Kiedy w Wigilię Bożego Narodzenia pada śnieg, cały Nowy Jork rozmywa się w mglistych nierealnych półtonach. Odnosi się wrażenie, jakby każda z jaskrawych barw miasta z osobna mieszała się ze śniegiem. Gdy spogląda się przez okno na Central Park, widać tylko jednolitą ścianę białych płatków, otulających świat grubą pierzyną. Wszystko wydaje się takie spokojne, takie ciche, mimo iż w dole, na ulicach, rozbrzmiewają odgłosy Nowego Jorku.
Panuje tam nastrój podekscytowania, słychać klaksony, nawoływania ludzi, tupot kroków i gwar ulicznego ruchu. Tylko że te dźwięki są w jakiś osobliwy sposób oddalone i wytłumione. A przecież to szczytowy moment powszechnej euforii, towarzyszącej Wigilii Bożego Narodzenia, i atmosfera przesiąknięta jest tym szczególnym, cudownym napięciem, które za chwilę wybuchnie kaskadą zachwytów, prezentów... Obładowani stosami pakunków przechodnie śpieszą do domów, w przejmującym zimnie śpiewają kolędy, swój ostatni wieczór celebruje armia lekko wstawionych, czerwonolicych świętych Mikołajów. Kobiety, mocno ściskające rączki swoich pociech, w jednej chwili krzyczą na nie, żeby uważały, bo się przewrócą, by zaraz w następnej zanieść się wesołym śmiechem. Wszyscy wołają unisono "wesołych Świąt", wszystkim w tę jedyną noc w roku udziela się niepowtarzalny, pogodny nastrój. Portierzy radośnie machają na pożegnanie, uszczęśliwieni świątecznymi napiwkami. Jutro czy za tydzień całe to uniesienie będzie zapomniane, prezenty
rozpakowane, wino wypite, pieniądze wydane, ale dziś, w wigilijny wieczór, nic się jeszcze nie skończyło, przeciwnie, wszystko dopiero się zaczyna. Dla dzieci to kulminacja wielomiesięcznych wyczekiwań, dla dorosłych - kres tygodni pełnych gorączkowej krzątaniny, przyjęć, zakupów, spotkań, poszukiwanie upominków... Czas nadziei, jasnych jak świeży śnieg, nostalgicznych uśmiechów wywołanych wspomnieniami odległego dzieciństwa i dawno zapomnianych uczuć. Czas wspomnień, marzeń i miłości.
Śnieg wciąż sypał jednostajnie, gdy uliczny ruch powoli zaczynał zamierać. Panowało przenikliwe zimno i tylko nieliczni najwytrwalsi wędrowali jeszcze po skrzypiącym pod butami śniegu. To, co stopniało w ciągu dnia, pod wieczór znowu zmieniło się w lód, złowrogo prześwitujący spod kilkunastu centymetrów świeżego puchu. Każdy krok groził upadkiem. Około jedenastej, z wyjątkiem metra, ruch ustał zupełnie. Zapanowała niezwykła jak na Nowy Jork cisza, tylko z rzadka dobiegał skądś dźwięk klaksonu lub czyjeś przytłumione wołanie o taksówkę.
W tej ciszy głosy kilkunastu osób, wychodzących z przyjęcia w domu nr 12 przy Sześćdziesiątej Dziewiątej Wschodniej, rozbrzmiewały niczym bicie dzwonów w środku nocy. Towarzystwo śmiało się, podśpiewywało, widać było, że przyjęcie udało się wspaniale. I rzeczywiście, szampan lał się strumieniami, w bród było też gorącego rumu z masłem i wina przyprawionego korzeniami. Nie zabrakło, rzecz jasna, wielkiej choinki ani pełnych mis prażonej kukurydzy. Każdy przy wyjściu dostał drobny upominek: flakonik perfum, bombonierkę, śliczny szalik, książkę.
Gospodarzami przyjęcia byli wieloletni krytyk literacki "New York Timesa" i jego żona - uznana pisarka, a ich zaproszeni na ten wieczór przyjaciele tworzyli interesującą mozaikę, od dobrze zapowiadających się literatów po słynnych wirtuozów. Wśród przybyłych znalazło się miejsce zarówno dla światłych umysłów, jak i głośnych piękności. Oto jacy goście zapełnili dzisiaj wielki salon tego nowojorskiego domu. Pomiędzy nimi krążyli lokaj oraz dwie pokojówki, nieprzerwanie roznosząc przekąski i drinki. Było to tradycyjne coroczne przyjęcie świąteczne i jak co roku miało potrwać do trzeciej, czwartej nad ranem.
Wśród owej nielicznej gromadki, która wcześniej opuściła dom, znajdowała się drobna blondynka w kapeluszu uszytym z norek. Jej smukłe ciało było szczelnie otulone długim, puszystym futrem w kolorze czekolady. Kołnierz, podniesiony dla osłony przed wiatrem, niemal całkowicie zasłaniał twarz. Ostatni raz skinęła pozostałym ręką na pożegnanie, mówiąc, że pójdzie do domu sama. Nie chciała jechać z nimi taksówką. Tego wieczoru miała już dość towarzystwa. Wigilia Bożego Narodzenia zawsze była dla niej trudnym dniem i przez długie lata spędzała ją u siebie, w domu. Ale w tym roku wyjątkowo zapragnęła przynajmniej na krótko spotkać się z przyjaciółmi. Jej pojawienie się wszystkich zaskoczyło, ale też sprawiło obecnym nie ukrywaną przyjemność.
- Miło znowu cię widzieć, Daphne. Dobrze, że wróciłaś. Pracujesz nad nową książką?
- Właśnie zaczęłam - spojrzenie wielkich niebieskich oczu było łagodne, słodycz, która emanowała z delikatnych rysów twarzy, nie pozwalała odgadnąć prawdziwego wieku jej właścicielki.
- To znaczy, że skończysz ją w przyszłym tygodniu?
Pisarska aktywność Daphne była już legendarna, lecz przez cały ostatni rok zajęta była filmem, który kręcono na podstawie jej powieści.
Uśmiechnęła się promiennie. Zdążyła się przyzwyczaić do żartobliwych przycinków znajomych. Zawsze pobrzmiewało w nich coś bliskiego zazdrości, zaintrygowania, a także szacunku. Niewątpliwie wzbudzała w ludziach wszystkie te uczucia. Daphne Fields pilnie strzegła swej prywatności, ciężko pracowała, była ambitna i stanowcza. Widywano ją na ogół w literackich kręgach. Jeśli się gdzieś zjawiała, sprawiała wrażenie nieobecnej. Wydawało się, że stale pozostaje o jeden krok z boku, bliziutko, lecz poza zasięgiem innych. Gdy jednak na kogoś spojrzała, ten ktoś miał uczucie, że jej wzrok sięga samego dna duszy. Jakby umiała dostrzec w człowieku wszystko, równocześnie nie pozwalając na to nikomu w stosunku do siebie. Dziesięć lat wcześniej była zupełnie inna. Wówczas, mając dwadzieścia trzy lata, była towarzyska, wesoła, trochę prowokująca... Ale wtedy czuła się pewna, bezpieczna, szczęśliwa. Teraz przygasła, ślad dawnego beztroskiego śmiechu pojawiał się tylko czasami w błysku jej oczu, a jego echo skryło się głęboko
we wnętrzu jej istoty.
Na rogu Madison Avenue usłyszała za sobą stłumiony przez śnieg odgłos czyichś kroków.
- Daphne!
Odwróciła się gwałtownie.
- Jack?
Jack Hawkins był dyrektorem programowym wydawnictwa "Harbor and Jones", dla którego obecnie pisała. Stał teraz przed nią z twarzą zaczerwienioną z zimna, a jego załzawione od wiatru oczy nabrały intensywnie niebieskiej barwy.
- Może jednak cię podwieziemy?
Potrząsnęła głową i uśmiechnęła się. Po raz któryś uderzyło go, jak bardzo jest drobniuteńka, spowita w szerokie futro z norek, gdy tak przytrzymuje kołnierz dłońmi w zamszowych rękawiczkach.
- Dziękuję, nie. Naprawdę wolę się przejść. Mieszkam tuż obok.
- Jest późno.
Ilekroć ją widział, miał ochotę wziąć ją w ramiona. Co nie znaczy, by kiedykolwiek to zrobił. Ale chciał tego, podobnie jak mnóstwo innych mężczyzn. Mając trzydzieści trzy lata, Daphne wciąż wyglądała na dwadzieścia pięć, a niekiedy wręcz jak nastolatka. Bezbronna, świeża, subtelna. I jeszcze coś: ta przeszywająca serce samotność w jej oczach bez względu na to, jak szeroko się uśmiechała, jak ciepłe było jej spojrzenie... Bo rzeczywiście była kobietą samotną, choć na pewno na to nie zasłużyła. Gdyby na świecie istniała jakaś sprawiedliwość, byłoby inaczej. Ułożyło się jednak właśnie tak.
- Już północ, Daff... - obejrzał się z wahaniem w stronę swojego towarzystwa, oddalającego się powoli w kierunku zachodnim.
- Jest Wigilia, Jack. I zimno jak diabli - uśmiechnęła się, w jej wzroku zapaliły się iskierki humoru. - Nie sądzę, żeby dzisiaj ktoś zechciał mnie napaść.
Odwzajemnił uśmiech. - Ale możesz się poślizgnąć na tym lodzie i upaść.
- Aha! I złamać rękę˙ Wobec czego przez całe miesiące nie mogłabym pisać. O to ci chodzi, co? Nie martw się. Termin złożenia książki upływa dopiero w kwietniu.
- Na miłość boską, przestań! Proszę cię, chodź z nami na drinka.
Stanęła na palcach i pocałowała go w policzek, kładąc mu jedną dłoń na ramieniu.
- Jeszcze raz bardzo ci dziękuję. Idź już. Nic mi nie będzie.
Zrobiła pożegnalny gest, odwróciła się i szybko ruszyła ulicą, chowając brodę w kołnierz. Nie rozglądała się na boki, nie patrzyła na wystawy sklepowe ani na nielicznych mijanych przechodniów. Podmuchy wiatru na odsłoniętej części twarzy sprawiały jej przyjemność. Na myśl, że wkrótce będzie w domu, odetchnęła z ulgą. Zmęczył ją ten wieczór. Męczyły ją wszelkie tego rodzaju przyjęcia, choćby spotykała na nich samych znajomych i choćby okazywały się najbardziej udane. Wszystkie były do siebie podobne. Tylko że w tym roku nie chciała spędzać Wigilii samotnie w swoim mieszkaniu. Nie chciała pogrążać się we wspomnieniach, czuła, iż dzisiaj nie potrafiłaby tego znieść. Niestety teraz, mimo mrozu szczypiącego w policzki, wszystkie owe wspomnienia opadły ją znowu. Przyśpieszyła kroku, jakby chciała je prześcignąć, zostawić za sobą.
Prawie na oślep dotarła do rogu, zerknęła na jezdnię i widząc, że nic nie nadjeżdża, pomyślała, iż dla pieszych pali się zielone światło. Wciąż gnała ją niedorzeczna nadzieja, że jeśli dostatecznie szybko minie tę i następną ulicę, uda jej się zgubić wspomnienia, uwolnić od ich ciężaru, chociaż wiedziała, że towarzyszą jej zawsze i wszędzie, a co dopiero w wigilijny wieczór.
Madison Avenue przebyła niemal biegiem. Poślizgnęła się i byłaby upadła, w ostatniej chwili zamachała ramionami i złapała równowagę. Na kolejnym skrzyżowaniu odruchowo skręciła w lewo, by przejść jeszcze jedną ulicę. Jednakże tym razem nie podniosła wzroku. Nie dostrzegła samochodu, długiej czerwonej furgonetki, pełnej pasażerów, której kierowca śpieszył się, by przejechać na zielonym świetle. Świetle, które dla Daphne było jeszcze czerwone... Kobieta siedząca obok kierowcy przeraźliwie krzyknęła, rozległ się głuchy odgłos uderzenia, drugi urwany krzyk z wnętrza samochodu i niesamowity dźwięk, gdy pojazd sunął bezwładnie po oblodzonej nawierzchni, zanim w końcu znieruchomiał Na moment zapadła śmiertelna cisza. Zaraz potem wszystkie drzwi samochodu otworzyły się jednocześnie i z pół tuzina osób wyskoczyło na zewnątrz. Teraz nikt już nie krzyczał. Nikt nie odezwał się słowem, gdy kierowca biegł w stronę leżącej na jezdni kobiety, która przypominała porzuconą szmacianą lalkę z twarzą ukrytą w śniegu.
- O mój Boże... O Boże...