Trwa ładowanie...
fragment
15-04-2010 09:57

Qanaria 1

Qanaria 1Źródło: Inne
dcd0qp7
dcd0qp7

Malaqito – stolica kraju, zwana też miastem Malachitowej Łuski – wyłaniało się powoli z porannej mgły, którą wiatr od oceanu oplatał wokół palmowych czupryn i nastroszonych groźnie kaktusów olbrzymów.
Spod pałacu prezydenckiego konwój wyruszył wczesnym świtem. Ze względów bezpieczeństwa kolumnę pojazdów poprzedzał motocykl z dwoma żołnierzami uzbrojonymi w karabiny maszynowe. W środku jechała limuzyna pomalowana w brązowe i zielone barwy ochronne. Za nią podążały dwa jeepy z żołnierzami.
Przejeżdżali przez senne ulice Malaqito. W słońcu, które było jeszcze nisko, cień limuzyny wił się i skakał po oślepiająco białych murach domów, jak czarna pantera. Qasilinda (czytaj: Kuasilinda) przetarła swoje duże oczy i trochę na siłę próbowała przyglądać się widokom za oknem. Gdy ziewając, przysłoniła dłonią usta, zwróciła uwagę na swoje paznokcie. Wczoraj wieczorem pomalowała je specjalnym lakierem w kolorze mieniącego się malachitu. Teraz chuchnęła na nie i pocierając palcem, sprawdziła ich odporność i połysk. Przy ruchu dłonią lakier zmieniał się z zielonkawego w niebieski. „Świetnie pasuje do mojego płaszcza. A zwłaszcza do guzików” – pomyślała zadowolona.
Odchyliła głowę na oparcie, wyciągnęła rękę i skierowała na siebie nawiew powietrza. Świeży podmuch wczesał się w jej ciemne, długie włosy. Dziewczyna z lubością przymknęła oczy i pozwoliła strumieniowi porannego powietrza przesuwać się po czole, brwiach i spłynąć na jej ładną twarz, którą jakby podświetlał wewnętrzny uśmiech. Wzmacniały go dwa dołeczki po obu stronach kształtnych ust. Jej cera miała odcień ciemnobrzoskwiniowy, jak u większości mieszkańców tego słonecznego kraju.
Towarzyszący dziewczynie oficer zwiesił głowę i zaczął chrapać. „Wszyscy są tacy zaspani i przemęczeni” – pomyślała. – „To przez tę wojnę ze zbuntowanym generałem”. To zmęczenie widziała również na twarzy swojego ojca – prezydenta Qasimiro (Kuasimiro). Jego gładkie policzki zapadły się, jak u staruszka. Nawet pas wojskowy zapinał ciaśniej. Buntownicy pod wodzą generała Qadolfo (Kuadolfo) odmówili złożenia broni i wszystko wskazywało na to, że wojna domowa potrwa jeszcze długo.
Dziewczyna napotkała w lusterku spojrzenie kierowcy. Znała go z widzenia. Przydzielono go jej ojcu w roku, w którym został prezydentem. Elegancki mundur i czapka z czerwonym otokiem mogły wzbudzać zaufanie. Ale te oczy... Qasilindzie wydało się, że źrenice kierowcy były tego dnia dziwnie rozbiegane i niespokojne.
Za półtorej godziny mieli dotrzeć do Santa Borondo – drugiego co do wielkości miasta w tym kraju. Prezydent nie był zachwycony wyprawą córki. W każdej chwili można było spodziewać się podstępnego ataku buntowników. Kilka dni temu właśnie na tej trasie wyleciał w powietrze most kolejowy. Nawet dzisiejszej nocy Qasilindzie wydawało się, że słyszała przez sen odgłos wybuchu, a potem syreny samochodów strażackich.
A jednak udało jej się uprosić ojca. Wieść o przyjściu na świat pierwszego QAMELADONA (kuameladona) w tamtejszym ogrodzie zoologicznym nie dawała jej spokoju. Po prostu musiała zobaczyć to zwierzątko... Zwierzątko!? Tak naprawdę był to rodzaj kameleona giganta. Dotychczas znała to niesamowite, większe od słonia zwierzę jedynie ze zdjęć i ilustracji w książkach. Ojciec opowiadał jej, że qameladony zamieszkują północne regiony Borondonii, właśnie te tereny, na których ukrywali się buntownicy.

Jak dotychczas, w ciągu czternastu lat swego życia, Qasilinda odwiedziła tylko Santa Borondo (gdzie brała udział w młodzieżowych kursach niesienia pierwszej pomocy), odbyła z ojcem krótką podróż do Leulando, gdzie widziała niesamowite miasto Belzeburbo, oraz dotarła z wycieczką szkolną na Górę Wielkiego Awiatora. Reszta kraju pozostawała dla niej mglistą tajemnicą. Co więcej – miała wrażenie, jakby wszyscy dorośli sprzysięgli się, aby ukryć przed swymi dziećmi jakąś ważną prawdę dotyczącą całego kraju. Podejrzewała, że musiało to być coś bardzo niemiłego. Prezydent Qasimiro zgodził się w końcu na tę wyprawę, zwłaszcza że zbliżały się czternaste urodziny jego ukochanej córki. Postanowił jednak, że pojadą razem. Stało się inaczej. W ostatniej chwili został wywołany z samochodu przez szefa sztabu wojennego. Kiedy obaj gestykulowali żywo nad jakąś mapą, zrozumiała, że to sprawa wagi państwowej i dlatego krótkie wytłumaczenie ojca przyjęła spokojnie.
– Sama rozumiesz, córeczko, muszę zostać w Malaqito. Siła wyższa. Ale wyślę z tobą pana kapitana. Następnym razem pojedziemy pociągiem przez naprawiony most. Obiecuję. Wracaj szybko, bo będzie czekał na ciebie tort. I pamiętaj: jesteś dla mnie wszystkim.
Dłonie ojca objęły głowę córki, a potem poprawiły kapturek przy jej płaszczu.
– Jest jeszcze chłodno – sam troskliwie zapiął jej płaszcz pod szyją.
– Nie przejmuj się, tatusiu. Wiesz, zrobię dla ciebie masę zdjęć. Telefotofonem.
To mówiąc, wyjęła telefon kieszonkowy, w który wmontowany był aparat fotograficzny. Był to prezent od ojca. Zupełna nowość.
– Zrobię dla ciebie zdjęcie małego qameladona.
–Świetnie, córeczko. I nie zapomnij o ślimakach-gigantach. Mają tam kilka sztuk.
Qasilinda wpadła na pomysł i poprosiła kapitana, aby zrobił pierwsze zdjęcie jej i ojcu. Kapitan wziął aparat i oddalił się na odpowiednią odległość. Objął w kadrze prezydenta wraz z córką, a za nimi limuzynę, obok której stał kierowca i szef ochrony. Pstryk!
Gdy ruszali w drogę, dziewczyna odwróciła się raz jeszcze i przez tylne okno zobaczyła, jak jej stropiony tata najpierw zasalutował, a potem zaczął machać na pożegnanie jakimś ważnym dokumentem państwowym.
Znaleźli się za miastem. Wąska droga wiła się teraz pomiędzy plantacjami bananów. Samochód podskoczył przy wjeździe na most. Kapitan parsknął i chrząknął przez sen, a jego głowa pochyliła się w kierunku szyby oddzielającej ich od kabiny kierowcy. W lusterku wstecznym widać było oczy kierowcy, które czujnie kontrolowały sytuację. Drewniane deski zadrgały pod kołami, jak klawisze wielkich cymbałów. W dole swoje zielonkawe wody toczyła rzeka. Spływały po niej do oceanu czubate wysepki przypominające porcje cukrowej waty. Nazywano je chmuropianą. Qasilindzie kojarzyło się to ze strzępkami mydlanej piany z kąpieli w wannie.
Każde dziecko w tym kraju wiedziało, że ta niezwykła piana swoją ogromną czapą okrywała na stałe prawie cały kraj. Czasami przybywało jej więcej, a czasami cofała się i wtedy odsłaniała nowe i niezbadane tereny. Jak dotąd nikomu nie udało się wyjaśnić, skąd się wzięła. Qasilinda marzyła, że w przyszłości poświęci się rozwiązaniu tajemnicy tej gigantycznej piany.
Przyłożyła do oka telefotofon i zrobiła zdjęcie
. „Ależ tak, chmuropiana to – oprócz bananów – wielki przysmak qameladonów” – przypomniała sobie. – „Te olbrzymy łowią je swoimi długimi i szybkimi jak błyskawica jęzorami”.
Zwróciła uwagę na dziwne zachowanie kierowcy. Rozglądał się i wyciągał szyję, jakby wypatrywał czegoś w mijanych zaroślach. Parę razy przetarł czoło chusteczką. „Może źle się czuje?” – pomyślała, gdy znowu napotkała w lusterku jego niespokojne spojrzenie.
Kierowca pochylił się nad kierownicą i spod daszka czapki zaczął obserwować szczyty pobliskich wzgórz. Kiedy opuścił nieco boczną szybę, Qasilinda usłyszała jakieś dziwne gwizdy. Były ostre, niczym głosy zbudzonych o świcie ptaków. Nagle zza krzewów bananowych, rosnących tuż przy samej drodze, wyfrunęła postać podobna do stracha na wróble. Miała na głowie zielonkawy szpic, prawie metrowej długości, i owinięta była w łachmany pełne dziur i łat. Kierowca gwałtownie przyhamował gdyż ta upiorna postać... rzuciła się prosto na maskę samochodu. Śpiący kapitan ocknął się. Sięgnął po pistolet i zawołał:
– Uwaga! To spongożelca!
Otworzył drzwi i wyskoczył na drogę. Z jeepa, który z piskiem opon zatrzymał się za nimi, zaczęli zeskakiwać żołnierze. Postać, nazwana przez kapitana spongożelcą, próbowała wczołgać się na maskę samochodu.

Qasilinda odniosła dziwne wrażenie, jakby ta zjawa próbowała osłonić swoimi rozpostartymi ramionami cały samochód. „Dlaczego on to robi?” – pomyślała.
Twardy szpic zazgrzytał o przednią szybę. Dziewczynie wydało się, że dziwaczna postać ma na plecach garb. Kierowca również wyskoczył z samochodu i teraz obaj z kapitanem szarpali za łachmany szaleńca, którego twarz wykrzywiła się w straszliwym grymasie. Próbował wydobyć z siebie jakieś słowa.
– Precz, potworku! – wrzasnął kierowca i usiłował zdzielić go pistoletem w czapę, która najwyraźniej uformowana była ze spongożeliny. Wydawało się, że oczy trzymającego się kurczowo samochodu spongożelcy dostrzegły Qasilindę. Jego usta próbowały jej coś powiedzieć.
Do akcji włączyli się żołnierze i wspólnymi siłami ściągnęli intruza z maski samochodu. Przewrócił im się pod nogi. Zaraz jednak zerwał się i popędził w kierunku poręczy mostu, pozostawiając w rękach żołnierzy strzępy odzienia. Qasilinda otworzyła drzwi i gromko krzyknęła:
– Bardzo proszę nie strzelać!
Najwyraźniej jej rozkaz poskutkował, bo żołnierze, kierowca i kapitan zastygli z bronią gotową do strzału. Tymczasem spongożelca wskoczył na balustradę mostu. Przez chwilę biegł po niej, a kiedy znalazł się nad środkiem rzeki – rozpostarł ramiona i rzucił się w dół. Poszybował nad doliną. Wyglądał teraz jak ogromny ptak z wielkim dziobem. Łachmany, niczym pióra, powiewały mu na wietrze. „Zabije się!” – pomyślała Qasilinda. W tej samej chwili jego garb otworzył się i z łopotem rozwinął się z niego... spadochron. Również spadochron, powiewający tysiącem frędzli i tasiemek, zdawał się dziurawy.
Żołnierze podbiegli do balustrady. Zbliżywszy się do powierzchni wody, spongożelca skierował spiczastą narośl w dół i dał nura prosto pomiędzy pływające wysepki chmuropiany. Rozległ się plusk, a potem zapadła cisza. Po chwili znowu dały się słyszeć przeciągłe pogwizdywania z pobliskich szczytów. Nigdzie jednak nie można było dostrzec ludzkich sylwetek.
– To spongożelcy – powiedział kapitan, chowając pistolet.
– Tak, te potworki. Dziwne, że zapuściły się aż tutaj – zastanawiał się głośno kierowca, z obrzydzeniem wycierając dłoń w bananowy liść. – Ta ohyda na pewno chciała... przekłuć opony! Ja bym takiego...
Gwizdy znad wzgórz połączyły się teraz w jeden chóralny jęk. Qasilindzie wydawało się, że słyszy dwa przeciągłe słowa: „Noooo gudiiiiko”, które przerodziły się stopniowo w ciemniejszy, bardziej rzewny i pełen smutku ton pustej okaryny.
– Wyją jak psy – mruknął kierowca i cisnął zmięty liść za balustradę mostu. –Te sponguchy roznoszą tylko tę swoją chorobę. Tfu!
Świszczący jęk oddalił się i w końcu ucichł.
– Odeszli – powiedział kapitan, rozglądając się po okolicznych wzgórzach. – Ludzie mówią, że nawet ich gwizd zaraża.
Kierowca z wyraźną niecierpliwością stukał w szkiełko zegarka:
– W drogę, w drogę.

Konwój ruszył. Qasilinda patrzyła na wzgórza porośnięte agawami i oleandrowymi krzewami, lecz tak naprawdę rozmyślała o tym, co wydarzyło się przed chwilą. Na przedniej szybie samochodu pozostała rysa. Ten szaleniec zdążył zrobić ją swoją ostrą czapą. Dziewczynie wydało się, że rysa ta układała się w słowo nie. Powrócił widok strasznej twarzy. Alarmujące spojrzenie oczu i usta, które układały się w niesłyszalne słowa jakiegoś ostrzeżenia. Ale jeśli tak, to przed czym?
Asystujący jej kapitan uważał, że był to tylko przypadkowy wybryk wariata. Jakby na potwierdzenie tego, położył czapkę na kolanach i po chwili znowu zapadł w drzemkę. Ale jego słowa nie przekonały Qasilindy. Widok głowy ze spiczastą naroślą znów pojawił się przed jej oczami. „Szkoda, że nie zdążyłam zrobić zdjęcia. Pokazałabym tacie” – pomyślała.
Po raz pierwszy spotkała prawdziwego spongożelcę – człowieka dotkniętego spongożelozą. Ojciec opowiadał jej, że w głębi kraju istnieją całe osady zamieszkane przez takich nieszczęśników. Wiedziała, że często myślał o ich losie. Kiedy objął stanowisko prezydenta, od razu zaplanował budowę instytutu leczenia i badania tej dziwnej choroby. Powodowała ją rzadka, lecz bardzo groźna odmiana owej wszędobylskiej piany, zwanej fioletową spongożeliną . Mogła być przenoszona przez wiatr w na pozór niegroźnym obłoczku białej chmuropiany. Była też niezwykle lepka. Mogła przedostać się przez odzienie i przykleić się do skóry. A wtedy nie dawała się usunąć. Po pewnym czasie twardniała i przybierała odcień zielonkawy.

dcd0qp7
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
dcd0qp7