Dom pod numerem 2129 przy Wyoming Avenue stał w całym swoim masywnym splendorze; jego szarą kamienną fasadę zdobiły ornamenty zwieńczone wielkim złotym godłem i francuska flaga, powiewająca łagodnie na wietrze, który zerwał się tego popołudnia w Waszyngtonie - może po raz ostatni przed nadchodzącym latem. Był już czerwiec roku 1939; te pięć ostatnich lat Armandowi de Villiers, ambasadorowi Francji, upłynęło zdecydowanie za szybko.
Siedząc w swoim gabinecie, którego okna wychodziły na elegancki ogród, z roztargnieniem patrzył przez chwilę na fontannę, potem przeniósł wzrok na górę papierzysk ułożoną na biurku. Cóż z tego, że powietrze przepełniał intensywny aromat bzu - miał wiele do zrobienia, aż za wiele... Wiedział już, że będzie siedzieć w biurze do późnej nocy, jak zresztą co wieczór przez ostatnie dwa tygodnie w związku z przygotowaniami do powrotu do Francji. Od dawna był świadom, że zbliża się odwołanie, a jednak kiedy nadeszło w kwietniu, poczuł w sercu lekkie ukłucie żalu. Jeszcze teraz miewał w związku z powrotem do domu mieszane uczucia. To samo działo się z nim wówczas, kiedy opuszczał Wiedeń, Londyn, San Francisco i inne poprzednie placówki. Więzy z tym miastem i krajem były jednak znacznie silniejsze. Armand miał skłonność do zapuszczania korzeni, zawierania przyjaźni, zakochiwania się w miejscach, do których go delegowano. Taka postawa utrudniała mu przenosiny, a przecież tym razem nie były to tylko przenosiny - to był
powrót do ojczyzny.
Ojczyzna... Po raz ostatni był we Francji bardzo dawno temu, a teraz go tam po prostu pilnie potrzebowano. Całą Europę ogarnęło napięcie, wszystko ulegało nieustannym zmianom i Armand często miewał wrażenie, że żyje od jednego codziennego raportu z Paryża do drugiego. Raporty te dawały mu niejakie pojęcie o tym, co się dzieje w Starym Świecie. Mogło się zdawać, że Waszyngton dzielą całe lata świetlne od problemów zagrożonej Europy, od lęków utajonych w samym sercu Francji. Tu, w tym nietykalnym kraju, ludzie nie mieli się czego obawiać, ale w Europie, i to szczególnie dziś, nikt nie mógł czuć się pewnie.
Zaledwie przed rokiem wszyscy we Francji żywili przekonanie, że wojna jest nieunikniona, lecz teraz, przynajmniej sądząc po tym, co słyszał Armand, wielu pożegnało się z lękami. Przed prawdą nie można jednak uciekać w nieskończoność - właśnie coś takiego powiedział do Liane. Kiedy cztery miesiące wcześniej w Hiszpanii dobiegła kresu wojna domowa, stało się jasne, że Niemcy są coraz bliżej, a dzięki lotnisku w pobliżu Irun znaleźli się o kilka zaledwie mil od Francji. Armand wiedział, co to znaczy, pojmując zarazem, iż wielu ludzi nie dostrzega sensu wydarzeń. W ciągu sześciu ostatnich miesięcy Paryż był bardziej beztroski niż przedtem, a przynajmniej tak się mogło wydawać na pierwszy rzut oka. Sam to dostrzegł, kiedy przyjechał do Francji na Wielkanoc, aby wziąć udział w tajnym spotkaniu Bureau Central, na którym powiedziano mu, że jego misja w Waszyngtonie dobiega końca.
Był zapraszany na niezliczone przyjęcia, pełne światła i blichtru - przyjęcia, które jaskrawo kontrastowały z nastrojami panującymi jeszcze rok wcześniej. Wtedy, przed traktatem monachijskim, panowało nieznośne napięcie, które potem nagle zniknęło, ustępując miejsca czemuś na kształt gorączkowego ożywienia w najdoskonalszej ze swoich form. Odbywały się zatem nie kończące się przyjęcia, bale, spektakle operowe, przedstawienia i uroczystości, jak gdyby Francuzi, szukając zapomnienia w śmiechu i tańcu, chcieli zagłuszyć myśl, że może do nich dotrzeć wojna. Armand, poirytowany frywolną wesołością zauważoną w okresie Wielkanocy u swoich przyjaciół, rozumiał jednak, że jest to sposób, w jaki bronią się przed lękami. Po powrocie rozmawiał na ten temat z Liane.
- Są chyba potwornie przerażeni - powiedział. - Nie chcą przestać się śmiać ze strachu, że jeśli to uczynią, zaczną natychmiast płakać, uciekać i ukrywać się.
Tyle że ich śmiech nie powstrzyma wojny, nie powstrzyma nieuchronnego marszu Hitlera przez Europę. Armand obawiał się czasem, że tego człowieka nic nie potrafi powstrzymać. Postrzegał Hitlera jako przerażającego demona i jakkolwiek niektóre osobistości na wysokich stanowiskach zgadzały się z jego opinią, były również inne, przekonane, że długie lata służby ojczyźnie Armand przypłacił nadmierną nerwowością i staje się po prostu wystraszonym starszym panem.
- Czy do tego doprowadziło cię życie w Stanach, staruszku? - zapytał go kpiąco jeden z najbliższych paryskich przyjaciół. Pochodził z Bordeaux, gdzie dorastali razem z Armandem, i był teraz dyrektorem trzech największych banków we Francji. - Nie bądź niemądry, Armandzie. Hitler nigdy nas nie tknie.
- Anglicy są odmiennego zdania, Bernardzie.
- To też wystraszone stare baby, a poza tym uwielbiają te swoje gierki wojenne. Myśl o rozpętaniu waśni z Hitlerem szalenie ich podnieca. Nie mają nic innego do roboty.
- Co za bzdury wygadujesz! - Armand z trudem opanował gniew, lecz nie tylko Bernard wypowiadał się wzgardliwie o Anglikach.
Tak czy inaczej, po dwutygodniowym pobycie Armand opuszczał Paryż ogarnięty niemal wściekłością. Spodziewał się wprawdzie, że Amerykanie będą ślepi na zagrożenie, w którego obliczu stoi Europa, żywił jednak nadzieję, iż w swoim kraju usłyszy coś innego. Miał własne poglądy na temat powagi sytuacji, zagrożenia, niebezpieczeństwa, które niesie ze sobą Hitler, a także tego, jak niespodziewanie i jak szybko może spaść nieszczęście. "A może - myślał, wracając do domu - może Bernard i inni mają słuszność?" Może był zbyt wystraszony, zbyt zaniepokojony losem swojego kraju? Może więc na swój sposób powrót do domu okaże się korzystny, bo pozwoli mu lepiej wyczuć puls Francji?
Liane wieść o wyjeździe przyjęła dobrze, przyzwyczaiła się już bowiem do pakowania i przeprowadzek, lecz opowieści Armanda o nastrojach panujących w Paryżu przyjmowała z głęboką troską. Była mądrą, inteligentną kobietą i w ciągu przeżytych wspólnie lat wiele nauczyła się od Armanda na temat mechanizmów polityki międzynarodowej. Te kwestie ciekawiły ją od samego początku ich małżeństwa. Była wtedy tak młoda i tak spragniona wiedzy o karierze Armanda, o krajach, w których pełnił misje, o politycznych implikacjach wielu jego poczynań! Uśmiechał się w duchu, wspominając tych dziesięć minionych lat. Liane przypominała gąbkę chłonącą każdą kroplę informacji, połykającą każdy okruszek wiedzy.
Teraz miała własne poglądy i często nie zgadzała się z mężem lub też bywała bardziej od niego radykalna, jeśli już ich myślenie przebiegało tymi samymi torami. Najbardziej zawziętą z bitew stoczyli zaledwie przed kilkoma tygodniami, pod koniec maja, na temat s/s "St. Louis" - statku wiozącego z błogosławieństwem Josepha Goebbelsa dziewięciuset trzydziestu siedmiu Żydów z Hamburga do Hawany, gdzie uciekinierom nie zezwolono zejść na ląd. Wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że po prostu sczezną na pokładzie statku, który w nieskończoność będzie stać na redzie.
Wiele osób podjęło gorączkowe wysiłki, żeby znaleźć przytułek dla uciekinierów, groził im bowiem powrót do Hamburga, a tam - nieznany los. Liane osobiście rozmawiała z prezydentem. Na darmo. Amerykanie odmówili przyjęcia uciekinierów i Armand dobrze pamiętał, jak Liane wybuchnęła płaczem, kiedy uświadomiła sobie, że wysiłki jej i wielu innych osób są bezskuteczne.
Ze statku tymczasem nadchodziły groźne wieści: ponoć uciekinierzy woleli raczej popełnić zbiorowe samobójstwo, aniżeli wracać do kraju, z którego przybyli. Wreszcie Francja, Anglia, Holandia i Belgia miłosiernie zgodziły się przyjąć wygnańców, nie oznaczało to wszakże końca bitwy pomiędzy Armandem a Liane. Po raz pierwszy w życiu Liane była rozczarowana własną ojczyzną; jej furia nie znała granic i jakkolwiek Armand podzielał uczucia żony, utrzymywał z uporem, że istnieją ważne powody, dla których Roosevelt odmówił przyjęcia Żydów. To, że Armand był gotów zaakceptować decyzję prezydenta, jeszcze bardziej potęgowało gniew Liane. Czuła się zdradzona przez rodaków. Ameryka była krainą obfitości, ojczyzną ludzi dzielnych, krajem wolnych - jakże mógł Armand usprawiedliwiać fakt, że nie przyjęła wygnańców? Nie była to kwestia osądu, jak usiłował wyjaśnić jej Armand, lecz akceptacji zasady, że są takie chwile, kiedy rząd musi podejmować bezwzględne decyzje. Liczyło się zaś to, że uciekinierzy byli bezpieczni. Liane
potrzebowała wielu dni, aby się uspokoić, jednakże już po tym wszystkim, na jakimś damskim przyjęciu, wdała się z pierwszą damą Stanów Zjednoczonych w długą i niemal wrogą dyskusję. Pani Roosevelt rozumiała gniew Liane, ją bowiem też wprawiał w rozpacz los pasażerów "St. Louis", ale była bezradna, ponieważ nic nie mogła uczynić, by nakłonić męża do zmiany decyzji. Stany Zjednoczone musiały przestrzegać limitów imigracyjnych, a dziewięciuset trzydziestu siedmiu niemieckich Żydów przekraczało limit przewidziany na cały ten rok. Pani Roosevelt przypomniała rozmówczyni, że wszystko dla uciekinierów skończyło się dobrze, niemniej było to wydarzenie, które uświadomiło Liane grozę położenia ludzi w Europie: nagle w pełni pojęła, co dzieje się z dala od spokojnego życia wypełnionego waszyngtońskimi przyjęciami dyplomatycznymi, toteż tym chętniej wyjeżdżała do Francji.
- Nie jest ci przykro, że znów będziesz musiała opuścić kraj, kochanie? - Incydent z "St. Louis" dawno już poszedł w niepamięć i teraz Armand z czułością przyglądał się żonie ponad stołem.
Pokręciła głową. - Chcę wiedzieć, co się dzieje w Europie, Armandzie. Zdaje mi się, że taka jestem tutaj oddalona od wszystkiego... - Uśmiechnęła się, czując doń miłość większą niż kiedykolwiek dotąd. Spędzili ze sobą dziesięć niezwykle szczęśliwych lat. - Naprawdę sądzisz, że niebawem wybuchnie wojna?
- Tak, ale nie w twoim kraju, kochanie.
Zawsze jej przypominał, że jest Amerykanką, zawsze dbał, aby nie przejęła bez reszty jego poglądów. Miała w końcu własną osobowość, a zatem i prawo do własnych zapatrywań oraz poczucia przynależności narodowej, które zresztą nigdy nie weszły w konflikt z jego uczuciami. Od czasu do czasu wybuchał wprawdzie gwałtowny spór, eksplozja niezgody, skoro jednak zdawało się to pomagać w utrzymaniu w zdrowiu ich związku, nie miał nic przeciwko temu. Szanował jej poglądy tak samo jak swoje, podziwiając przy tym gorliwość, z jaką stawała w obronie wszystkiego, co uznawała za ważne.