Wiedziałem, że spotka mnie dzisiaj jakieś nieszczęście! Przed szkołą mam zaprowadzić Gonzo do przedszkola. Zawsze byłem w tym domu od brudnej roboty! To już trzecie przedszkole w tym roku. W pierwszym stwierdzili, że Gonzo jest nadpobudliwy i nie mogą go okiełznać. Pani dyrektor ze łzami w oczach przyznała się do klęski pedagogicznej, łkając do ojca: „Mam nadzieję, że mogę liczyć na pańską dyskrecję!”
W drugim nie było żadnej dyskusji po tym, jak ten upiorny dzieciak przeprowadził szturm na kuchnię. Rozszalały tłum przedszkolaków wdarł się na zaplecze i przewrócił kocioł ze znienawidzonymi zacierkami na mleku. Potem Gonzo był trzy miesiące w domu pod opieką babci, ale to nie za dobrze wpłynęło na jej i tak już nadwątlone morale i zmusiło mamę do szukania nowego przedszkola w trybie pilnym.
Wreszcie nadszedł przez wszystkich wyczekiwany dzień. Mama jako wykwalifikowany psycholog zachowała się bardzo nieprofesjonalnie. Wykręciła się z obowiązku zaprowadzenia wnuka, mówiąc, że musi sobie „zrobić odrosty”. Nigdy nie widziałem, żeby wcześniej interesowała się ogrodnictwem. Padło na mnie, mimo gróźb, że się zabiję.
Podróż metrem to był horror! Gonzo natarczywie zadawał pytania: „Czy pani ma perukę?”, „To sztuczna szczęka?” Udawałem, że go nie znam, ale na koniec Gonzo wypalił: „A Rudolf to zjada babole z nosa!” Nie wiem, co w tym było takiego śmiesznego. Ludzie są naprawdę wstrętni!
W nowym przedszkolu jest bardzo miło i funkcjonalnie. Ma solidne kraty w oknach i ogrodzenie ze stalowych sztachet. Trochę mnie to uspokoiło, bo znam skłonność Gonzo do nieoczekiwanych zaginięć. Jest ostatnio na etapie Copperfielda... Wszyscy się do nas uśmiechali, a pani dyrektor powiedziała, że dzisiaj jest konkurs artystyczny na wierszyk lub piosenkę i jak Gonzo chce, to też może wystąpić. Gonzo oczywiście chciał, ale najpierw musieliśmy wysłuchać trzech dziewczynek, które smętnymi głosikami zawodziły:
Wojenko, wojenko, cóżeś ty za pani,
że za tobą idą, że za tobą idą chłopcy malowani.
Rozległy się histeryczne brawa rodziców, a pani dyrektor przypomniała, że hasło jej placówki brzmi: „Bóg, Honor, Piłsudski”. No i nadszedł czas na Gonzo. Trochę się spociłem, bo odwlekał w nieskończoność. Rodzice innych dzieci zaczęli klaskać dla zachęty, a katechetka szepnęła anielsko: „Śmiało, dziecino”. Gonzo zmierzwił sobie puch na głowie, łypnął złowrogo okiem i już wiedziałem, że będzie katastrofa. Powalczył jeszcze chwilę z rozporkiem i rozdarł się tak głośno, że żyły wyszły mu na szyi:
Przeleć mnie w koniczynie, ooo,
a twoja rozkosz nigdy nie minie, ooo!
Oczywiście nie byłem głupi i nie czekałem, aż przestanie śpiewać. Jak przystało na światowca, wyniosłem się po angielsku.
Uważam, że rodzina powinna trzymać się razem, a więc postanowiłem, jak tylko zostanę sławny i zarobię dość pieniędzy, odnaleźć Helę i zmusić ją do zabrania Gonzo, zanim ten doprowadzi na skraj załamania nerwowego całą naszą rodzinę.
(…)
Biednemu zawsze wiatr w oczy, a diabeł dzieci kołysze! Z nocnej szafki ojca zniknęła caluteńka butelka nervosolu (stała tam jeszcze dzisiaj rano). To znak, że mama odniosła kolejny sukces w budowaniu swojego silnego feministycznego wizerunku na arenie społeczności lokalnej.
Pogrążony głęboko w tych rozmyślaniach, nawet nie zauważyłem wejścia Elki. To dziwne, bo zawsze hałaśliwie wita się z Gonzo. Do ich ulubionych rytuałów powitalnych należy jazda Gonzo na grzbiecie Elki zgiętej w pałąk, galopującej po mieszkaniu, parskającej i klepiącej się po udach.
– Sie masz, Ciapku! – Nie znoszę, kiedy do mnie tak mówi! Co powiedzieliby fani i wielbiciele na całym świecie, gdyby ktoś tak się zwracał do sir Lawrence’a Oliviera albo Maxa von Sydov? – Załatwiłam ci robotę, żebyś mógł wreszcie uskładać na aparat ortodontyczny i przestał się faflunić.
Skrzywiłem się z niesmakiem na ten charakterystyczny dla niej brak delikatności. Elka uważa mnie za fujarę, która potrzebuje menedżera nawet w takich sprawach, jak pójście do toalety. Ma tyle samo lat co ja, a zachowuje się, jakby pozjadała wszelkie rozumy. Cały czas udowadnia mi, że kobiety wcześniej dojrzewają. Zaczynam się bać tych pogróżek. Z Elką zbliżyliśmy się do siebie, kiedy ogłoszono w szkole plebiscyt na najmniej lubiane osoby. To był jedyny raz, kiedy w życiu coś wygrałem.
Zamierzałem być oschły i ignorować jej rewelacje. Nie zmiękłem nawet, gdy próbując mnie pocałować, zwaliła się swym mało powabnym ciałem Attyli. Na szczęście źle obliczyła odległość i spadła z tapczanu. Będę musiał potem sprawdzić, czy nie powstał pod dywanem jakiś krater. Zaznaczam, że w sprawach seksu byłbym mało wybredny, ale Elka o twarzy pijanego transwestyty i oddechu cuchnącym „Kowbojami” zabija moje gotujące się libido w zarodku.
– To praca w reklamówce! Prawdziwa rola do zagrania!
I stała się jasność! A trąby jerychońskie zagrały mi triumfalnie! Oczyma duszy widziałem już, jak po latach opowiadam o początkach mojej kariery. Już słyszałem te telefony w Hollywood i moją ponętną sekretarkę (wymiary: 108, 63, 108), pytającą omdlewająco: „Rolfi, jesteś dla Spielberga czy cię nie ma?”
– To reklama kleju mocującego protezy zębowe – usłyszałem z zaświatów przepalony głos Elki.
– Coooo? – zawołałem oburzony.
– Od czegoś trzeba zacząć. Tym bardziej, Ciapku, że nie będziesz musiał nic mówić – zaśmiała się szyderczo.
Moja dusza załkała w środku. Ja jej jeszcze pokażę! Gdy tylko jakakolwiek inna kobieta zechce mnie zauważyć, natychmiast porzucę Elkę bez skrupułów. Będzie jeszcze skrobała do drzwi mojego pałacu z dwoma basenami i brodzikiem (na wypadek, gdybym do tego czasu nie nauczył się pływać)!
– Wybieraj, albo bierzesz, co leci, albo do końca życia będziesz tylko śnić o prawdziwej scenie, ty fafluło! – krzyczała, podając mi równocześnie chusteczkę, gdyż ślina uwięzła mi w kącikach ust.
Na całe szczęście mama przerwała ten wyrachowany seans okrucieństwa, mobilizując nas do pogoni za babcią.
(…)
Kiedy poskarżyłem się ojcu, że przez babcię prawie codziennie nie mogę zdążyć do szkoły, mruknął tylko:
– Teraz wiesz, synu, jakie miałem ciężkie dzieciństwo. – Zamyślił się i dodał: – Chyba nawet straszniejsze niż ty.
Poprosiłem go, żeby mi napisał usprawiedliwienie dla Pęcherza i podał jakiś fikcyjny powód mojego spóźnienia. O tym, że nie ma on za grosz wyobraźni, świadczy ten strzępek papieru:
„Panie Pęcherzu! Rudolf prosił mnie o napisanie usprawiedliwienia, ale nic mi nie przychodzi do głowy. No to usprawiedliwiam.
Gąbczak. Ojciec”
I czy ja mogę nie być znerwicowany?
W zemście schowałem mu słownik polsko-angielski, i Bóg mi świadkiem, że nic mnie nie obchodzi ta banda Japończyków, których ma dziś na karku!
(…)
O nie! Przed zamkniętymi na klucz drzwiami szkoły nie było żywej duszy! Musiałem skorzystać z diabelskiej instalacji alarmowej, uruchamiającej dzwonek w gabinecie Pęcherza. Zjawił się po dwóch minutach i z twarzą wykrzywioną kapryśną euforią markiza de Sade wyskrzeczał:
– Gąbczak, ty niefortunny owocu rodzicielskiej niefrasobliwości, chybionej antykoncepcji! Dość już mam twojej spóźnialskiej gęby! Na poniedziałek wypracowanie: Moje obowiązki względem placówki dydaktycznej, jaką jest szkoła.
Chcąc okazać mu wyższość, a zarazem zapobiec dalszym wyzwiskom, odparłem głośno i wyraźnie (o ile oczywiście pozwalała mi moja dykcja):
– Proszę nie krzyczeć, bo miałem in flagranti z konkurentką Poli Negri.
Zostawiłem go osłupiałego w drzwiach i pognałem w stronę WC, żeby rozładować narastające napięcie. Niestety już było za późno, bo właśnie zaczynała się lekcja baletu. WF mamy do wyboru, a ja coraz częściej zastanawiam się, czy nie zmienić dyscypliny. Jestem na tych zajęciach jedynym facetem i teraz wiem, jak czuli się kolorowi w dobie apartheidu.
(Opublikowano za zgodą Wydawnictwa W.A.B.)