrótce miałem się przekonać, że nie rzucał słów na wiatr. Impreza faktycznie się odbyła. Ci wszyscy ludzie sprawiali wrażenie alkoholików z długim stażem. Od samego patrzenia na pochłaniane przez nich ilości mało śmiertelnie nie przedawkowałem. Około czwartej towarzystwo się wyniosło i
kiedy już liczyłem choćby na dwie godziny snu, do pokoju wpadła nowa atrakcja. Był to maleńki Chińczyk sprawiający wrażenie mocno spłoszonego. Bezszelestnie przekopał szafę ze swoimi torbami, a potem wetknął coś pod materac. Wsunął stopy w tenisówki i… złożył mi pokłon. Jednak szybko skapowałem, że kłaniał się wschodzącemu słońcu, a moje łóżko stało właśnie pod oknem. Zrobił kilka ćwiczeń tai chi i przedstawił się:
– Dzieńdżiobji. Kojega dziedzidziej? – Słucham? – wykrztusiłem, zastanawiając się, czy to sen. – Dziedzidziej? – zapytał znowu, kłaniając mi się w pas. – Ćpolci? CI ĆPOLCI??? – Reżyszer czysz polszky! – przetłumaczył bełkotliwie Helmut. – Aaa – załapałem – z Polski, ale nie reżyser. Jestem na produkcji, ale moją pasją jest aktorstwo. – Ciudnie, ciudnie. Cie kupić ślafloćki chińćkie? Topla ciena. Palco topla. – Ty, Mao, czy jakczy tam! Daj człowieka szpacz. I ne rób tu handel! – Niemiec przewrócił się na drugi bok. Sun Mjun Ho-ho (bo tak się naprawdę nazywał, ale pojęcia nie mam, które to imię, a które nazwisko) skłonił się jeszcze raz i bezszelestnie ulotnił, ponownie sprawdzając coś pod materacem. Wtedy i ja zasnąłem, a piętnaście minut później zadzwonił budzik Helmuta. O szóstej rano podążył na siłownię. On jest chyba cyborgiem, a nie człowiekiem!
Co miałem robić? Wstałem i poszedłem do kuchni ugotować sobie parówki. Wziąłem prysznic i gdy wróciłem, w garnku gotowała się tylko woda. Ktoś ukradł mi śniadanie! Ja zniosę wiele, ale na punkcie parówek jestem szczególnie wrażliwy.
Czwartek, 12 października
Moje życie nabrało wyjątkowego przyspieszenia. Ledwo znajduję czas na pisanie. Już pewnie nie będę mógł poświęcać swojemu pamiętnikowi tyle uwagi, ile bym chciał. Mam mnóstwo nauki, a na zajęciach mało kumam. To u nas na roku norma. Gdy pierwszy raz zobaczyłem wykładowców, miałem poważne obawy, czy zdążymy przerobić choć jeden semestr, nim zejdą. Średnia wieku wynosi chyba siedemdziesiąt lat! Co prawda zawsze znajdowałem wspólny język ze staruszkami, ale ci tutaj ze swoją swoiście pojętą beztroską i nieumiejętnością rozwijania myśli w jednym sprecyzowanym kierunku wprowadzają permanentny chaos w naszych umysłach. Doszedłem do wniosku, że powinniśmy się nazywać raczej Wydziałem Produkcji i D e z o r g a n i z a c j i Filmowej.
Oto krótki przegląd przedmiotów i ich znawców: – Elementy wiedzy menedżerskiej i podstawy finansów. Odnoszę wrażenie, że słowo „marketing” jest na tych zajęciach źle widziane, a nawet zakazane. Ale trudno używać słów, których znaczenia się nie rozumie. Pani profesor wygląda jak urzędniczka banku u schyłku raczkującego kapitalizmu i wkłada nam do głów, co to jest spółka komandytowa, cywilna, jak obliczyć stopę dyskontową, VAT i co oznaczają poszczególne kolory w zapisach księgowych.
– Scenografia filmowa i telewizyjna, czyli niekończące się anegdoty dystyngowanego pana w apaszce. To jeden z nielicznych czynnych jeszcze zawodowo wykładowców. Obstawia telewizyjny cykl widowisk retro Podwieczorki starszej pani. Dużo teorii, mało praktyki. Ja osobiście chciałbym się dowiedzieć, jak w studiu o powierzchni dwunastu metrów kwadratowych zrobić afrykańską wioskę z pustynią w tle. Taki pomysł ma mój reżyser.
– Reżyseria filmowa i telewizyjna, wykładana przez prorektora z wyraźnym aktorskim zacięciem. Na zaliczenie każdy z nas ma wyreżyserować swój scenariusz. Już nie mogę się doczekać, choć starsi koledzy ostrzegali, że co roku realizowany jest ten sam, według pomysłu… pana profesora! Oczywiście sam gra w nim główną rolę, od lat niezmienną: ubeka rozwalającego przesłuchiwanego. – Historia gospodarcza kinematografii. Żeby ją zaliczyć, podchodzi się ze dwadzieścia razy do odpowiedzi, taka jest zasada. Diagramy, tabelki i wykresy oraz kultowa pozycja: Historia przedwojennej kinematografii polskiej. Pasją pana profesora jest udowadnianie studentom daleko posuniętego debilizmu. Gdy jakieś zajęcia wypadną z grafiku (np. z powodu wyjazdu szacownego uczonego), śpiewom i wiwatom nie ma końca. – Zajęcia z historii filmu. Prowadzi je pani doktor w typie femme fatale: Malwina Fidelska-Castro, miłośniczka niemieckiego ekspresjonizmu. Akceptuje ona tylko jedną, ortodoksyjną wersję dziejów światowej kinematografii – swoją
własną. Dlatego nie sposób zdać u niej egzamin. Ale ja mam chody. – Systemy radia i TV oraz techniki telewizyjne. Wykładane są przez pana, który oświeca nas mądrościami w stylu: „W telewizji jest tak, że najpierw trzeba wybudować dekorację, a potem ją oświetlić”. W epoce kamer cyfrowych, montażu elektronicznego, transferu i naświetlania dobrze czasem posłuchać anegdot o kręceniu Krzyżaków, zamawianych na poczcie rozmowach międzymiastowych i wysyłaniu telegramów. - Organizacja produkcji filmowej i telewizyjnej, czyli wszystko, co powinniśmy po studiach mieć w małym palcu. Niestety, nie wiem, co to jest, bo na zajęciach nic nie rozumiem. – Sztuka operatorska i fotografika. Zdecydowanie najfajniejsze zajęcia prowadzone przez dziekana Wydziału Operatorskiego. Stały dostęp do ciemni. Jeśli kogoś to pasjonuje, może się realizować. Ogólnie nie jest dobrze, ale nie jest też źle. Nasi wykładowcy zasypują nas dykteryjkami, jak to w czasach, kiedy jeszcze pracowali na planach filmowych, do ich szefów po skończeniu
zdjęć docierały pełne skarg listy od okolicznych dziewuszek zapłodnionych przez członków filmowego personelu. To były czasy!
Dziekanem mojego wydziału jest człowiek-omnibus, profesor Żelazny, celujący w zadawaniu znienacka pytań typu: „Ile centymetrów ma mila morska?”, „Ile waży po urodzeniu niedźwiedź brunatny?”, „Jak długo trzeba gotować homara?”. To nasz cichy bohater i rycerz niezłomny. Czego to on nie umie, czego nie przeżył! Pewnego razu na biegunie północnym udzielał wywiadu norweskiej telewizji i nawet nie kwiknął, kiedy jakiś pijany alpinista wbił mu czekan w stopę. Ma metr dziewięćdziesiąt wzrostu i jeśli student nie przygotuje się do zajęć, grozi mu przemocą fizyczną. Poza tym pilotuje śmigłowiec, tresuje pingwiny i w razie potrzeby umie zrobić cesarskie cięcie. Jest absolutnie doskonały i wszyscy chcemy być tacy jak on. Jednak i tak najfajniejszego dziekana ma reżyseria! Facet jeździ na rowerze, nie używa komórki i ze wszystkimi swoimi studentami jest na ty. Nieraz widzę, jak mknie na swojej damce przez Łódź i śpiewa na całe gardło. On to ma fantazję…
Wracając do tematu: uważam, że powinniśmy mieć specjalny dodatek za naukę w trudnych warunkach. Jedyną pomyślną wiadomością jest to, że musimy chodzić na obowiązkowe projekcje do historii filmu powszechnego. Ostatnio zabłysnąłem po Narodzinach narodu Griffitha. Nie na darmo jestem synem bezrobotnego filmoznawcy. Chociaż raz mój ojciec na coś się przydał. Przez to jego nieustanne ględzenie na temat światowej kinematografii moja wiedza z tego przedmiotu znacznie przewyższa wymagany poziom. Doktor Fidelska-Castro kocha mnie nad życie i mam u niej murowane zaliczenie!
Wtorek, 17 października
Już w pierwszym tygodniu zajęć zostaliśmy poinformowani, że od początku mamy się wdrażać w pracę kierownika produkcji, pomagając studentom reżyserii i operatorki realizować ich szkolne etiudy. A ponieważ budżety na te filmy są bardzo skromne, stanowi to nie lada łamigłówkę. Każda złotówka jest siłą wyrywana rektorowi z gardła, a walka toczy się zarówno o jeszcze jedną godzinę montażu, jak i o jeszcze jedną rolkę papieru toaletowego na planie. Szczerze mówiąc, za każdym razem, gdy czekają mnie negocjacje z szefową szkolnej montażowni, nagły skurcz chwyta mnie za gardło. Nad wejściem do budynku wisi makatka z wyhaftowanym napisem: STUDENT TWÓJ WRÓG. Podobno znękany tamtejszy personel musiał go haftować po godzinach. Kto odmówił, nie dostał premii. Kierowniczka tej tak potrzebnej jednostki dydaktycznej ma oczy anioła, lecz charakter obozowego kapo. Sama nigdy nie skończyła żadnych studiów wyższych, dlatego z głębi serca nienawidzi całego studenckiego nasienia, starając się ze wszystkich sił uprzykrzać mu życie
i nie dopuszczać do stołów montażowych. Moim zdaniem człowiek, który nie odróżnia Antonioniego od Felliniego, myli konstrukcję z dekonstrukcją, i jest przekonany, że nagrodę Nike sponsoruje firma sportowa, nie powinien pełnić tej reprezentacyjnej funkcji. Poza tym jej mózg przez całe życie nie wygenerował ani jednej samodzielnej myśli! Co za wstyd! Uciska swoje pracownice do tego stopnia, że wszystkie już mają raka wątroby z powodu nadużywania alkoholu. Ujawnione przypadki utrzymywania jakichkolwiek stosunków (zwłaszcza seksualnych) personelu z żakami karane są bezwzględnymi represjami i zsyłką do magazynu z negatywami. Jest tam ciemno, brudno i brakuje powietrza. Zastraszeni reżyserzy i operatorzy utworzyli nawet wspólną organizację „Reżop” próbującą doprowadzić do obalenia tej potwornej dyktatury. Jedyną osobą, która radzi sobie z szefową montażystek, jest Lawrence, o którym słów parę poniżej. Kiedy ta mu czegoś odmawia, natychmiast rzuca w nią plecakiem, puszką taśmy bądź znajdującym się właśnie w pobliżu
zahukanym studentem animacji.
To na razie tyle, jeśli chodzi o zaplecze mojej szkolnej aktywności jako potencjalnego kierownika produkcji. Pracownicy techniczni, czyli oświetlacze, kierowcy, elektrycy i tyczkarze, stanowią odrębny rozdział i są równie trudni we współpracy. Rektor jest zrozpaczony, bo nie może ich wymienić na innych. Wzorem pracowników sektora paliwowego wywalczyli sobie dożywotnie gwarancje zatrudnienia. I koło się zamyka.
Po drugie: w akademiku bal na sto par. Non stop kolor. Od ostatniego wpisu Helmut ani razu na dobre nie wytrzeźwiał. Poza tym zaginął nasz Mao. Nie tylko my go szukamy. Była już u nas policja i wydział do spraw walki z narkotykami. Przeszukali nam cały pokój, ale jakoś nie wpadło im do głowy, żeby zajrzeć pod materac. Widocznie uważali, że tylko skończony kretyn może coś chować w tak oczywistym miejscu. Ja też do tej pory nie zajrzałem, choć coraz bardziej mnie korci.
Po trzecie: na korytarzach w akademiku grasuje niebezpieczny psychopata. Napada znienacka na ludzi i żąda wydania mu jego: – pieniędzy, – paszportu, – kluczy do mieszkania, – dowolnej rzeczy, jaka przyjdzie mu w danej chwili do głowy.
Żeby było śmieszniej, jest to student trzeciego roku operatorki, wspomniany już Lawrence, który pozostaje pod nieustannym wpływem środków odurzających. Z pochodzenia jest Anglikiem i widocznie postawił sobie za punkt honoru zerwanie z kłamliwym stereotypem, iż mieszkańcy Wysp Brytyjskich są chodzącą flegmą. Robi to z takim oddaniem, że piana cieknie mu z pyska, a inni w popłochu uciekają na jego widok, gdzie popadnie. Szczerze mówiąc, dość już mam czajenia się przed każdorazowym opuszczeniem pokoju. Zrobiłem się przez to jeszcze bardziej znerwicowany!
Po czwarte: prawie wcale nie widuję się z Łucją. Mamy zajęcia w innych budynkach.
Poza tym ona rzadko wraca do akademika. Niemal całą dobę siedzi w szkole. Mają bardzo wycieńczające przedmioty: tańce ludowe, szermierka, taniec nowoczesny „speed modern afro katastrofo dance”, śpiew, dykcja i melorecytacja, stepowanie i Bóg wie co jeszcze. Brakuje tylko skoków przez płonące obręcze. Kiedy ją ostatnio widziałem, była tak wymizerowana i wychudzona, że ledwo miała siłę wejść po schodach. Bardzo się o nią martwię. Wolałbym mieć ją na oku, bo widziałem, jak na nią patrzą te męskie sępy. Te reżyserskie i operatorskie hieny. Schrupałyby ją chętnie na surowo. Kiedy obserwowałem kiedyś jej rok, dwanaście wymizerowanych i padających na pysk istot, które mają być kiedyś brylantami polskich scen, uderzył mnie niezwykły fakt. Prawie połowa z nich miała zadrutowane szczęki i nosiła aparaty ortodontyczne! A mnie na egzaminie szanowna komisja od razu zdyskwalifikowała, dowodząc, że w tym wieku już nie zakłada się aparatów. Bo podobno nic nie pomogą. A tu proszę: sami tancerze ortodontycznego tanga. W takim
razie dlaczego się nie dostałem na wydział aktorski? Jeśli nie chodziło o zgryz, to w grę mógł wchodzić już tylko zupełny brak talentu. Eee, to przecież niemożliwe…
Po piąte: od dłuższego czasu widywałem po drugiej stronie korytarza śpiącego na wycieraczce maleńkiego człowieczka w turbanie. Miał śniadą karnację i nie mówił w żadnym cywilizowanym języku. Poruszał się bezszelestnie i sprawiał, że nie mogłem przestać o nim myśleć. Był nawet taki czas, iż wziąłem go za przywidzenie, skutek mojego przepracowania i stresu. Aż pewnego razu, skoro świt, natknąłem się na niego w akademickiej kuchni. W ogromnym garze gotował… chyba pół bawołu! Znad pokrywki wystawał kawałek kopyta. Chryste! Przyczaiłem się i kiedy wyłożył gigantyczną kończynę na pozłacaną tacę, postanowiłem go śledzić. Zakradłem się za nim na korytarz, kilkakrotnie opanowałem odruch podtrzymania go, bo uginał się biedaczyna pod tym ogromnym ciężarem. Wreszcie stanął przed pokojem 333 (skrócona wersja 666?), uchylił drzwi i wtedy zobaczyłem prawdziwe monstrum rozparte na złączonych łóżkach, spowite szczerozłotymi materiałami i drogocennym jedwabiem. Zrozumiałem, że mój chuderlak jest prawdziwym, żywcem wyjętym z
Baśni tysiąca i jednej nocy służącym bogatego brzuchacza. A na tacy niósł mu po prostu… śniadanko. Później znajoma z animacji powiedziała mi, że brzuchacz jest obrzydliwie bogatym syryjskim następcą tronu i przyjechał do Łodzi studiować reżyserię. Nie rusza się jednak z pokoju na krok, a wykładowcy sami do niego przychodzą, by uczyć go indywidualnie.
– Ale dlaczego mieszka w tym obskurnym miejscu? – nie mogłem zrozumieć. – To kamuflaż. Nie chce się zdradzić ze swoim bogactwem. Boi się porwania. Bo wtedy okup wyniósłby tyle kilogramów złota, ile on sam waży. A tyle to on nie ma. Niestety, musieliśmy przerwać tę fascynującą pogawędkę, bo znaleźliśmy się w zasięgu szalejącej siekierki Lawrence’a.
Zważywszy te wszystkie okoliczności, postanowiłem jak najszybciej opuścić akademik i przeprowadzić się gdzie indziej. W tym celu jadę w najbliższy weekend do domu. Będę lobbował na rzecz ochrony własnego umysłu przed obłędem. Bo niechybnie mnie to czeka, jeśli choć chwilę dłużej zostanę w tym domu wariatów.