Obecność istoty nazywanej przez starożytnych Greków Hadesem, a przez Rzymian Plutonem, zauważyłem, kiedy zachorowała Marga, moja żona. Ściślej mówiąc, moja dawna żona, ponieważ ona nie żyje, właśnie mija rok, odkąd umarła. To nie był oczywiście mitologiczny bóg starożytnych Greków lub Rzymian. Był to zwyczajny osobnik naszego gatunku — istot przejściowych na tym świecie — i nie pamiętam dokładnie, kiedy i w jakich okolicznościach tak go nazwałem. Może nazwałem go tak z powodu, który określa się mianem skojarzenia. Wszystko było skojarzeniem, niczym więcej.
Słyszę jednak, że ponoć Hades także umarł. Nie widzę go już na jego stałym miejscu, nie czuję jego spojrzenia, nie dostrzegam zjadliwego uśmieszku. Jednakże nie wierzę w to, co mówią. Pogłoska, że jakoby umarł podczas mojej nieobecności, może być podstępem, by zmylić mnie, by mnie zniszczyć. Chodziłoby o to, by na murze przy uliczce, która prowadzi do mego domu, przykleić klepsydrę powiadamiającą o mojej śmierci.
Chyba się jednak plączę. Opowiadam historię i niechcący ją gmatwam. Jeszcze gorzej, zaciemniam. Wiadomo skądinąd, że spraw skomplikowanych, a tym bardziej niejasnych, nikt nie lubi. Słuszniej byłoby więc zacząć od początku, od czegoś bardziej zrozumiałego, prostszego, na przykład od czegoś o sobie. Śledzenie historii, która zaczęła się niezbyt obiecująco, od śmierci Margi i od tak zwanego Hadesa, będzie być może w ten sposób łatwiejsze. Możliwe, że komiczne. Na tyle, by ludzie ryknęli śmiechem, a ja razem z nimi.
Nazywam się Krist Tupek. Moje imię kojarzyło się ludziom z Chrystusem, a jak wiadomo, kiedyś, jeszcze nie tak dawno temu, Chrystusa uważano u nas za wroga. Podkreślam: mimo iż Chrystusa ogłoszono wrogiem, nie miałem kłopotów z powodu swojego imienia. To tylko imię, a w moim zachowaniu i czynach nie było nic z Chrystusa, nie sądzę więc, że stanowiłem jakieś zagrożenie. W przeciwieństwie do tego, choć może się to wydać dziwne, problem sprawiało mi moje nazwisko. Często starałem się doszukać w nim jakiegoś sensu, ale nikt nie potrafił mi go wyjaśnić. Jego sens odkryli moi nieprzyjaciele. Zwykli je przekręcać z Tupek na Dupek. Jeszcze do tej pory są tacy, którzy uprzejmie zwracają się do mnie: „Panie Dupek!”.
Nie wiem, czy ostatecznie w tym przekręceniu kryje się jakaś prawda, a więc jakiś rodzaj mojej dupkowatości, jeśli można się tak wyrazić. Ponieważ jednak chcę opowiedzieć historię, zawczasu proszę o wybaczenie. Nie czynię tego z powodu jakiegoś kompleksu, który bierze się z możliwości przekręcania mego nazwiska. Powód jest bardziej prozaiczny: kiedy człowiek chce opowiedzieć coś innym, jednym słowem: zabrać im to, co najcenniejsze — czas — może się zdarzyć, że zanudzi ich swoją naiwnością, a nawet głupotą. Możliwe, że ich zrani, a w konsekwencji sam ukaże się w złym świetle. Nie boję się tego, że mogą mnie ujrzeć w złym świetle. Dobro i zło są pojęciami względnymi, wedleżyczenia.
Zgodnie ze starożytną filozofią, którą ludzie wymyślili po to, by w określonych okolicznościach dodać sobie otuchy, dobro nie zawsze jest dobre, zło nie zawsze jest złe. Istnieje dobro, które wychodzi na złe, istnieje zło, które wychodzi na dobre. Jak w wypadku mojej ostatniej przygody. Bo właśnie zakończyła się moja kolejna przygoda. Tych, którzy mnie znają, takie stwierdzenie nie zdziwi. Parskną śmiechem, przypomną sobie moje przezwisko. Dupek, powiedzą, zwłaszcza kiedy dowiedzą się, co mnie pchnęło do wejścia na ślepo w labirynt wydarzeń, gdy nie wiedziałem, co mnie czeka. Byłem jednak pewien, że cokolwiek się ze mną stanie, będzie to lepsze od mojego codziennego umierania.
Dlatego rezygnuję z takich głupich sztuczek, jak na przykład zacieranie śladów, i konwencjonalnego zapewnienia, że wszystko w tej historii jest wytworem fantazji. Takie uprzedzanie nie ma najmniejszego sensu. Zwykle ma ono jeden cel: posłużyć za alibi, by ukryć coś odwrotnego. Z całą odpowiedzialnością zapewniam, że jedyną postacią, która absolutnie nie jest wytworem fantazji i w której nie ma żadnego realnego lub przypadkowego podobieństwa do rzeczywistości, a która niestety odgrywa podstawową rolę w niniejszej opowieści — mimo mego pragnienia, by tego uniknąć — jest Hades.
O swojej chorobie, kiedy — jak powiedziałem — ukazał mi się Hades, Marga zakomunikowała mi w okolicznościach raczej niechwalebnych dla mnie. Był początek września 1999 roku, ostatnia jesień drugiego tysiąclecia. Ziemski glob czekał na zmianę epok, sześć miliardów mieszkańców Ziemi — nie znam dokładnej liczby — mimo złowieszczych przepowiedni Nostradamusa przygotowywało się do nadchodzącej magicznej chwili.
Przez całą noc śniły mi się erotyczne sny. Erotyczne sny śniły mi się od jakiegoś czasu. Moje kłopoty zaczęły się chyba po pewnej upalnej, letniej nocy, kiedy kochaliśmy się, a raczej usiłowaliśmy się kochać, a Marga, nie zważając na moje podniecenie, zgaszona powiedziała, że jest jej przykro, ale nic już nie czuje i na próżno się staram. Nie od razu uchwyciłem znaczenie tych słów, nie chciałem go przyjąć do wiadomości. Marga zaś jakby nie mogła się doczekać chwili, by raz na zawsze uwolnić się ode mnie.