Trwa ładowanie...

Przeszłość jest dla mnie źródłem nieustannego wyciągania wniosków na przyszłość. Rozmowa z Włodzimierzem Kowalewskim

Przeszłość jest dla mnie źródłem nieustannego wyciągania wniosków na przyszłość. Rozmowa z Włodzimierzem KowalewskimŹródło: Inne
dbm7ug4
dbm7ug4

Debiutował Pan w 1981 roku jako poeta, fragment Pana wiersza posłużył za tytuł antologii poetów toruńskich Rozkwita pamięć pomiędzy wierszami. Teraz jest Pan identyfikowany jako prozaik. Czy poezja jest ciągle częścią Pana aktywności twórczej?

Włodzimierz Kowalewski: Jestem „po przejściach” z poezją, to był gorzki, niedobry romans. Od poezji zaczęło się całe moje zainteresowanie literaturą. Miałem swoich idoli, żyłem nimi przez jakiś czas, rozczytywałem się, smakowałem, potem przychodzili nowi. Najwcześniej, jeszcze w liceum, był to Baczyński , później symboliści francuscy, potem Bursa , Wojaczek , krótko Nowa Fala początku lat 70-tych – Lipska , Barańczak , Stabro , jeszcze inni, dzisiaj zapomniani. Wreszcie sam zacząłem pisać wiersze, mój książkowy debiut to tomik poetycki. Byłem strasznie naiwny i nie wiedziałem, co to znaczy naprawdę „być poetą”, bo jednak poetą zawsze się „jest”, a nie tylko „bywa”. „Bycie poetą”, tworzenie liryki, to zdolność do otwarcia, obnażenia, pokazywania „rzeczy wewnętrznych”, czyli odczuć, emocji, refleksji, które na dodatek muszą być tego
pokazania godne, muszą frapować i poruszać odbiorcę. Ja tak nie potrafiłem, wstydziłem się, miałem opory. Nie byłem też i nie jestem aż tak bogaty wewnętrznie, żeby się komuś podsuwać pod nos z własnym ego i liczyć na fascynację. Może umiałem budować ładne zdania, może i strzeliło mi do głowy parę ładnych metafor, ale całe moje życieżycie wewnętrzne, rozpisane w wierszach, sprowadzało się jedynie do przeżyć estetycznych. Reszta, jeżeli w ogóle była – była fikcją. Długo jednak tego nie dostrzegałem. Dopiero wybuch stanu wojennego wylał mi kubeł wody na głowę. Uświadomiłem sobie kompletną bezradność; że ze swoim pojmowaniem poezji w żaden sposób nie udźwignę tamtej rzeczywistości, dołującej i obrzydliwej, zupełnie nie do zrozumienia dla dzisiejszych młodych ludzi. Od tamtej pory, dzięki Bogu, nie napisałem już żadnego wiersza i w przyszłości też nigdy nie napiszę.

Jeden ze swoich wierszy –_ Epoka przyćmiona_ – zadedykował Pan Toruniowi, toruńskiej secesji. Czy to miasto jest dla Pana ważne?

Włodzimierz Kowalewski: Kiedy zjawiłem się w tym mieście po raz pierwszy w życiu, dobrych trzydzieści lat temu, od razu poczułem się jak w domu, nie odczuwałem żadnej obcości, ani wśród ludzi, ani w pejzażu. Każdy ma takie miejsca na świecie, z którymi jest związany w sposób szczególny, często irracjonalny. Z pewnością w którymś z poprzednich wcieleń byłem rodowitym toruńczykiem. W Toruniu miały miejsce zdarzenia decydujące o moim życiu – tam skończyłem polonistykę, wszedłem w światek literacki, wydałem pierwszą książkę. Tam zawiązałem szereg trwających do dziś przyjaźni. W Toruniu urodziła się też Joanna, moja żona, tam się poznaliśmy na studiach. Toruń również ukształtował mnie duchowo, przede wszystkim wyrobił szacunek wobec przeszłości i tradycji. Dla dzieci dawnych mieszkańców Kresów, urodzonych, tak jak ja, na Warmii i Mazurach lub innych „ziemiach odzyskanych”, tradycja kończyła się na roku 1945. Głębiej rozciągała się jakaś abstrakcja, błędny przekładaniec opowieści rodziców i dziadków o
nieznanym Wilnie, Nowej Wilejce, Kuczkoryszkach itd. i mglistych informacji na temat niemieckiej przeszłości Olsztyna, Giżycka czy Olsztynka, miasteczka, z którego pochodzę. Materię tę, przez dziesięciolecia PRL-u zakazaną politycznie, trzeba było badać, „odpominać”, na nowo układać dla zachowania w zbiorowej świadomości. Tym zresztą zajmuje się Wspólnota Kulturowa „Borussia” i pismo o tym samym tytule, które współredaguję. W Toruniu taki problem nie istniał. Tam, jak na dłoni, widać było ciągłość. Miasta podczas wojny nie zniszczono, całe pokolenia rodziły się i umierały w tych samych mieszkaniach, w tych samych miejscach były sklepy, na strychach można było znaleźć szkolne zeszyty matki i wuja albo gazety z lat 20-tych. Nikt niczego nie musiał wskrzeszać ani przywracać pamięci. Strasznie mnie to wtedy kręciło, przede wszystkim aura, klimatyczność, wynikające z tej przejrzystości, tego wzajemnego przenikania się czasu teraźniejszego i przeszłego.

Czy może Pan opowiedzieć nieco o działalności grupy poetyckiej Zamek Nieszawski, z którą był Pan związany?

Włodzimierz Kowalewski: Wyraźnie Pani chce, żeby Panią zanudzać. Trzeba zacząć od drugiej połowy lat 70. Jak wiadomo, autentyczne życie literackie przeniosło się wówczas do tzw. „drugiego obiegu”, czyli pism i wydawnictw podziemnych. Ale my, studenci toruńskiej polonistyki, nie wiedzieliśmy o tym zbyt wiele, bo takie periodyki czy książki docierały do nas rzadko, były też bardzo niedoskonałe technicznie, nie to, co później, w stanie wojennym i po stanie wojennym. Pamiętam np., że czytałem wtedy Kompleks polski Konwickiego , która krążyła jako zwykła biurowa teczka wiązana z luźnymi kartkami odbitymi na powielaczu. W każdym razie – z oficjalnego obiegu z powodów politycznych zniknęły znaczące nazwiska, a nieliczne periodyki literackie młodych i debiutanckie tomiki zaczęła wypełniać poetycka tandeta, wiersze płaskie, puste, tworzone w jednakowej, monotonnej i nudnej pseudonowoczesnej konwencji, niby to nawiązującej do wolnego wiersza. Jakieś strumienie świadomości,
para-filozofia, nie wiadomo co. My, czyli „Zamek Nieszawski”, postanowiliśmy zmienić ten stan i przywrócić polskiej poezji to, co poetyckie, czyli rytm, nastrojowość, uczuciowość, muzyczność. Kiedy się ma dwadzieścia kilka lat, nie takie rzeczy wydają się możliwe. Grupa zawiązała się któregoś jesiennego wieczoru 1978 roku w kuchni Domu Studenckiego nr 6, należał do niej Grzesiek Lorczyk, poeta, zdolny krytyk ( zmarł potem w Paryżu jako emigrant stanu wojennego) , Tadek Majewski, poeta i malarz, no i ja. Urządzaliśmy wieczory autorskie w Sali Złotej ówczesnego klubu „Od Nowa”, dzisiejszego „Dworu Artusa”, wydaliśmy na powielaczu almanach poetycki, mieliśmy jakieś publikacje zbiorowe w regionalnych czasopismach. W kwestii zmiany oblicza współczesnej poezji nie osiągnęliśmy zbyt wiele, bo i nie mieliśmy ani zbyt wiele możliwości, ani – co tu gadać - talentu. Ale też nie zdaje sobie Pani sprawy, w stan jakiego osłupienia stawialiśmy nielicznych słuchaczy, czytelników czy nawet krytyków domorosłych choćby tym, że
pisaliśmy używając rymów. Młodzi i nieawangardowi! – to się nie mieściło w głowie, do niczego nie pasowało. Toruńskie środowisko poetyckie tamtych czasów było ciekawe, dość zróżnicowane, niektórzy jego przedstawiciele zapisali się na trwałe w krajobrazie polskiej literatury – np. Alicja Bykowska-Salczyńska , mieszkająca obecnie w Olsztynie poetka, autorka dramatów i słuchowisk, czy Piotr Piaszczyński, przebywający w Niemczech poeta, eseista, krytyk znany z paryskiej „Kultury”, „Tygodnika Powszechnego”, berlińskiego radia „Multikulti”. Wiersze pisał też Grzegorz Ciechowski , o którym nikomu jeszcze wtedy nie przeszło przez myśl, że zostanie wielką gwiazdą rocka. Najbliżej jednak „Zamku” i jego poetyki pozostał Krzysztof Ćwikliński , poeta znany w kraju, doceniony szczególnie pod koniec lat 80., kiedy wzbudzał dyskusje i kontrowersje. Czasy były ponure i przygnębiające, a z drugiej strony świetne, niepowtarzalne. Akademik,
zadymione pokoje, full bydgoski niepasteryzowany, przegadane noce, toruński „Azyl” – knajpa artystów i atmosferka bohemy. Rozgadałem się, przepraszam.

W Bóg zapłacz! opisuje Pan detale topografii Torunia (np. droga przez Plac Rapackiego do akademików) i Olsztyna (walące się wieżowce przy ulicach, które łatwo można zlokalizować) i tym samym tworzy Pan ciekawy model odbioru: miejsca te są rozpoznawane jedynie przez tych czytelników, których losy były z nimi związane. Czy ma Pan jakiś szczególny stosunek do tej grupy odbiorców?

Włodzimierz Kowalewski: Nie, nie. Tu nie chodzi o rozpoznawanie, wyróżnianie grup czytelników, a raczej o sam sposób pisania prozy. Uważam, że żadna sytuacja przedstawiana w powieści czy opowiadaniu nie może „wisieć w powietrzu”. Nigdy zresztą nie lubiłem skrótu, umowności. Wydaje mi się, że scena, jakiś dialog, relacja między ludźmi staje się wiarygodna dopiero poprzez umiejscowienie w konkretnych realiach, że wtedy łatwiej wejść w tok myślenia bohaterów, ich zachowania, emocje. Realia same w sobie nadają prozie kolorytu i smaku. Nigdy nie napiszę, np. jak pewna autorka powieści popularnych: „Szli londyńską ulicą, świeciły latarnie, padał deszcz”. Dodałbym jakieś szczegóły, kształty, może nazwy – żeby wyobraźnia kogoś, kto będzie to czytał, nie prześlizgiwała się tak łatwo nad tym obrazem, żeby miała materiał do pracy, punkty zaczepienia, żeby czytający wiedział, co bohaterowie czuli oddychając.

Ma Pan sygnały, jak pana twórczość jest odbierana przez mieszkańców miejsc, o których Pan pisze?

Włodzimierz Kowalewski: Realia zawsze przyciągają uwagę i są żywo komentowane. Reakcje czytelników to zwykle różne, raczej powierzchowne poprawki – coś tam inaczej wyglądało, inne było jakieś nazwisko, ulica nie ta, nie takie przyczyny wydarzenia itp. Teraz na przykład pracuję nad powieścią rozgrywającą się w Ciechocinku, na pewno będzie mnóstwo uwag. Dawno temu olsztyńska recenzentka pisząca o moim Powrocie do Breitenheide postawiła mi ciekawy zarzut – że jej naoczna znajomość przedstawianych tam miejsc zakłóca i psuje stworzony przeze mnie ich literacki wizerunek. Coś w tym jest. Czytając powieść bądź oglądając film fabularny włączamy inny poziom wrażliwości niż ten, który na co dzień służy nam do odbioru rzeczywistego świata. Chcemy obrazu artystycznego, zmitologizowanego, a tymczasem wdziera się nam w to jakaś trywialna, przyziemna wiedza, inna niż mówią zdania wydrukowane w książce. Podobno stara, niepisana zasada teatralna głosi, że każdy najprostszy nawet przedmiot używany na scenie musi być
rekwizytem, a więc imitacją, a nie przedmiotem prawdziwym. Tak też jest z realizmem powieści. Nie można z nim przesadzać. Zdarzyło mi się raz pochopnie użyć pewnego autentycznego nazwiska w kontekście związanego z tym nazwiskiem autentycznego miejsca i kilku autentycznych faktów. Następstwa były mocno nieprzyjemne, musiałem się tłumaczyć, łagodzić sytuację, przepraszać w gazecie.

Mówi się o Panu, że jest pan autorem urzeczonym przeszłością, że nostalgiczne powroty do tego, co minione, są wyróżniającą cechą Pana pisarstwa. Jednak Pana doświadczanie przeszłości nie jest ocalające – nieustannie ukazuje Pan rozpad, zagładę. Czym jest dla Pana przeszłość?

Włodzimierz Kowalewski: To żadne urzeczenie. Zwykła logika. Przeszłość jest dla mnie po prostu źródłem nieustannego wyciągania wniosków na przyszłość. Jest również nieodzownym elementem teraźniejszości, jej podstawą, bez której teraźniejszość staje się płaska i nieczytelna. Bez przeszłości teraźniejszości nie można poznać, zgłębić, opisać. Nie można też przekazać innym ludziom żadnej poważniejszej myśli na jej temat – a przecież o to powinno zawsze chodzić pisarzowi, a nie o narcystyczne skupianie się na sobie i swoim „ja”, często nieznośnie egzaltowanym i kapryśnym, nikomu do niczego niepotrzebnym.

Czy teraźniejszość jest Pana zdaniem mniej godna uwagi? Czy nie jest tak, że to, co minione zawsze wydaje się bardziej urokliwe, niż to, co dzieje się przed naszymi oczyma. Czy ucieczka od tego, co dzieje się teraz nie staje się pułapką?

Włodzimierz Kowalewski: Bardzo Panią przepraszam, ale cóż to za określenie „ucieczka ”? Owszem, używają go niektórzy sfrustrowani krytycy, potrafiący rzeczywiście odczytywać z tekstów literackich tylko to, co „dzieje się przed naszymi oczami”, jakby to była instrukcja do odkurzacza, a nie sztuka, z całą jej złożonością i pięknem. Czy przykładowo autorowi filmu „Awiator” można zarzucić ucieczkę od rzeczywistości, chociaż film rozgrywa się wiele dziesięcioleci temu? Czy braciom Cohn coś takiego można zarzucić? Czy Umberto Eco postawimy taki zarzut? A z drugiej strony, czy nie jest taką właśnie „pułapką”, o której Pani mówi, sytuacja, kiedy młody autor, tworzący teksty „bardzo współczesne”, takie „żywe mięcho”, jak to nazywają recenzenci, nie potrafi z tej współczesności wydobyć żadnej refleksji, żadnego przesłania dla czytelnika i szamoce się w niej jak małpa w klatce, strojąc miny? Strasznie jesteśmy zacofani wobec różnorodnej, wielonurtowej kultury Zachodu, strasznie „passe”,
mierząc wartość literatury czasem, w którym się ona rozgrywa i wysłuchując tego rodzaju doktryn, rozgłaszanych po pismach i literackich dodatkach do dzienników przez różnych osobników niedouczonych, ale za to przemądrzałych i hałaśliwych.

Bohater powieści Bóg zapłacz! mówi, że nie on legalizował narkotyki, niszczył środowisko, klonował ludzi, unieważnił Dekalog. I jest to rzecz jasna prawda, uzasadnione jest odczucie, że świat rozstrzyga swoje problemy gdzieś obok, poza nami. Jak więc widzi Pan naszą odpowiedzialność za świat?

Włodzimierz Kowalewski: No pewnie, że za świat odpowiadamy wszyscy. To truizm. Natomiast słowa, o których Pani mówi, padają z ust doktora Wszechwłogi i jest to zupełnie inna sprawa. Akcja Bóg zapłacz! rozgrywa się w roku 2047, Wszechwłoga to człowiek młody, bohater nowej formacji duchowej, której przyjdzie zamiatać po nas, po tym, co my zrobiliśmy ze światem, cywilizacją i ze sobą. Jeszcze się nie urodził, przyjdzie na świat, powiedzmy, około 2015 roku. Jeden z wątków powieści dotyczy degeneracji i upadku naszego współczesnego kręgu wartości, który zaczął się tworzyć jeszcze w latach 60. XX wieku, podsycany z jednej strony kolejnymi falami kontrkultury, takimi jak hippisi, ruchy lewackie i anarchistyczne, punk itd., z drugiej – rewolucjami w ekonomii, technikach informatycznych, elektronice. Zrobił się z tego trujący mix – kult wolności i pracoholizm, kontestacja i władza pieniądza, postmodernizm i masowa tandeta medialna, lansowany przez media zdrowy tryb życia i mordercza
praca, jednym słowem – chaos przeciwieństw. Kiedyś dojdzie do przesilenia i na zasadzie powrotu wahadła kolejna epoka będzie chciała wprowadzić nowy, własny porządek, nową moralność, nową aksjologię. Wszechwłoga jest zwiastunem tej epoki, zresztą zwiastunem komicznym – wie, że stary świat jest zły, czuje przymus walki ze starym światem, ale nie wie, za co się złapać, nie wie, w imię czego ma przebiegać ta walka, jaką formę, jaką „gębę” dla siebie wybrać.

Czy rozsypujące się bloki w Bóg zapłacz! – dziedzictwo powojennych dziesięcioleci – można czytać jako metaforę dorobku artystycznego? Czy również twórczość współczesna nie może konkurować z dorobkiem wcześniejszych pokoleń? Nie zostawiamy po sobie nic wartego pamięci?

Włodzimierz Kowalewski: Zostawiamy zawsze, ale niekoniecznie to, co my sami uważamy za warte pamięci. Upływający czas nieubłaganie weryfikuje wartość wszystkich ludzkich dokonań i często zaskakuje. Przykładów na to jest mnóstwo. Pierwszy z brzegu, banalny - Witkacy – w latach 30. to tylko zakopiański ekscentryk, błazen i obiekt plotek, dziś ikona dramatu i w ogóle literatury tamtych czasów, postać ze szkolnego podręcznika. Albo odwrotny – Tetmajer – kiedyś prawie Bóg, dziś dla większości – prawie nikt. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć, jakie zjawiska za dwieście lat będą ikonami naszej kultury, wiązanymi z przełomem XX. i XXI. wieku, ale głowę daję, że nie te, które dzisiaj uporczywie lansują media.

Szukanie we współczesnych świecie zalążków tego, co w przyszłości spowodować może katastrofę – to bardziej wyraz pesymizmu czy zaangażowania i troski?

Włodzimierz Kowalewski: Boję się o przyszłość i nie widzę jej w wesołych barwach. Ale nie jestem aż tak naiwny, żeby wierzyć, że literatura, choćby ta najbardziej zaangażowana, odmieni świat.

Rozpadanie się cywilizacji, galeria postaci mniej lub bardziej niezaradnych – czy agonia jest ciekawsza do opisania? Daje większe pole do zademonstrowania warsztatu?

Włodzimierz Kowalewski: Tak się jakoś utarło - to fatalna tradycja polskiej literatury - że jej bohaterowie prawie zawsze byli skopani przez życie; smutni, bezradni, cierpiący. Jeżeli kochali, to zawsze nieszczęśliwie, jeżeli walczyli, to zawsze przegrywali, uciekali w mrok. Piszę o tym w opowiadaniu Światło i lęk . Może i pisać o takich postaciach jest rzeczywiście łatwiej, wydobywać ich dramatyzm, uplastyczniać przeżycia, w końcu w naszym języku istnieje więcej słów nazywających rozpacz niż radość. Jednak moja najnowsza powieść, Excentrycy, którą teraz przygotowuję, będzie mówiła o człowieku szczęśliwym.

Pana twórczość różni się od współczesnych autorów młodego i średniego pokolenia. Pana teksty nie śledzą bieżących wydarzeń, są raczej przypowieściami. W jakiej tradycji można szukać pana inspiracji?

Włodzimierz Kowalewski: Wszystkie moje utwory mają charakter współczesny, chociaż może współczesność i nasze dzisiejsze sprawy nie są opisywane bezpośrednio. Czy muszą? Sztuka to przecież gra, maska, metafora, a nie felieton aktualny w tygodniku. Wypisuje się o mnie bzdury, że współczesności nie rozumiem, że uciekam, że piszę apokryfy. Przypominam, że w połowie lat 90. jako jeden z pierwszych odważyłem się zmierzyć z tematem przemian po wyjściu z komunizmu i dać ich prozatorski obraz, zrobiłem to w mikropowieści Rude włosy nocą. A inspiracja? Mógłbym wymienić mnóstwo pisarzy, którym wiele zawdzięczam, choćby zapomniany dziś zupełnie Julian Wołoszynowski. Jednak najważniejszą inspiracją jest ludzki los. Dlatego bardzo lubię wspomnienia i dzienniki, lubię słuchać opowieści o życiu. Może to niezbyt odkrywcze, co powiem, ale każdy człowiek, nawet ten najbardziej szary, o nijakiej twarzy, to chodząca, wielotomowa powieść.

Rozmawiała Marta Buszko.

dbm7ug4
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
dbm7ug4