ROZDZIAŁ SIÓDMY
O tym jak udałam się do domy Thyberta, aby mu służyć, jak starałam się wyglądać jak najmniej korzystnie, o tym jak zobaczyłam w zwierciadle cierpienia mego ojca i poprosiłam o zgodę, bym mogła do niego wrócić
Rankiem czwartego dnia wstałam, opuściłam dom i weszłam do stajni, gdzie leżały siodło, chomąto i tobołek przygotowane na wyjazd ojca tego dnia. Osiodłałam Walrika i spięłam go ostrogami. Szpaki w kasztanowcach zaczęły bić skrzydłami i skrzeczeć poruszone. Elfy próbowały mnie powstrzymać, a ponieważ robiły tyle hałasu, wydawały się większe niż zwykle. Ale byłam zdeterminowana i z łatwością je z siebie zrzuciłam. Było jeszcze ciemno, ale las nie był mi straszny. Sprawiał, że myślałam o katedrze Najświętszej Marii Panny, gdzie stali nieporuszeni aniołowie i święci. Tak jak kościół, las istniał od zawsze, z głosem słyszalnym w każdym momencie, gdyż powietrze drży od wzdychań, wyznań winy i modłów. Równie pełna jak niedoskonała była cisza, była ciemność.
Walrik stawał czasem jak wryty, bo nie śmiał iść w jakąkolwiek stronę. W takich przypadkach schodziłam z niego, macałam przed nim grunt i wabiłam go za sobą mlaskaniem. Ponieważ była to droga, którą mój ojciec wiele razy już pokonał, niektóre z miejsc były mi znajome, chociaż przerastała mnie ich liczba. Najpierw migały obok mnie tysiące drzew. Następnie wjechałam między pola i ujrzałam niezliczone gwiazdy. Potem znów wkroczyłam na bagnisty teren, pośród którego sterczały niekończące się łodygi trzcin. Dochodził do mnie szept dziesiątek, setek, może i nawet tysięcy nocnych duchów. Dookoła leżały usypiska kamieni i stosy chrustu, chlupotały pokryte rzęsą bajora i unosiły się chmary wydzielającego światło robactwa. Nie byłam sama, ale jedyna pośród Innego. Mój wyjazd stanowił moją pokutę, a kawałek koszuli Orlindy - mój talizman.
Nikt nie może twierdzić, że uciekałam. Wychodziłam wydarzeniom naprzeciw, bo znużył mnie bieg życia. Chciałabym móc je nagiąć, jak na odpuście wyginają metalową obręcz gołymi rękoma. Popędzało mnie pragnienie naprawy i uzdrowienia. Tak jak się tego spodziewałam, spadł na mnie (trudno powiedzieć, czy przez elfy, czy przez anioły zesłany) deszcz, by ostudzić mą głowę i mnie powstrzymać. Wspomnienie wilgotnych oczu mojego ojca i sióstr dodawały siły i wytrzymałości moim mięśniom, których potrzebowałam, by godzinami utrzymywać się prosto w siodle i schylać się bez przerwy, robiąc unik przed nisko zwisającymi gałęziami. Przemoczona byłam do suchej nitki. Rytmiczne uderzenie kropel o moją pelerynę i twarz uspokajały mnie raczej niźli ochładzały.
Tak jak i ja, woda również dokądś zmierzała. Zdążała ku najniżej położonym miejscom, gdyż tylko tam potrafiła przetrwać. Nawet przez moment nie myślała o chmurze, którą za sobą pozostawiała. Gotowa była wyparować lub zamarznąć. Nie pozwalała, by coś ją powstrzymało. Od czasu do czasu zatrzymywałam się i schodziłam z siodła, by zwrócić w krzakach. Deszcz ustał i zaświeciło słońce, gdy dotarłam do posiadłości Thyberta. Był to nierzeczywisty gmach, który sprawiał wrażenie zatopionego w głębokiej zadumie lub niewinnym śnie: ściany, okiennice, szyby, bluszcz, wykusze, wieżyczki w których ociec zobaczył w nocy płonące pochodnie, beczka owsa, przycięte żywopłoty, pawie z opuszczonymi ogonami, nieruchome fontanny oraz ścieżka prowadząca do drzwi wejściowych o miedzianych zawiasach - uderzyło mnie opuszczenie tego wszystkiego: było to miejsce, które kiedyś znało życie, ale ponownie je zapomniało. Przemoczona i z rozwianymi włosami weszłam do środka, nie czekając aż ktoś wpuści mnie do środka. Zupełnie nie zdziwiło
mnie, że dom był pusty, a stół nakryty, i krzyknęłam:
- Przyszłam zamiast niego. Będę ci służyć. Umiem piec i prać. Zostaw mego ojca w spokoju. - Odpowiedź nadeszła z góry, zza balustrady, zza której mnie podpatrywano.
Głos zawołał:
- Dobrze potraktowałem twego ojca, bo sądziłem, że znamię na jego twarzy pochodziło od aniołów. Ale gdy zerwał rzadką różę z mego zimowego szczepu, zrozumiałem, że jest zwykłym człowiekiem, niewdzięcznym kmiotem. Twierdził, że jest dla jego córki. Jego córki! Któraż z córek zwraca uwagę na róże w tych ponurych czasach? - Pochyliłam głowę. Czy mogłam mu wyznać, że róże bardziej mnie poruszały, niż nieszczęścia, które widziałam w Antwerpii i okolicach? Na moich nogach usiadło parę elfów podłogowych, które mnie nie znały, i aby pokryć swoją nieśmiałość wyszczerzyły się w uśmiechach jak niedorozwinięte dzieci.
Powiedział: - Moje dzieci były prawie takie piękne jak ty.
Odpowiedziałam: - Moje piękno jest mym stygmatem.
Powiedział: - Może i jest stygmatem, ale i twym zastawem. Uratuje życie twojego ojca.
- Występek mego ojca nie zasługuje na tak ciężką karę - powiedziałam. Odparł: - Bezzasadność to jedyne co zaradza takiemu smutkowi.
Przyjął me usługi. Do mego pokoju zaprowadził mnie Dankaert, służący, który był tak stary, że nic a nic nie robiło na nim wrażenia, nawet to, że moja peleryna ociekała wodą na jego buty. Miałam go lepiej poznać podczas mego pobytu w majątku. Był ascetą, który żywił się grochem i fasolą i który nigdy, z wyjątkiem podrobów, nie tykał mięsa, które przygotowywał dla swego pana. Jadał z porcelanowej miski, którą opłukiwał raz na tydzień w wiadrze, a który resztę czasu wylizywał do czysta kocur, pojawiający się raz za czas w kuchni. Podczas pierwszych dni tylko z nim miałam kontakt. Thyberta nie dane mi było zobaczyć. Prowadził widmową wegetację w szarej strefie, i czasem zastanawiałam się, czy nie jest on tak jak moja matka martwy, i nie pokazuje się tylko sporadycznie w królestwie żywych. Zaczęłam prowadzić tryb życia służącej. Wstawałam wczesnym rankiem i na boso znosiłam do domu polana drzewa złożone za szopą. Prałam i składałam powłoczki, które były większe, bielsze i powiewniejsze, niż jakakolwiek pościel,
którą do tej pory dotykałam.
Piekłam i zmiatałam, pracowałam w najlepiej wyposażonej kuchni jaką widziałam: o szerokim kominie, z którego prawie nie ulatniał się dym, i ze specjalnym systemem podciągania, dzięki któremu przy odrobinie wysiłku dało się unieść garnki sponad ogień. W nocy płakałam z powodu mojej straty. Osamotnienie zagnieździło się w moim wnętrzu jak zamach. Kiedy tylko pozostawałam sama, krzyczałam do aniołów: - No, popatrzcie teraz na mnie! Mężczyźni tego domu nie wodzą mnie na pokuszenie, a ja ich tych bardziej nie, od kiedy schudłam i chodzę brudna. Opuściłam ciepły i wygodny dom ojca, aby stać się służącą. Czy nie tego chciałyście? Zostałam pochowana żywcem w tym domu umarłych. Czy to nie równa się śmierci? - Ale one milczały. Siedziały ze skrzyżowanymi rękami na parapetach okiennych dworu, przypatrując się cnotliwej dziewczynie jaką się stałam, od czasu do czasu, wyraźnie znudzone, kiwając głowami. Elfy natomiast świetnie się bawiły. Zaciągały mnie do wielu komnat obwieszonych gobelinami z nagimi kobietami i
baraszkującymi mężczyznami, prawdopodobnie w nadziei, że moje zmysły zostaną pobudzone i powróci dawna przepyszna dekadencja domu. Ale ja odwracałam wzrok. Wypierałam z siebie każdą myśli o ciele Otokara i dopóki wbijałam sobie paznokcie w skórę, dopóty nie potrafiłam sobie już przypomnieć, jak gorące były nocne wizyty moich kochanków. Komnaty były obszerne lecz mroczne, ponieważ zasłony w nich były szczelnie zaciągnięte. W każdym z pokoi znajdowały się zwykłe przedmioty: stoły, łóżka i dzbany, wszystko w nienagannym porządku i spokoju. Jedynie ze zwierciadłami było coś nie w porządku. Postarano się, by w każdym z pokoi zostały one starannie wybite, bez pozostawienia choćby skrawka szkła w kącie, który pozwoliłby dojrzeć przynajmniej pół twarzy.
W jednym z pokoi stała kołyska oraz szerokie dziecinne łóżeczko ze stosem poduszek. Szafy przepełniała wykrochmalona bielizna w przeróżnych rozmiarach. Uciekałam przed tym zatrzaskując za sobą drzwi, nieświadoma tego, że elfy pozostawały za nimi. Pragnęłam zobaczyć jakiś inny pokój, pogodny, taki, w którym nie unosiłaby się stęchlizna śmierci, ale w którym słychać byłoby odgłosy życia. Spoza drzwi z naprzeciwka wydobywała się smużka światła. Położyłam dłoń na mosiężnej gałce. Zza siebie dobiegły mnie głośne protesty elfów. To była chwila, by się od nich wyzwolić. Drzwi nie były zaryglowane, jednak otwierały się trudniej niż inne. Tak jak gdyby wilgoć i zimno wypaczyły ich drewno. Mocniej popchnęłam. Elfy zamilkły, by moc słyszeć, co dalej nastąpi (i nastała cisza jak makiem zasiał).
Znalazłam się w sypialni Thyberta. Panował w niej przejmujący chłód. On mniej się przestraszył moją obecnością niż ja jego. Podniósł głowę pochyloną nad pulpitem, nad którym w świetle lampy zajęty był pisaniem. Jego twarz była zdeformowana. Miał garb. Palce jego prawej dłoni były odrąbane, tak że ręka przypominała kopyto. Stałam wpatrując się w niego przez niekończące się minuty, przypominając sobie nagle o Zoranie, mym ojcu i krzaku różanym. Nie nosił koszuli, ale czarną, gęsto tkaną tunikę założoną wprost na ciało, która spinała jego nadgarstki rzędem guzików. Jej poły były z przodu otwarte i gdy wstał, ukazała się jego prawa noga w wełnianej pończosze. Moje zdumienie musiało się odbić na mnie pięknem. Poprosił mnie, bym tego wieczora spożyła z nim wieczerzę. Kiwnęłam chciwie głową. Nigdy dotąd nie spotkałam szpetniejszego mężczyznę. Moja pokuta była tak pełna, że uwierzyłam, iż w ten sposób szybciej minie.
Zasiedliśmy do stołu i Dankaert wniósł wędzoną baraninę w aromatycznym sosie zaprawionym octem, winem i maczanymi w ziołach kęsami chleba. Jadłam, lecz niewiele, ponieważ postanowiłam nie pozwolić się omamić.
- Nie jesz - powiedział Thybert.
- Poszczę - odparłam.
- Myślisz, że jesteś nieszczęśliwa. Prawda jest taka, że niewłaściwie pojmujesz sens życia. - Wstałam od stołu i powiedziałam, że pragnę jeść w towarzystwie Dankearta.
Od tego dnia coraz częściej natykałam się na Thyberta. Już nie unikał mego wzroku, a nawet pozwalał mi przypatrywać się sobie długo i przenikliwie. Był dziwnym mężczyzną, który z delikatną skrupulatnością stawiał przedmioty w dowolnych miejscach, nagle czymś zdeterminowany wychodził na środek komnaty, by, nie wskórawszy niczego, wiecznie sprawiający wrażenie zatopionego w dyskusji z samym sobą, co pewien czas budzić się i rozglądać dookoła, jak gdyby ktoś na zewnątrz zawołał jego imię. Dankaert opowiedział mi w tajemnicy, że jego pan niedawno postradał zmysły. - To młody człowiek - mówił. - Ktoś stary, kto przeżywa utratę, przyjmuje to jako część losu. Kto dopiero zaczyna i jest świadkiem tego, jak odchodzi wszystko zanim zdążyło rozkwitnąć, ten traci rozum. - Pokiwałam głową na znak zrozumienia, ale nie uwierzyłam mu. Od dawna wiedziałam, że Thybert nadal był w kontakcie z umarłymi bliskimi, rozmawiał z nimi i brał pod uwagę ich życzenia. To oni prosili go, by przysunął im świecę, wyjął księgę z półki i
przesunął krzesło o parę metrów.
- Dzieci! - powiedział raz, napotkawszy mnie w korytarzu domu. Nie poruszyłam się. Patrzył przez mnie parę sekund i nagle przypomniał sobie, co się stało. - Miałem na myśli prześcieradła! Trzeba je odpchlić - powiedział szybko. - Nie myśl sobie, że jesteś tu dla przyjemności. Musisz zasłużyć sobie robotą! - i odszedł. Był wszędzie i nigdzie, czasem zaskakująco obecny w pomieszczeniu, w którym tkwił jak z marmuru wyrzeźbiony posąg, zatopiony w lekturze lub własnych myślach, a innym razem na zewnątrz, w stajniach lub przybudówkach bądź kręcąc się w ich okolicy, w swoim szerokim płaszczu bardziej przypominając słomianą kukłę zatkniętą na postrach ptakom czy szczurom, niż pana na włościach.
Codziennie prosił mnie, bym towarzyszyła mu przy kolacji. Codziennie odrzucałam jego zaproszenie.
Jak można przełknąć kęsa, mając monstrualnego osobnika w polu widzenia? Może się to udać, jeśli by potraktować to jako umartwianie się; postrzega się monstrum jako uzewnętrznioną formę zjawiskowości. Ale jak można siedzieć i jeść naprzeciw człowieka, który nie jest w stanie wykrzesać z siebie współczucia? Tego nie zdołałam uczynić.
Dankeart nie był pociągający, ale nie podpalił domów moich sióstr. Nie zagroził mojemu ojcu i nie kazał mi dla siebie pracować. Był prostym, starym człowiekiem, z którym godzinami rozmawiałam o roślinach na polu, o trudności podtrzymywania ognie oraz ubicia masła w burzową pogodę.
Coś zaczęło mnie niepokoić. Od dnia gdy nieoczekiwanie i wbrew woli elfów wpadłam do jego pokoju, nie mogłam przestać myśleć o jego skupionej nad pulpitem sylwetce. O ile mogłam sobie przypomnieć, poza ojcem jedynie Lukrecja z mojego otoczenia potrafiła czytać i pisać, a jej zdolności ograniczały się do żmudnego odcyfrowywania nazw na flakonikach od aptekarza oraz powolnego literowania słów, które wciąż musiała sama sobie szeptać, aby usłyszeć ich dźwięki. Pamiętam, że raz napisała moje imię na ziemi. Nie była pewna pisowni. Wytarła je i zaczęła na nowo. Powiedziała, że istniało parę możliwości. Ale Thybert potrafił czytać nie szepcząc słów, rozumiał je po prostu na nie patrząc. Pisał prawie tak szybko, jak mówił.
Powiedział:
- Pisania musiałem uczyć się dwa razy, najpierw prawą, potem lewą ręką. - Pisał na arkuszach, które przetrzymywał w kosztownych obwolutach. Czasem wkradałam się do jego pokoju, aby ich pogładzić: czerwonego jedwabiu i pluszu, złotych klamer, a bardzo wyjątkowo maleńkich relikwiarzy ukrytych w cennym kawałku kryształu górskiego. Wpatrywałam się w znaki i ryciny wytwornych niewiast, które zgiętymi palcami wskazywały litery, ale sploty i szeregi nie przemawiały do mnie. Przypominały szkatułkę pereł - idealnych i wypolerowanych - ale nic się za nimi nie kryło.
- Prowadzę dziesiątki egzystencji, tyle, ile mam ksiąg. - powiedział pewnego razu, gdy złapał mnie na gorącym uczynku. Obróciłam się ze wzdrygnięciem. Nie powinnam była tu być. Związałam się przecież z kuchnią, wbrew jego woli, jako wypełnienie pokuty. Wyglądał, jakby to że mnie tutaj znalazł, napełniło go ulgą.
- Opowiedz mi o tym - odpowiedziałam.
- Opowiem ci o tym, jeśli zasiądziesz ze mną do stołu.
Przyzwyczaiłam się do dłoni, która wyglądała jak koźle kopyto, i do dziobatej twarzy, która, na podobieństwo maski, zastępowała doroślejsze i piękniejsze oblicze. Kolacja z nim przepędziła nudę. Pomogła mi zapanować nad łzami z powodu mojego straconego szczęścia. Z biegiem czasu jadłam z nim, ponieważ tęskniłam za jego zajmującym towarzystwem, choć oznaczało to, iż następnego było mi podwójnie niedobrze i zwracałam dwa razy więcej niż zwykle. Nasze rozmowy były kryształami, które lśniły w ciemnej piwnicy mojego odosobnienia. Mówił mi o prawdzie i szaleństwie, gwiazdach, ciszy i ascezie. Pewnego wieczoru nauczył mnie paru liter. Napisał je w powietrzu i na blacie stołu. Powiedział: - Nadejdzie dzień, gdy czytanie stanie się dla ciebie tak nieodzowne, że mowę uznasz za zbyteczną.
Mijały tygodnie. Nadeszła wiosna, a gdy uzmysłowiłam sobie, że wieczory z Thybertem jednak stanowiły dla mnie źródło rozkoszy, postanowiłam, że moje pokuta musi być dotkliwsza. Wyrzuciłam przez okno słomę i siennik na którym spałam, a na ich miejscu położyłam deskę. Spałam gorzej, ale z takiego czy innego powodu moje sny stały się piękniejsze i intensywniejsze. Wielokrotnie przeżyłam we śnie sen mojej matki o dotknięciu zwierza. Za każdym razem stanowiło to dla mnie niepokojące, ale oczyszczające i ciepłe doświadczenie. Ponieważ uznałam to za wróżbę, wzięłam nożyce z kuchni Dankearta i ścięłam swe włosy aż do skóry.
Gdy następnego wieczoru pojawiłam się przy stole, Thybert sprawiał wrażenie, jakby niczego nie zauważył. Nie napomknął o tym ani jednym słowem, jedynie zakazał mnie i Dankaertowi ruszać swego łóżka. Parę dni później pomimo zakazu weszłam do jego sypialni i pomiędzy grubym, brunatnym końskim włosiem, które wypełniało jego poduszkę znalazłam kręcone pukle, które rażąco przypominały wyrzucone przeze mnie włosy.
Tygodnie przerodziły się w miesiące. Powiedział:
- Jesteś nieszczęśliwa. - Odpowiedziałam, że tęsknię za ojcem. Odpowiedział mi uśmiechem, który na jego oszpeconej twarzy bardziej wyglądało na grymas. Jego śmiech odznaczał się zaciętością, jaką rozpoznałam z momentów, gdy mi mówił, że powodem mojej w tym domu obecności była zemsta: zwykła, czysta zemsta.
Uczył mnie czytać. A ja przycinałam moje włosy. Siadaliśmy obok siebie na ławie. Mój brzuch był coraz większy. Był cierpliwy. Wskazywał na litery swoją zniekształconą dłonią.
Mówił:
- Proś, a będziesz rozmawiać z Oblubieńcem. Czytaj, a On przemówi do ciebie. - Czytał mi na głos dworne strofy, zwykle z książek, ale od czasu do czasu z kawałka ręcznie zapisanego papieru. Jego wersy przypominały mi o moim utraconym szczęściu.
Pytał:
- Dlaczego płaczesz?
Odpowiadałam:
- Ponieważ to jest piękne. - Wstał i poprosił mnie, bym poszła z nim do jego pokoju. Poszłam za nim posłusznie, dokładnie chowając za uszy kosmyki włosów i gotowa zrobić wszystko, o co mnie poprosi. Doprowadził mnie do łoża. Wyciągnął spod prześcieradła jedyne niezniszczone zwierciadło w domu i wręczył mi je. Był to wenecki typ o polerowanym szkle, którego tył wykonany był z mieszaniny rtęci i cyny, a rączka zdobiona w niebieskie wzory. Mogłam odejść.
Zabrałam je do mojego pokoju i popatrzyłam w nie dopiero wtedy, gdy usiadłam i zdołałam opanować drżenie. Boleść ostatnich miesięcy nic nie uszczknęła z mojego piękna, jedynie je uwydatniła. Z moją wystrzyżoną na krótko główką miałam w sobie coś z małego chórzysty. Moje policzki nie były zapadnięte i nie miałam cieni pod oczyma. Brzuch był okrągły. Dziecko w jakiś chytry sposób nadal we mnie rosło, mieszkało we mnie na przekór temu, że negowałam jego istnienie. Moje piersi były okrąglejsze niż zwykle. W zdradliwy sposób emanowało ze mnie bezgraniczne zadowolenie.
Trwało chwilę, zanim obraz przeskoczył. Przeniósł się do komnaty, w której wzrastałam. Miałam nadzieję ujrzeć ojca w pełni sił. Miesiące minęły do tułaczki, niedostatku i przemarznięcia i powinien już powrócić do sił i zdrowia. Ale tak nie było. Siedział wpatrując się przed siebie jak ślepiec, bez przerwy zadając to samo pytanie. Moje siostry chodziły wokół nie zwracając jakiejkolwiek uwagi na to, o co pytał. Jak gdyby nie brały na poważnie głosu ojca, jak gdyby z powodu ciągłego nawrotu tych samych słów przyzwyczaiły się do nich, jak do podmuchów wiatru czy dźwięku skrzypiących schodów. Aniołowie opuścili dom. Każda rzecz znajdujących się w pomieszczeniu kryła ospałość. Jakaś ciemność zamieszkała w polonach drewna, popiele, kufrze, nożu do chleba, cebuli. Nie, przedmioty nie dygotały z bólu, były raczej oniemiałe. Elfy podłogowe o twarzach jak pomarszczone jabłuszka siedziały wpatrując się przed siebie. One jedyne podnosiły głowy, gdy ojciec zadawał swe pytanie.
- Wyjrzyj przez okno. Nie widzisz, czy może idzie, tam, w ciemności? Nie wraca? - w jego głosie pobrzmiewał ta sama rozpacz, jak wtedy gdy, tuż po moich narodzinach, obiecywał mi trumienkę z drewna osikowego ze złoconymi okuciami. Za każdym razem gdy zadawał pytanie, wszystkie elfy obracały swe głowy w kierunku okna. Wyciągały szyje, by dojrzeć ścieżkę. I za każdym razem ich głowy opadały między ramiona w zwątpieniu. Zwierciadło wypadło z mych rąk na podłogę. Nie potłukło się, ale powstało w nim pęknięcie. Z wysokim, prawie zwierzęcym skowytem Thybert momentalnie wpadł do mojego pokoju. - O co chodzi? - zapytał, ale wiedział, o co go poproszę. Przyczyna jego bezsilności była zupełnie różna od mojej: czułam się bezradna, bo mój ojciec, mężczyzna zawsze tak prosty jak świeca, nie otrząsnął się i pozwolił, aby jego ciało zamieszkała beznadzieja, zaś Thybert był bezsilny, bo wiedział, że nieuchronnie odejdę.
- Odpokutowałam winę - zapłakałam. - Zrobiłam wszystko. Anioły mogą czuć satysfakcję. A to na nic dobrego się nie zdało. - Zajął miejsce w drewnianym krześle na środku pokoju. Siedząc, namyślał się: już nie czuł bólu w swym wykoślawiony grzbiecie i to go łagodnie nastroiło. Siedząc, był pobłażliwszy, przystępniejszy i uważniejszy. Siedział jak na tronie, z którego decydował o moim losie. Rzuciłam mu się do stóp, twarzą przypadłam mu do kolan.
Położył ręce na ściernisku mojej głowy. Głaskał mnie. Ale tak jak i mnie, pochłaniała go moja pokuta. Nieoczekiwanie odsunął ode mnie swe ręce, odwrócił swoją twarz i rzekł: - Twój ojciec jest złodziejem, a do złodzieja nie pozwolę ci odejść. Poza tym jest tchórzem. Kazał ci odpokutować jego karę, podczas gdy on mógł tak wiele zrobić. Skoro potrafił ustrzec cię przed czarną ospą, równie dobrze mógł był cię uwolnić od tego więzienia. Nie zrobił tego. Nie zasługuje na twoją miłość. - Zamarłam od jego słów. Wstałam, odeszłam od niego, powróciłam i na nowo rzuciłam mu się do stóp. Płomienie świec migotały: wydawało się, że rosną w miarę, jak świece się wypalały. Czułam jego dygot. Odrzucił w tył głowę i wydał z siebie jęk. Następnie chwycił mnie pod pachami i uniósł ku sobie.
Po raz drugi mnie pogładził. Ubranie rozluźniło się na mnie i chociaż w jego prawej ręce brakowało palców, to jednak odczułam drżenie dwudziestu opuszków palców. Pieścił mnie całą, nie przestawał, tak zdrową ręką jak i kikutem dotykał miejsc, których nawet moi nocni kochankowie nie odnaleźli. Jego ubranie wydzielało mieszaninę zapachów, z jednej strony trwały aromat ściółki leśnej, mchu, żołędzi, paproci i wypluwek puchaczy, przypominający mi Otokara, ale również zapach wody i rzek, ulotną i nieuchwytną woń strugacza fletów. Gdy dotarł do stromizny mego brzucha, cofnął swe ręce z cichym spazmem. Jak za pierwszym razem, odwrócił ode mnie wzrok.
Powiedział:
- Co zrobisz, jeśli zostawię drzwi otwarte na oścież?
Odparłam:
- Zamknę je, by nie wpadało zimno.
Powiedział:
- Co zrobisz, jeśli zostawię drzwi i wrota posiadłości otwarte na oścież?
Odpowiedziałam:
- Wtedy ucieknę, z powrotem do ojca.
Pewnej nocy obudziłam się z zimna. Drzwi wejściowe stały otwarte na oścież. Chciałam je zamknąć, ale zobaczyłam, że wrota posiadłości były szeroko otwarte.