Przeczytaj fragment książki ''W cieniu'' Diane Chamberlain
Czy można budować szczęście na cierpieniu innych? Czy jest cień nadziei na ukojenie sumienia i odkupienie winy? Czy wśród tylu krzywd jest miejsce na prawdziwą miłość? Odpowiedzi na te pytania szuka Diane Chamberlain, autorka książki "W cieniu". Dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyński i S-ka publikujemy fragment tej powieści.
Czy można budować szczęście na cierpieniu innych? Czy jest cień nadziei na ukojenie sumienia i odkupienie winy? Czy wśród tylu krzywd jest miejsce na prawdziwą miłość? Odpowiedzi na te pytania szuka Diane Chamberlain , autorka książki "W cieniu" . Dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyński i S-ka publikujemy fragment tej powieści.
Prolog
Big Sur, Kalifornia, 1967
Mgła, gęsta i biała jak wata, otulała wybrzeże, falując leniwie na wietrze. Ktoś, kto nie wiedział o tutejszej komunie, nie domyśliłby się istnienia dwunastu niedużych domków na klifach ponad oceanem. Mgła nie była tu niczym szczególnym, lecz od siedmiu dni ani razu się nie przejaśniło. Jakbyśmy mieszkali w chmurach, mówiły dzieci. Dwadzieścioro dorosłych i dwanaścioro dzieci po omacku przemieszczało się z domu do domu; nie wiedzieli, czy trafili do siebie, póki nie znaleźli się w środku. Rodzice przestrzegali swoje pociechy przed zabawą zbyt blisko urwiska, rano zaś, kiedy mgła była najgęstsza, bardziej nerwowe matki nie pozwalały malcom wychodzić na zewnątrz. Pracujący w ogrodzie musieli się nisko pochylać, aby wyrywać chwasty zamiast młodych pędów brukselki bądź sałaty, i niejeden mężczyzna trafił pod pretekstem mgły do cudzego łóżka – choć w komunie Cabrial, gdzie panowała zasada wolnej miłości, nikt nie potrzebował do tego wymówki. Tak, w trzecim tygodniu lata wszyscy mieszkańcy komuny mieli po trosze
okazję zakosztować ślepoty.
Mgła tłumiła również odgłosy. Nadal słychać było syreny mgłowe, ale brzmiały jak ściszone zawodzenie nie wiadomo skąd. Położenie oceanu wzbudzało podobne wątpliwości.
Tylko jeden dźwięk przeszywał mgłę na wskroś. Urywane krzyki dobiegały z jednego z domów, a wtedy dzieci, w większości nagie, przerywały zabawę w chowanego i kierowały wzrok w tamtą stronę. Kilkoro z nich, te z natury wrażliwsze lub bardziej bojaźliwe, dygotało. Wiedziały, co się dzieje. Tutejsze dzieci były świetnie poinformowane. Wiedziały, że w domu numer cztery, Tęczy, Ellen Liszt rodzi.
Na małej polanie z boku domu dziewiętnastoletni Johnny Angel rąbał drewno na opał. Na przekór mgle było ciepło, toteż zdjął bluzę i przewiesił ją przez balustradę rozchwianego ganku. Felicia, akuszerka, siedziała w środku z Ellen i gotowała sznurek oraz nożyczki na piecu, Johnny uznał więc, że przyda się podpałka, choć narąbał już na cały tydzień. Mimo to raz po raz unosił i opuszczał siekierę, stukot go uspokajał. Mniej więcej co minuta przystawał i zaciągał się papierosem odłożonym na balustradę, czując, jak serce tłucze mu w nagiej piersi. Dłoń z papierosem drżała – z wysiłku, przekonywał sam siebie, ale wiedział, że chyba niekoniecznie. Wzdrygał się na dźwięk kolejnego krzyku i czym prędzej sięgał znów po siekierę w nadziei, że go zagłuszy.
Kiedy to się skończy? Zgodnie z ich przewidywaniami, bóle zaczęły się na dobre w środku nocy, więc pobiegł – potykając się we mgle i ciemności – do chaty Księżycowej obudzić Felicię. Złapała torbę z przyborami i wróciła z nim do Tęczy, po czym ująwszy dłoń Ellen, przemówiła do niej kojącym głosem. Johnny był wstrząśnięty widokiem Ellen w świetle latarni: wyglądała jak dziecko, a nie na swoje osiemnaście lat. Przypominała wystraszoną dziewczynkę, a on bał się do niej podejść, nie wiedział, co powiedzieć i czy jej dotknąć. Jak pomóc. Miała spoconą twarz, z trudem łykała powietrze. Bał się, że zwymiotuje. Nie cierpiał tego widoku, bo też robiło mu się niedobrze.
Zostawił obie kobiety i wyszedł rąbać drewno. Nie przypuszczał, że to się tak przeciągnie. Ile godzin minęło? Wiedział tylko, że zaczął drugą paczkę i od mentolu rozbolało go gardło.
Felicia spytała, czy chce być przy Ellen, ale wytrzeszczył na nią oczy, zdumiony pytaniem. Cholera, w życiu. Dlatego wyszedł. Teraz czuł się jak ostatni tchórz. Wiedział, że niektórzy mężczyźni zabiegają o prawo przebywania na sali porodowej, dwóch z ich komuny też było w tamtej chwili przy swoich kobietach. Ale nie on. Nie zniósłby bliskości strachu i cierpienia Ellen. Zresztą nie znajdowała się na sali porodowej, tylko leżała na starym podwójnym materacu na gołej podłodze w maleńkiej sypialni, gdzie spali od pół roku, i miała pod tyłkiem gazety, sterylne, zdaniem Felicii. Felicia nie była położną. Ani nawet prawdziwą akuszerką, a jedynie matką czwórki dzieci, które właśnie bawiły się we mgle w chowanego.
Gdy po raz pierwszy rozmawiali o tym z Ellen, myśl o Felicii odbierającej poród nie wzbudziła ich wątpliwości, wręcz przeciwnie: bądź co bądź, od zarania dziejów kobiety pomagały rodzącym kobietom. Ale gdy przyszło co do czego, i włos mu się jeżył od krzyków Ellen, wiele kuszących niegdyś aspektów komuny wydało mu się idiotyczne. Jego zrezygnowani rodzice z niesmakiem przewracali oczami na wieść, że wraz z Ellen przenosi się do Big Sur. Opowiedział im o dużym kamiennym domu ze wspólną kuchnią i ogromną jadalnią, gdzie mieszkańcy na zmianę gotowali, sprzątali i wykonywali wszystkie czynności niezbędne do życia we wspólnocie, na co matka spytała, dlaczego w domu nigdy nie kiwnął palcem. Nazwy domów – Tęcza, Słoneczny Blask i Gwiezdny Pył – też nie wzbudziły zachwytu, a informacja o braku telefonu bardzo ich zaniepokoiła. Potem mu zagrozili: jeśli rzuci studia na Berkeley i wyjedzie, nie dadzą mu centa, ani teraz, ani w przyszłości. No i dobrze, odparł. Po co im pieniądze w komunie? Będą żyć z plonów. I mieć
siebie nawzajem.
Teraz oddałby wszystko, by mieć przy sobie matkę. W głowie jej nie postało, że zostanie babcią. Czy nie byłaby przerażona, że jej pierwszy wnuk czy wnuczka przychodzi na świat w taki sposób, z dala od cywilizacji, w dodatku bez ślubu rodziców? Johnny mógł sobie tylko wyobrazić, co powiedziałaby na rytuał po narodzinach, gdy Felicia weźmie łożysko i zakopie je gdzieś na terenie komuny, po czym zasadzi na nim drzewo, cyprys wielkoszyszkowy, na zawsze łączący duszę dziecka z tym pięknym miejscem. Johnny uwielbiał tę tradycję, bez względu na fakt, że przed przeprowadzką nie wiedział, co to jest łożysko.
Trzynaste dziecko. Właśnie zanosił porąbane drewno na stertę przy ganku, gdy nagle uświadomił sobie, że jego syn lub córka będzie trzynastym dzieckiem komuny, i chociaż nie był przesądny, strach go obleciał. Nie chciał, żeby dzieciak z góry był naznaczony. Zapalił kolejnego papierosa, zachodząc w głowę, czy przypadkiem nie podeszli wraz z Ellen zbyt lekko do rodzicielstwa. Rozmawiali o tym, jak dziecko będzie wyglądać. Że nigdy nie zetną mu włosów i pozwolą hasać na golasa, jeśli tylko zechce, żeby nigdy nie wstydziło się własnego ciała. Będzie dorastało w komunie, wolne od ograniczeń i sztywnych zasad zewnętrznego świata, nauczane przez innych dorosłych, którzy wyznają te same wartości, jak jego rodzice. Wybrali imiona: Shanti Joy dla dziewczynki i Sky Blue dla chłopca. Wyobrażał sobie, jak jego córka lub syn któregoś dnia idzie do szkoły, mieszczącej się w budynku najbardziej wysuniętym na północ, gdzie dwie kobiety i jeden z mężczyzn przez większość dni powszednich nauczają tutejsze dzieci. Przyszłość
jawiła mu się sielankowo. Obecnie miał jednak poczucie, że oboje igrają z ogniem.
Znowu zapalił i z obolałymi ramionami usiadł na schodkach, w chwili gdy Ellen zaczęła zawodzić. Zacisnął powieki. Czy ją kochał? Kiedy przyprowadził Felicię, prawie jej nie poznał. Taka młoda, błyszcząca od potu, z ciemnymi włosami w strąkach, zajmowała większość materaca. Boże, ale przytyła. Kiedyś upodobni się do Felicii, bogini urodzaju z szopą długich, siwiejących włosów. Wszystko na to wskazuje. Zganił siebie w duchu. A cóż to ma za znaczenie? Wygląd nie powinien się liczyć. Zapewne też, znajdując się teraz na jej miejscu, przedstawiałby żałosny widok. Świństwo, że w ogóle o tym pomyślał.
Zgniótł niedopałek sandałem i wstał. Przejechał ręką po ciemnym, rzadkim zaroście, brodzie chłopca, a nie mężczyzny, i wbił oczy w mgłę. Gdyby nie ona, widziałby stąd ocean, za innymi domami, za klifami, które szybowały w dół aż ku wodzie. Ale dziś napotkał wzrokiem tylko dryfujące opary.
Cisza natychmiast przykuła jego uwagę. Nasłuchiwał przed drzwiami. Już po wszystkim? Zawodzenie i jęki ustały. Dziecko powinno chyba płakać?
Usłyszał szybkie kroki na surowej drewnianej podłodze i Felicia stanęła w progu. Poczerwieniała na twarzy i wyglądała jak obłąkana.
– Biegnij po pomoc, Johnny! – zawołała. – Dziecko nie oddycha. Leć po kobietę, która wczoraj przyjechała. Koleżankę Penny. Carlynn. Jest lekarzem.
Odwróciwszy się, pognał w stronę Bławatka, domu Penny; miał nadzieję, że go szybko znajdzie. Kilkakrotnie w ciągu ostatnich miesięcy zbłądził tam w środku nocy za namową Ellen, która pchnęła go w ramiona starszej kobiety, bo sama nie miała siły i ochoty na seks. Teraz też trafił.
Przypomniał sobie, iż zeszłego wieczoru widział w jadalni obcą kobietę, ale mu jej wówczas nie przedstawiono. Ktoś powiedział, że to dawna przyjaciółka Penny, przyjechała w odwiedziny. Przyciągała jego wzrok. Była drobną, smukłą kobietą o niebieskich oczach i sięgających ramion jasnych włosach, które w ujmujący sposób zmierzwione okalały jej twarz. Pewnie miała około trzydziestu pięciu lat, prawie tyle, ile jego matka. Ale nie wyglądała na niczyją matkę. Ani na lekarza.
Wpadł do środka, obie kobiety siedziały po przeciwnych końcach starej kanapy, pochłonięte szyciem. Zaskoczone poderwały głowy, ręce z nawleczonymi nićmi zawisły w powietrzu.
– Dziecko nie oddycha! – krzyknął.
Carlynn rzuciła robótkę i pobiegła do wyjścia, a oni za nią.
– Którędy? – zawołała, wkraczając w mgłę.
Johnny chwycił ją za rękę i pociągnął w stronę Tęczy, ale tuż przy schodach przystanął.
– Tam. – Wskazał drzwi.
Carlynn spojrzała mu prosto w oczy.
– Ona ciebie potrzebuje. – Zacisnęła mu palce na nadgarstku i niemal powlokła za sobą.
Wewnątrz żar buchał od pieca, i gdy znaleźli się w sypialni, rozgrzane powietrze uderzyło go w twarz. Ellen płakała i dygotała jak w febrze, na widok Johnny’ego wyciągnęła rękę. Od dziwnego zapachu, jakby mieszaniny metalu i wody morskiej, zakręciło mu się w głowie, ale przysiadł na łóżku obok niej. Wziął ją za rękę, a kiedy się nachylił, żeby pocałować ją w wilgotne czoło, od czułości, jaka go ogarnęła, aż ścisnęło go w piersi i zapiekło pod powiekami. Ucałował jej palce, pogłaskał po plecach. Ależ ze mnie słaby głupiec, że kazałem jej to znosić w samotności, pomyślał, otaczając ją ramieniem. Powinienem być przy niej cały czas.
Felicia klęczała na materacu między jej nogami, w rękach trzymała sine dziecko. Carlynn uklękła przy niej.
– Pępowina owinęła się wokół szyi – powiedziała Felicia, podając jej dziecko.
Carlynn kiwnęła głową. Nachyliła się nad noworodkiem i dmuchnęła mu do nosa i ust. Johnny czekał na krzyk, lecz w pokoju rozlegało się tylko łkanie Ellen.
Carlynn znowu dmuchnęła, a Felicia przysiadła na piętach ze łzami w oczach.
– Już po niej. – Dotknęła ramienia Carlynn. – Odeszła.
– Nie! – krzyknęła Ellen, a Johnny przycisnął mokry policzek do jej policzka. – Nie, proszę.
– Cii – szepnął.
Carlynn uniosła dziecko i po raz pierwszy je zobaczył, z rączkami wiszącymi bezwładnie i skórą bladą, o sinawym odcieniu. Carlynn trzymała maleństwo w dziwnym uścisku, jedną dłoń podłożyła pod plecki, drugą przycisnęła do klatki piersiowej, a wargi do sinej skroni. Trwała tak z zamkniętymi oczami, rzęsy drgały jej na policzku, a w pokoju było słychać tylko jej głęboki, miarowy oddech, wszystko inne ucichło. Ellen przestała płakać. Podparła się na łokciu, żeby lepiej widzieć, a Johnny’emu zaświtało, że Carlynn ma nie po kolei w głowie. Co ona wyprawia?
Głęboko nabrała powietrza i owiała ciepłym oddechem skroń noworodka. Po upływie kilku sekund rozległo się stłumione kwilenie. Johnny nadstawił ucha, błagając o kolejne. Carlynn ponownie dmuchnęła na skroń dziecka i nagle pokój wypełnił krzyk. Potem następny. Dziecko poróżowiało na rękach kobiety, która owinęła je starym flanelowym kocykiem i podała matce.
Johnny pochylił się nad Ellen i dzieckiem, ze wzruszenia i wdzięczności aż ścisnęło go w piersi. Na zewnątrz mgła uniosła się do nieba i po raz pierwszy od tygodnia Big Sur zatonęło w blasku słonecznym.