Rozdział 1 Kasandrę widziałem po raz ostatni...
Chciałem już powiedzieć, że po raz ostatni widziałem ją w dniu jej śmierci, ale to mijałoby się z prawdą. Ten ostatni raz - kiedy patrzyłem na jej twarz, przesuwałem palcami po jej złocistych włosach, a nawet odważyłem się dotknąć jej policzka - zdarzył się w dniu jej pogrzebu. To ja wszystko załatwiałem. Nie było nikogo innego, kto mógłby to zrobić. Nikt się nie pojawił, by zabrać jej ciało.
Nazywam ją Kasandrą, ale to oczywiście nie było jej prawdziwe imię. Nie ma chyba rodziców, którzy chcieliby obciążyć dziecko tym przeklętym imieniem, podobnie jak nikt nie nazwałby córki Medeą lub Meduzą, a syna Cyklopem. Żaden pan nie nadałby takich mian nawet swym niewolnikom. Kasandra... ludzie zaczęli ją tak nazywać z powodu owej szczególnej zdolności, jaką jej przypisywano. Jak jej trojańska imienniczka, potrafiła ponoć przewidywać przyszłość.
Ten przeklęty dar nie przyniósł wiele dobrego żadnej z nich. Ona sama mówiła o sobie tak, jak nazywali ją inni. Twierdziła, że nie pamięta ani swego imienia, ani rodziców, ani skąd pochodzi. Według niektórych bogowie zsyłali jej wizje przyszłości, aby zadośćuczynić za ograbienie jej z przeszłości. Znalazł się jednak ktoś, kto ograbił ją i z terażniejszości. Ktoś zdmuchnął płomień, który płonął w duszy Kasandry i rozświetlał ją wewnętrznym blaskiem, jakiego nie widziałem u żadnego innego śmiertelnika. Kasandra została zamordowana.
Jak wspomniałem, zadanie zorganizowania jej pogrzebu spadło na mnie. Wydania jej ciała nie zażądał żaden wzburzony przyjaciel czy kochanek, pogrążony w żałobie rodzic czy brat. Młody człowiek, który był jej jedynym towarzyszem, niemowa zwany przez nią Rupą ochroniarz, służący, krewny, kochanek? - zniknął bez śladu po jej śmierci. Przez trzy dni zwłoki spoczywały na marach w westybulu mojego domu na Palatynie. Balsamiści ubrali Kasandrę na biało i obłożyli sosnowymi gałęziami dla zapachu. Zabójca nie zniszczył jej urody; umarła od trucizny. Pozbawione żywego koloru gładkie policzki i delikatne usta nabrały wyglądu lekko opalizującego wosku, jak wyrzeźbione w białym, półprzezroczystym marmurze. Okalające twarz włosy przypominały kute złoto, zimne i twarde w dotyku. Za dnia, kiedy przez okno w dachu padały na nią promienie słońca, wyglądała jak marmurowy posąg. Jednak każdej nocy, podczas gdy reszta domowników spała, wykradałem się z małżeńskiego łoża, by patrzeć na Kasandrę.
Były takie chwile... dziwne chwile, jakie mogą nadejść tylko w środku nocy, kiedy umysł jest zmęczony, a migotliwe światło lamp oliwnych myli wzrok starego człowieka... wtedy wydawało się wprost niemożliwe, że ona nie żyje. Jej twarz nabierała ciepłego połysku, włosy mieniły się czerwienią i złotem. Rzekłbyś, lada moment otworzy oczy i rozchyli nozdrza, by odetchnąć. Raz nawet odważyłem się musnąć wargami jej usta, ale natychmiast zadrżałem i się cofnąłem; były zimne i nieczułe jak kamień.
Zgodnie z powszechnym obyczajem zawiesiłem na drzwiach frontowych czarny wieniec. Takie wieńce są z jednej strony ostrzeżeniem, informują obcych o obecnych w domu zwłokach, ale z drugiej strony stanowią zaproszenie: przybywajcie, pożegnajcie go lub ją po raz ostatni! Ale ani jeden gość się nie zjawił, by oddać cześć ciału Kasandry. Omijali nas nawet ci nałogowi plotkarze, którzy łażą po mieście, szukając wieńców na drzwiach i odwiedzając ludzi, których nigdy w życiu nie widzieli, tylko po to, żeby zerknąć na najświeższego trupa i wyrazić opinię o robocie balsamistów. Tylko ja jeden byłem w żałobie po Kasandrze. Kto wie, pomyślałem, może śmierć i pogrzeby zanadto spowszedniały w Rzymie, aby odejście jednej kobiety o nieznanym pochodzeniu, powszechnie uważanej za wariatkę, wzbudziło jakiekolwiek zainteresowanie. Cały świat ogarnięty jest wojną domową, która usunęła w cień wszystkie wcześniejsze konflikty w historii.
Żołnierze ginęli setkami i tysiącami na lądzie i na morzu. Rozpaczające żony marły z niedostatku, zrujnowanych dłużników znajdowano wiszących na stryczkach, chciwi spekulanci ginęli we śnie od noża. Rzym był bliski zagłady, a przyszłość obiecywała tylko śmierć i cierpienia na skalę, jakiej ludzkość nigdy dotąd nie doświadczyła. Piękna, szalona Kasandra, która krążyła po ulicach, przenikliwym głosem wypowiadając swe proroctwa, nie żyje... i nikogo to nie obchodzi choćby na tyle, żeby przyjść i pożegnać jej zwłoki przed pogrzebem.
Kogoś jednak widocznie obchodziła wystarczająco, by ją zamordował. Kiedy upłynął okres żałoby, wezwałem najsilniejszych z moich niewolników i kazałem im wziąć mary na ramiona. Reszta domowników stworzyła kondukt, tylko Bethesda została w domu, ponieważ przez długi czas chorowała i tego dnia czuła się zbyt słabo, by wychodzić z domu. Jej miejsce u mego boku zajęła nasza córka Diana, wraz z mężem Dawusem. Mój syn Eko i synowa Menenia szli za nami ze swymi jedenastoletnimi, złotowłosymi bliźniętami, już wystarczająco dorosłymi, by rozumieć smutny charakter wydarzenia. Hieronim u s z Massilii, mieszkający w moim domu od swego przybycia do Rzymu w ubiegłym roku, też był obecny.
Wiele w życiu wycierpiał i dobrze wiedział, co to znaczy być wyrzutkiem, sądziłem więc, że musi odczuwać coś w rodzaju duchowego pokrewieństwa z Kasandrą. Moi nieliczni niewolnicy dopełniali pochodu; byli wśród nich dwaj bracia, Mopsus i Androkles, nieco młodsi od dzieci Ekona. Dzisiaj też wyczuwali atmosferę i, co się im rzadko zdarzało, zachowywali się odpowiednio.
Żeby pogrzeb odbył się godnie, wynająłem trzech muzykantów, aby szli na czele konduktu. Dwaj grali posępną melodię na rogu i na flecie, a trzeci potrząsał mosiężną grzechotką. Moi sąsiedzi w swych eleganckich domach z daleka słyszeli muzykę i albo zamykali z irytacją okiennice, albo wyglądali ciekawie z okien. Za muzykantami szły cztery opłacone przeze mnie płaczki. Nie było mnie stać na więcej, choć ich praca nie jest droga. W dzisiejszych czasach w Rzymie nie brakuje kobiet, które przez własne życiowe tragedie z łatwością mogą lać łzy nad zmarłą, której w ogóle nie znały.
Ta czwórka pracowała już wcześniej razem i wykazywała się godnym podziwu profesjonalizmem. Dygotały od płaczu, zataczały się i potykały, ale nigdy nie zderzały się ze sobą. Szarpały rozczochrane włosy i na zmianę odśpiewywały refren słynnego epitafium Newiusza: "Jeżeli śmierć kogokolwiek z ludzi może zasmucić serca nieśmiertelnych, bogowie muszą płakać nad tą kobietą..."
Tuż za płaczkami szedł mim.
Zastanawiałem się, czy go zatrudnić, ale w końcu uznałem, że będzie to właściwe. Powiedziano mi, że pochodzi z Aleksandrii i jest najlepszym fachowcem w Rzymie. Na tę okazję nałożył kobiecą maskę, blond perukę i niebieską tunikę, jaką zwykła nosić nieboszczka. Sam go nauczyłem naśladować chód i gestykulację Kasandry. Na ogół jego ruchy były przesadnie podkreślone i wyraźnie trąciły aktorstwem, ale co jakiś czas - nie wiem, czy w sposób zamierzony, czy przypadkiem - przybierał pozę tak idealnie pasującą do Kasandry, że aż ciarki mnie przechodziły.
Mimom pogrzebowym z reguły daje się sporo swobody w parodiowaniu i łagodnym wyśmiewaniu postaci zmarłego, którą mają grać, ale ja z góry tego zabroniłem. Można sobie pozwolić na szczyptę ironii, wyrażonej ze smakiem i uczuciem, kiedy chodzi o ojca rodu lub powszechnie znaną osobę, ale za mało było wiadomo o życiu Kasandry, by z tego żartować. Oczywiście mim nie mógł naszkicować jej portretu, nie parodiując tej jednej rzeczy, z której była znana każdemu chyba Rzymianinowi: jej napadów proroczego uniesienia. Co pewien czas wyginał się konwulsyjnie, wirował w szalonym tańcu, po czym odrzucał głowę do tyłu i wydawał z siebie dziwne, niepokojące modulowane dźwięki.
Nie było to wierne naśladownictwo, zaledwie sugestia, ani w części tak przerażająca i niesamowita, jak rzeczywiste przypadki, kiedy w jaźń Kasandry wnikał bóg, ale dość charakterystyczna, by każdy, kto kiedykolwiek był świadkiem jej proroctw na Forum lub na jakimś rynku, pokiwał głową i powiedział sobie: "A więc to ona leży na tych marach".
Dopiero za mimem sunęła sama Kasandra, niesiona wysoko i obłożona świeżymi kwiatami i zielonymi gałęziami, z rękami skrzyżowanymi na piersiach i zamkniętymi oczami jak we śnie. Za marami szliśmy my; posępna procesja domowników, z których nikt poza mną nawet nie znał kobiety, którą odprowadzaliśmy w jej ostatniej drodze. Mijaliśmy powoli wspaniałe wille Palatynu, potem zeszliśmy w dolinę, do tętniącej życiem dzielnicy Subura. Nawet w tych bezbożnych czasach, kiedy ludzie gardzą bogami (a ci odpłacają im tą samą monetą), przechodzący kondukt pogrzebowy traktowany jest z szacunkiem. Przechodnie przystawali, aby nas przepuścić, przekupnie przerywali targi i plotkowanie.