Trwa ładowanie...
Informacja prasowa
wyspa
19-08-2015 03:03

Przeczytaj fragment książki ''Silver. Powrót na wyspę skarbów'' Andrew Motiona

"Silver. Powrót na wyspę skarbów" to kontynuacja kultowej powieści Roberta Louisa Stevensona. Dzięki tej książce razem z dwójką nastolatków – Jimem, synem Jima Hawkinsa, i Natty, córką niesławnego Długiego Johna Silvera – wyruszysz w niezapomnianą podróż na legendarną Wyspę Skarbów. Odwiedzisz bajeczne miejsca, wiatr zmierzwi Ci włosy, a morska woda schłodzi w upalny dzień. Staniesz też oko w oko z groźnymi piratami, a na każdym kroku będą czekać nowe kłopoty. Dzięki uprzejmości wydawnictwa SQN publikujemy obszerny fragment książki w tłumaczeniu Jarosława Rybskiego.

Przeczytaj fragment książki ''Silver. Powrót na wyspę skarbów'' Andrew MotionaŹródło: Materiały wydawcy
d17vgqo
d17vgqo
"Silver. Powrót na wyspę skarbów" to kontynuacja kultowej powieści Roberta Louisa Stevensona. Dzięki tej książce razem z dwójką nastolatków – Jimem, synem Jima Hawkinsa, i Natty, córką niesławnego Długiego Johna Silvera – wyruszysz w niezapomnianą podróż na legendarną Wyspę Skarbów. Odwiedzisz bajeczne miejsca, wiatr zmierzwi Ci włosy, a morska woda schłodzi w upalny dzień. Staniesz też oko w oko z groźnymi piratami, a na każdym kroku będą czekać nowe kłopoty. Dzięki uprzejmości wydawnictwa SQN publikujemy obszerny fragment książki w tłumaczeniu Jarosława Rybskiego .
Rozdział 1

Przykazania mojego Papy

W tamtych czasach byłem posłuszny woli mego ojca. Wstawałem codziennie o szóstej rano, na paluszkach mijałem drzwi sypialni, by go nie zbudzić ze snu, a następnie tak cicho, jak się tylko dało, ruszałem do pracy pośród brudnych kufli, szklanek, talerzy, noży, plwociny z tytoniu, połamanych cybuchów fajek oraz innych przedmiotów będących świadkami nagle urwanej przyjemności, które czekały na mnie w szynku na dole. Dopiero po jakiejś godzinie – kiedy wszystko zostało uprzątnięte, a powietrzem znów dało się oddychać – mógł się pojawić mój ojciec, klnący na mnie w żywy kamień za to, że się tak tłukę.

– Mój Boże, chłopcze – witał się ze mną za każdym razem. – Czyżbyś chciał obdzielić bólem głowy całe hrabstwo? – Kiedy zadawał to pytanie, nie patrzył w moją stronę, lecz kierował się od drzwi wprost do świeżo wyszorowanego stołu, a następnie opadał ciężko na ławę, przyciskając obie dłonie do skroni.

d17vgqo

Później następowało zawsze to samo: musiałem być czujny i natychmiast podać mu orzeźwiającą szklanicę grogu, a następnie przysmażyć kilka plastrów bekonu i zaserwować mu je wraz z grubą pajdą brązowego chleba.

Mój ojciec bez zmrużenia oka wypijał głośno rum, po czym przeżuwał swój posiłek w milczeniu. Widzę go dzisiaj równie wyraźnie jak wtedy, niemal czterdzieści lat temu. Z zarumienioną facjatą, kępą płowych włosów, zaczerwienionymi oczami oraz dopadającą go melancholią tak wyraźną, jak dym unoszący się z ogniska. Wtedy wydawało mi się, że pewnie jest zły – ogólnie na świat, a na mnie w szczególności. Obecnie myślę, że przedmiotem tej irytacji był on sam. Jego życie rozpoczęło się przygodą i podnietą, lecz dobiegało kresu w banale codziennie powtarzanych czynności. Jedynym pocieszeniem – mogącym nawet uchodzić za rozrywkę – było ukończenie śniadania i wydawanie mi poleceń, które, jak mniemał, zwiększały tylko moją niedolę w takim samym stopniu jak i jego.

W dniu, w którym zaczyna się moja opowieść, a który przypadł na początek miesiąca lipca Roku Pańskiego 1802, moje zadanie polegało na odnalezieniu gniazda os, znajdującego się gdzieś w pobliżu, i zniszczeniu go, by nie stanowiło dłużej źródła udręki dla naszych klientów. Po wykonaniu tego zadania miałem wrócić do szynku, zacząć przygotowywać strawę i napitek na cały dzień i szykować się do podawania. W gruncie rzeczy nie miałem nic przeciwko pierwszemu z tych zadań, gdyż dawało mi ono sposobność przebywania wyłącznie we własnym towarzystwie, które w tym okresie życia najbardziej sobie ceniłem. Nie muszę mówić, jak zapatrywałem się na perspektywę dalszych obowiązków związanych z pracą w szynku.

Ponieważ nie miałem w zwyczaju dostarczać ojcu dodatkowej uciechy i nie dawałem po sobie poznać, co sprawiało mi radość, a co wręcz przeciwnie, bez słowa ruszyłem do pracy. Polegała ona na skinięciu głową na znak, że pojmuję, czego się ode mnie oczekuje, a następnie nalaniu kropelki najprzedniejszego piwa z jednej z kilku beczek, które stały nieopodal, do kufla i zaniesieniu rzeczonego kufla na ławę, która biegła wzdłuż frontowej ściany domu z widokiem na rzekę. Tam mogłem usiąść i czekać, aż znajdą mnie nasi wrogowie.

d17vgqo

Był piękny poranek; mgła zdążyła już osiąść na brzegach i w zatoczkach, a cała panorama naszego sąsiedztwa wyglądała wprost uroczo. Za rzeką, wypływającą w tym miejscu z Greenwich, rozciągał się szeroki na przynajmniej trzydzieści jardów pas oliwkowych w barwie moczarów, które docierając do horyzontu, płynnie przechodziły we fiolet. Na Tamizie też już zaczynała się codzienna praca. Duże statki kupieckie wypływały w podróż na drugi kraniec globu, mocne, niewielkie barki węglowe, promy wiozące ludzi do pracy, skiffy i żaglowe łodzie, wszystkie sunęły gładko niczym chrząszcze na wzbierającej toni. Choć codziennie, przez całe swoje życie widziałem taką procesję przed domem, wciąż napawałem się tym cudownym widokiem. Równie krzepiąca była myśl, że żaden z marynarzy na tych statkach ani rybaków sunących samotnie ich śladem, czy też robotników na barkach wraz z ich dzwoniącymi uprzężą perszeronami prawie nie zauważał mojego istnienia, ograniczając się wyłącznie do prostego powitania; nie zakłócał też mojej
koncentracji na zadaniu – które, jak mówię, polegało na razie wyłącznie na wyczekiwaniu.

Kiedy słońce i bryza wraz z senną wonią wypełzającą z błotnistych brzegów prawie mnie znów nie uśpiły, spełniło się moje życzenie. Duża, ciekawska osa (czy też kacper, jak je nazywaliśmy w dorzeczu rzeki) zaczęła unosić się ostrożnie nad moim kuflem, następnie przywarła do krawędzi, a potem spadła w odmęty czujnym, wirującym lotem, aż niemal mogła dotknąć nektaru nalanego specjalnie dla niej. W tym momencie zakryłem kufel dłonią i mocno nim zakręciłem, tworząc własną falę przypływu.

Przez chwilę bądź dwie wytrząsnąłem kuflem jak należy, niczym jakiś tyran wzbudzający strach u jednego ze swych poddanych, a potem ostrożnie wylałem ciecz na powierzchnię ławy. Kacper był już podtopiony i wstawiony, odnóża rozjeżdżały się pod nim, a skrzydła drgały frenetycznie. Był to stan upojenia, którego było mi trzeba, bo teraz mogłem zanurzyć dłoń w kieszeń i wyciągnąć kawałek jaskrawoczerwonego kordonka, a następnie przywiązać go do talii mojego więźnia. Zrobiłem to bardzo delikatnie, żeby przypadkowo przedwcześnie nie przedzierzgnąć się w kata.

d17vgqo

I tak siedziałem dalej w słońcu, czekając spokojnie, aż kacper odzyska zmysły oraz zdolność latania. Miałem zamiar pozwolić, by bryza przyspieszyła ten proces, ale kiedy usłyszałem, jak ojciec tłucze się w swojej sypialni tuż nade mną, dopomogłem siłom natury własnym, ciepłym oddechem – nie paliło mi się do drugiej rozmowy z nim, gdyż wiedziałem, że skończy się to na kolejnych poleceniach przyniesienia tego i wyniesienia owego. Niepotrzebnie się jednak martwiłem. W tej samej chwili, kiedy usłyszałem trzask składanej okiennicy i wyobraziłem sobie, jak ojciec zbiera się, by krzyknąć na mnie z góry, pan Osa podreptał po ławie i uniósł się w powietrze.

Udało mu się wzbić tylko do niskiego, chwiejnego lotu, który, jak pomyślałem, zaniesie go za rzekę – a wtedy bym go stracił z oczu. Ale po chwili zauważyłem, że nastawił swą busolę na mokradła i bez wątpienia gratulując sobie w duchu tego cudownego wyczynu, miarowo nabierał wysokości. Ruszyłem szybko za nim, wbijając wzrok w wyraźnie widoczny kordonek, umożliwiający mi obserwację stworzenia; czułem wielką ulgę, że mu specjalnie w locie nie przeszkadzał. Kiedy zostawiliśmy już za sobą mój dom, rzekę i szopy, w których ojciec trzymał beczki, oraz minęliśmy sad, w którym rosły jabłka do produkcji cydru, wyszliśmy na otwartą przestrzeń.

Obcej osobie te mokradła mogły jawić się tylko jako ugór – grzęzawisko poprzecinane wieloma cienkimi strumyczkami biegnącymi do Tamizy, o powierzchni przypominającej szkliwo na garncu. Wszystko w tym samym zgniłozielonym, zielono-niebieskim lub zielono-brązowym kolorze. Nie było tu wysokich drzew, a jedynie kilka nagich pni, które powykręcane przez wicher zastygły w agonalnych pozach. Rosły tu kwiaty, których nazw nie zna żaden gentleman ani żadna dama.

d17vgqo

Dla mnie owo miejsce było istnym rajem, a ja stałem się znawcą każdego jego nastroju i zmiany. Delektowałem się wysokim nieboskłonem i przestrzennym widokiem zdradzającym nadciągającą zmianę pogody. Kochałem miriady rozmaitych traw i ziół. Prowadziłem rejestr wszelkich gatunków gęsi i kaczek, przylatujących wiosną i odlatujących jesienią. Moje oko cieszyła zwłaszcza gromadka angielskich ptaków – strzyżyków i makolągw, gilów i drozdów, kosów i szpaków, czajek i pustułek – które były na miejscu niezależnie od pory roku. Kiedy zaczynał się przypływ i woda wypełniała kanały po brzegi, a ziemia stawała się zbyt gąbczasta, bym mógł po niej przejść, czułem się niczym Adam wygnany ze swego ogrodu. Gdy prądy się zmieniały i ziemia znów robiła się prawie zwarta, moje serce odżywało.

Meandrowanie zawsze należało do moich największych przyjemności – nie mogłem się jednak radować nim tego konkretnego dnia, bo mój jeniec wiódł mnie stale naprzód. Kiedy leciał prosto, zbierałem siły, biegłem i zawracałem, skakałem i kluczyłem, by za nim nadążyć. A ponieważ byłem w tym ekspertem i znałem to miejsce jak własną kieszeń, wciąż widziałem go wyraźnie. Wreszcie dotarł na miejsce. Było to jedno z tych skarłowaciałych drzew, o których wspominałem – jesion wyrosły na odległej krawędzi bagna i wygięty przez burze w kształt litery C. Kiedy tylko ujrzałem tego dziwoląga, wiedziałem już, dokąd zmierza mój przyjaciel, bo nawet z pięćdziesięciu jardów mogłem dostrzec gniazdo zwisające z niego niczym kolczyk z ucha.

Był to klejnot wykonany z papierowej masy uformowanej w długi, owalny kształt. W taki właśnie sposób kacpry robią swoje gniazda – przeżuwają niewielkie kęsy drewna i mieszają je ze śliną, aż powstaje stożek. W tym stożku chronią swoje gniazdo, a przede wszystkim królową, która składa jaja na każdym poziomie. To jest niezwykłe: stworzenia, które ludzkie oko postrzega jako całkiem chaotyczne, które zawsze latają z bzyczeniem we wszystkich kierunkach, albo też bez konkretnego obranego kierunku, są w istocie niezwykle dobrze zorganizowane i zdyscyplinowane. Każdy osobnik ma swój udział w tworzeniu tej społeczności i gra w niej własną rolę, wiedziony wyłącznie instynktem.

d17vgqo

Kiedy zbliżyłem się do gniazda, wzbudziło ono mój tak wielki podziw, że zastanawiałem się, czy nie wrócić do ojca i nie powiedzieć mu, że wykonałem polecenie, w istocie go nie wypełniając. Wiedziałem, że nigdy by się sam nie wypuścił na poszukiwania – gniazdo znajdowało się w tak odległej części moczarów, że była to ziemia obca nawet dla mnie. Wiedziałem też jednak, że musiałbym żyć z tym kłamstwem, co nie będzie przyjemnie, bo osy nie przestaną nas nachodzić.

Te dwa powody wystarczyłyby w zupełności, by wykonać zadanie. Prawdę mówiąc, istniał jeszcze trzeci, o wiele bardziej istotny – choć nie byłem skory, by się do tego przyznać, ponieważ stał w wyraźnej sprzeczności z tym, co mówiłem na temat swoich sympatii i antypatii. Bardzo chciałem zniszczyć to gniazdo. Intrygowało mnie. Byłem nim zafascynowany. Ale moje zainteresowanie niezwykle szybko przerodziło się w chęć posiadania – a ponieważ zawłaszczenie gniazda było niemożliwe, jedyną alternatywą stało się jego zniszczenie.

I tak zacząłem zbierać wszystkie dostępne kawałki drewna, każdy patyczek wysuszony przez słońce, więc kiedy stanąłem już nieopodal jesionu, trzymałem w ramionach naręcze przypominające snopek. Położyłem je na ziemi pod gniazdem, a potem odszedłem na krok, by ten widok zapadł mi w pamięć na zawsze. Samo drzewo było niezwykle gładkie; wiatr pieścił je od dawna, dlatego też w tak cudowny sposób jego kora zmieniła się w marmur. Gniazdo – z podskakującymi wokół i unoszącymi się nad nim kacprami, które nie zwracały na mnie najmniejszej uwagi – było długie na mniej więcej stopę od czubka do końca i wybrzuszone w środku. Białe niczym pergamin z wykwitającymi gdzieniegdzie niewielkimi uskokami i guzkami – te rozpoznałem jako indywidualne nacieki, przyniesione przez każdą osę podczas pracy.

d17vgqo

Kiedy napatrzyłem się już i zdobyłem pewność, że nigdy nie zapomnę tego widoku, przyklęknąłem, wyciągnąłem krzesiwo i hubkę z kieszeni i podpaliłem zebrany przez siebie chrust. Płomienie błyskawicznie strzeliły w górę, uwalniając słodką, żywiczną woń, i po chwili całe gniazdo spowił ogień. Spodziewałem się, że jego mieszkańcy wylecą na zewnątrz. Pomyślałem nawet, że mnie zaatakują, gdyż to ja byłem ich katem. Ale nic takiego nie zaszło. Osy na zewnątrz gniazda po prostu odleciały; najwyraźniej nie obchodziło ich to, co się działo. Te w gnieździe – musiało ich być kilka setek – wolały pozostać przy królowej i wraz z nią zginąć. Słyszałem, jak ciała kilku z nich eksplodują z dziwacznym ostrym piskiem przypominającym brzęczenie komara, a reszta udusiła się dymem, nie wydając żadnego dźwięku.

Po nie więcej niż dwóch, trzech minutach byłem pewien, że moje zadanie zostało wykonane. Strząsnąłem resztki gniazda z drzewa, tak że wpadły do popiołów ogniska i rozleciały się na drobne kawałki. Regularne struktury w środku miały ciemnobrązową barwę i były niezwykle gustowne, a w każdej komórce tkwił pomarszczony pędrak; królową – niemal tak dużą jak mój kciuk – otaczali martwi wojownicy. Przedstawiali sobą szlachetny widok, który wzbudził we mnie wielką ciekawość. Klęcząc w tych resztkach i dumając nad nimi, nie zauważyłem, że prawie sam się podpaliłem.

W końcu wstałem i zawróciłem w stronę domu, wiedząc, że ojciec będzie oczekiwał mojego rychłego powrotu. Po chwili jednak postanowiłem, że zadowolę siebie, a nie jego, i zmieniłem kierunek. Wszedłem dalej w mokradła, przeskakując przez strumyki i klucząc tędy i owędy, by uniknąć szerszych kanałów, aż niemal całkowicie się zgubiłem. Tam, w samotności zieleni i błękitu, zacząłem rozmyślać o życiu.

Rozdział 2

Historia mojego życia

Nigdy nie byłem krnąbrnym dzieckiem, ale już samym swoim istnieniem sprawiałem memu ojcu prawdziwy zawód. Złodziejstwo, oszustwo, okrucieństwo – to pozostawiłem innym. Moje wady były mniejszego kalibru; kumulowały się w pewnej wrodzonej dzikości. Często puszczałem mimo uszu prośby ojca, a czasem też i jego polecenia. Opierałem się, jak mogłem, jego planom względem mojej osoby. Wolałem własne towarzystwo niż otoczenie, w jakim najchętniej by mnie widział.

Po zastanowieniu się, myślę, że niezależność jest lepszym określeniem niż dzikość, z powodów, które właśnie opisałem. Tak czy inaczej pozostaje pytanie – cóż było tego przyczyną? W najwcześniejszych latach życia oślepia nas żar chwili, lecz ona przemija i wówczas rzadko zatrzymujemy się nad nią w przypływie nagłej refleksji. Obecnie moja młodość znajduje się w odległych wspomnieniach. Teraz, kiedy posiadam szerszy ogląd mego istnienia, o wiele bardziej pociąga mnie chęć snucia rozważań, by je w pełni zgłębić.

Pierwszym powodem mojego zachowania był fakt, że matka zmarła w wyniku komplikacji, wydając mnie na świat – ta okoliczność zapadła we mnie głęboko; skłonność do postrzegania siebie jako osoby, dla której życie to nieustanna walka, stała się cechą mojego charakteru. Gdybym nie miał o co kruszyć kopii, z pewnością sprowokowałbym jakąś burdę, by utwierdzić się w mej odwadze.

Drugim czynnikiem mającym wpływ na moje zachowanie, jeszcze bardziej wyraźnym przez fakt, iż nie miałem ani brata, ani siostry, był kraj, w którym przyszło mi żyć. Mówiąc kraj, nie mam na myśli Anglii lecz raczej krai-nę – czyli północny brzeg rzeki Tamizy, miejsce bez konkretnego znaczenia między Londynem i otwartym morzem. Mogę sobie tylko spróbować wyobrazić, jak dzisiaj wygląda ta okolica, albowiem od lat przebywam poza domem rodzinnym. Najpewniej został zabudowana przez wszystkie struktury potrzebne do żeglugi i transportu towarów. Ale jestem w stanie opisać dokładnie, jak wyglądała wtedy.

Za naszym domem rozciągały się mokradła na ćwierć sążni nad powierzchnią wody, a ćwierć kwarty brakowało im do zrównania się z wodą po przypływie. Wszelkie budynki w okolicy trudno nawet zaszczycić takim mianem, były to raczej sklecone z desek szopy, w których rybacy trzymali swój sprzęt, a inni, bardziej tajemniczy goście składali w nich albo zabierali cenne dlań przedmioty. Kiedy mgła rozrzedzała się na tyle, że było przez nią coś widać, te budy układały się w imponujący kontur, akcentując załamania różnymi wystającymi, sterczącymi pod różnymi kątami elementami. Ich dachy zwisały niczym grzywki, a okna dopełniały całości obrazu przekrzywionej ludzkiej twarzy. W oczach młodego człowieka wyglądały niczym siedlisko ogrów albo przynajmniej wiedźm z brodawkami, które zacierały swe łapska nad kociołkiem. Żadna z nich nie stała długo. To, czego wiatr nie położył, wchłaniało bagno. Co do ścieżek biegnących między nimi i dalej – one również zapomniały o miejscach, do których biegły, a które w chwili rozpoczęcia
podróży tkwiły głęboko w ich świadomości. Teraz z zakłopotaniem starały się sobie je przypomnieć, a niektóre po prostu, zażenowane, urywały się w połowie.

Nie bez kozery mój opis wzbudza lęk. Spacerując pod przepastnym nieboskłonem, wielokrotnie słyszałem za sobą kroki w miejscach, w których nie było niczego, albo czułem, jak cisza chwyta mnie za kołnierz niczym wielka łapa. Po prawdzie jednak głosy z mokradeł, a szczególnie te dobiegające od strony rzeki, nigdy nie były pojedyncze i rozróżnialne, lecz stanowiły mieszaninę różnych dźwięków oscylujących między westchnieniem i śmiechem, jakby nie zdecydowały się jeszcze, czy są smutne, czy wesołe. Może się to wydawać dość perwersyjne, ale uwielbiałem to miejsce właśnie dlatego, że zawsze emanowało atmosferą dwóch skrajnych emocji.

Na tym tle przedstawiona wcześniej charakterystyka mojego ojca wydaje się opisem osoby bardzo nieskomplikowanej – którą przecież był pod pewnymi względami. Patrząc pod innym kątem, stanowił całkowite zaprzeczenie otaczającego go krajobrazu. Za chwilę powiem dlaczego, od samego początku.

Ojciec mojego ojca też był karczmarzem – w szynku Admirał Benbow na zachodzie, nieopodal wybrzeża Bristolu. Tam też umarł za młodu – przez co mój ojciec samotnie stanął na progu wielkiej przygody, którą mnie było dane kontynuować.

Przygoda ta zaczęła się od niespodziewanego przybycia do Benbow Billy Bonesa, sponiewieranego wilka morskiego, który był niegdyś pierwszym matem u cieszącego się ponurą sławą pirata, kapitana Flinta, a którego jedyny dobytek stanowił jeszcze bardziej poobijany od niego kuferek marynarski. Przez tydzień lub dwa obecność tego łajdaka nie burzyła spokoju w Benbow – aż do pojawienia się kolejnego nieznajomego, bladej kreatury z łojotokiem, którą jakby na przekór upiornie białemu obliczu nazywano Czarnym Psem – a wkrótce potem dołączył do nich ślepiec zwany Ławą, którego widok tak wstrząsnął biednym Bonesem, że padł martwy niemal w tej samej chwili, gdy go zobaczył. Żeby uściślić, Ława naznaczył go Czarną Plamą, śmiertelnym omenem, klątwą, której żaden człowiek nie jest w stanie zmóc.

Wkrótce potem zaczęła się ta cała pełna dramatycznych wydarzeń historia – napad piratów na szynk, cudowna ucieczka, odszukanie starożytnej mapy, studiowanie mapy, odkrycie, że skarb kapitana Flinta znajduje się na pewnej wyspie, zaplanowana w Bristolu wyprawa, by odnaleźć skarb, zdrada załogi i pojawienie się pewnego szczególnie wygadanego łotra, zwanego John Silver (nosił on na ramieniu papugę, która stanowiła poniekąd rekompensatę za brakującą nogę), bardzo długi i emocjonujący pobyt na wyspie, odnalezienie kilku części skarbu i powrót w bezpieczne miejsce, czyli do Anglii.

Wymieniam to wszystko w wielkim skrócie, pomijając nazwiska większości głównych postaci i niektóre wydarzenia tej przygody z bardzo ważnego powodu, który mój ojciec podawał po stokroć, a ja nie jestem się w stanie zmusić, by przytoczyć go w pełnej rozciągłości. Nawet najsłynniejsze opowieści na tym świecie, włączywszy nawet tę o Naszym Panie, słabną w miarę powtarzania, dodam więc tylko, aby wyjaśnić to, co nastąpi dalej, że należy zwrócić niezwykle baczną uwagę na słowa kilka części skarbu, aby pojąć, iż inne części skarbu pozostały nietknięte. Chcę również podkreślić, że kiedy mój ojciec w końcu opuścił wyspę, trzech szczególnie nieznośnych członków załogi – których mój ojciec zwie maroons – zostało pozostawionych na wyspie na pastwę losu. Wiele niedopowiedzianych jeszcze wątków opiera się na tych szczegółach.

Kiedy tylko mój ojciec powrócił do Bristolu, otrzymał swoją działkę bogactwa, które zostało w całości wycenione na bajońską kwotę siedmiuset tysięcy funtów. Często chełpliwie wymieniał tę wartość, wykorzystując to jako wymówkę do moralizowania – w dużo bardziej dwuznaczny sposób niż zamierzał – na temat tego, jak to grzech nie popłaca. Nie mówił nic o swojej części, ogólnikowo wspominając, iż była „wystarczająca”, po czym pospiesznie przechodził do osoby Bena Gunna, dzikiego męża spotkanego na wyspie, którego pomógł uratować i który otrzymał środki w wysokości tysiąca funtów. Pieniądze te zaplanował wydać w dziewiętnaście dni, więc dwudziestego dnia znów był żebrakiem i musiał przebywać na garnuszku innych, czego zawsze się lękał.

Bez względu na konkretną wartość części skarbu mojego ojca, stało się jasne, że niczego mu w życiu nie braknie, oczywiście jeśli nie pójdzie w ślady Bena Gunna. I tak powrócił do swej matki, która była jedyną właścicielką szynku Benbow w Black Hill Cove, i pomagał prowadzić to miejsce, aż wreszcie je przejął. Wtedy, mając dość życia na takim odludziu, które nijak nie miało się do emocji zaznanych na morzach i oceanach, wyruszył do Londynu i przez kilka ładnych lat zaspokajał jedynie własne przyjemności.

Nie ma takiego syna, który byłby w stanie wyobrazić sobie swojego ojca w młodości – dla syna bowiem ojciec jest przede wszystkim stworzeniem o własnych, ustalonych nawykach i autorytarnych sądach. Wiadomo jednak, że w czasie, gdy mieszkał w mieście, mój rodzic prowadził się o wiele wystawniej niż później, za mojego życia. Uwolniony z obowiązku zajmowania się matką (która skłoniła głowę na ramieniu kochającego acz podstarzałego marynarza, a ten wkrótce potem został jej mężem), wystawiony na milion nowych pokus, stał się według własnych słów „znaną postacią w mieście”.

Mowa tu o okresie sprzed czasów, w których każdemu modnisiowi groziło skaleczenie w policzek o własny kołnierzyk przy zbyt energicznym odwróceniu głowy. Niemniej jednak były to czasy zwiększających się szans w naszym kraju, gdy człowiek zamożny mógł bez problemu pławić w luksusach, jeśli miał na to ochotę. Mój ojciec nigdy nie należał do tych, którzy całymi dniami przechadzają się po Strandzie tylko po to, by jakaś młoda dama mogła zauważyć wybrzuszenie nogawki czy też szczególnie modny odcień kanarkowych rękawiczek. Miał jednak wystarczającą skłonność do zabawy – i widać to wyraźnie po tym, jak jego fortuna miarowo topniała, gdyż okres mieszkania w luksusowych pensjonatach z ładnymi obrazkami na ścianach i drogą porcelaną na stole oraz służącymi gotowymi dostarczyć mu wszystkiego, czego zapragnął, był wystarczająco długi, by pochłonąć znaczną część bogactwa wykopanego z tych zamorskich piasków.

Nie jestem w stanie stwierdzić, czy w końcu popadłby w całkowite ubóstwo. Wiem jednak na pewno, że ojciec, zbliżając się już bardzo do trzeciego krzyżyka (w początku lat osiemdziesiątych osiemnastego stulecia), dostał się pod kojący wpływ mojej matki. Była córką koniuszego, który prowadził kwitnący interes na wschodnich krańcach miasta, gdzie przyjeżdżający na jeden dzień z Edmonton czy Enfield zostawiali w stajni konie i często spożywali kolację przed wyruszeniem w drogę powrotną do domu. Jej doświadczenia z pracowitego dzieciństwa sprawiły, że wyrosła na gospodarną młodą kobietę. Wkrótce przekonała mego ojca, by zaczął żyć skromniej, i skierowała go na ścieżkę wiodącą do zdobycia powszechnego poważania na świecie. Oddał jej swoje karty i kości. Zerwał pewne szemrane kontakty. Wprowadził dzienny rygor do swego kalendarza. Samodzielnie doprowadził do tego, że zaczął się prezentować jako dużo bardziej stateczny młody kawaler. A kiedy starając się przez ponad rok, udowodnił, że jego postanowienia pozostają
niezmienne, przyjęła szczerość tych uczuć i wstąpili w związek małżeński.

Moi rodzice musieli teraz pomyśleć o jakimś użytecznym zajęciu. Oczywistym wyborem, w związku z doświadczeniami obojga, było prowadzenie gospody – co wkrótce zaczęli robić. Nie była to jednak gospoda znajdująca się w znanych im rejonach, lecz dająca ducha niezależności; to właśnie ją otrzymałem w schedzie. Gospoda, o której już wspomniałem i będę jeszcze wielokrotnie wspominał, otrzymała swoje właściwe miano – Hispaniola.

Miejsce to było jednocześnie alkową nowożeńców, domem i miejscem pracy. I spełniało dodatkowo jeszcze jedną funkcję. Ponieważ to właśnie tutaj, ledwo po roku pełni szczęścia, w pokoju, który przypominał wyłącznie kwaterę dziobową na suchym lądzie, o drewnianym suficie i ścianach oraz z wykuszem okiennym z widokiem na rzekę, moja matka w jednej i tej samej chwili tchnęła we mnie życie, sama swoje oddając. Wtedy nie miałem oczywiście tego świadomości. Ale od pierwszej chwili, którą zapamiętałem, czyli jakieś trzy lata później, byłem świadom, co utraciłem. Żeby nie owijać w bawełnę – dorastałem w atmosferze zbrukanej melancholią.

Siła owej bolesnej straty musiała niemal złamać mego ojca. Gdybym nie widział na własne oczy śladów po spustoszeniu, jakie dokonała, dowiedziałbym się, słuchając opowieści ludzi pijących w naszym szynku, którzy znali go, jeszcze zanim wydarzyła się ta tragedia. W ich relacjach mój ojciec, niegdyś pełny werwy, obecnie dał za wygraną, mężczyzna, który kiedyś szukał przygód, teraz pragnął jedynie spokoju, a to, co roztaczało przed nim świetlaną przyszłość, obecnie kurczowo przywarło do przeszłości.

Pewnie zastanawiacie się, w jaki sposób Hispaniola przetrzymała tak wielkie zmiany zachodzące w moim ojcu. W końcu smutek nie jest typową domeną lokali z wyszynkiem. A jednak przeżyła to – z powodów, które rzucają niejakie światło na mnogość uciech, jakich człowiek szuka na świecie. Części klienteli, to święta prawda, nie podobał się jej posępny charakter i tych ojciec kierował do innych lokali na nabrzeżu, które zapewne bardziej przypadną im do gustu. Ale było kilka zalet związanych z tymi rugami. Większość naszych sąsiadów postrzegała Hispaniolę jako błogie schronienie przed wrzaskliwością i wulgarnością tego świata. Uważali ją za spokojną przystań.

To, co mówię, mogłoby sugerować, iż mój ojciec posiadał mrukliwy i skryty charakter. A jednak choć potrafił być srogi, rozumiał też ludzką potrzebę życia na tym świecie – dostrzegałem ją w uporze, z jakim dążył do tego, abym otrzymał lepsze wykształcenie niż miał on sam. Szkoła, którą dla mnie wybrał, znajdowała się w Enfield – zostałem tam posłany w wieku lat siedmiu i pozostawałem jej „gościem” przez większą część roku aż do dnia, w którym ukończyłem szesnaście lat.

Placówka szczycąca się mianem Akademii Rozłamowej była prowadzona przez gentlemana o poglądach liberalnych, którego dobre cechy osobnicze zasługują na wielką pochwałę. Nie zamierzam jednak odchodzić od głównego wątku mojej opowieści, by zagłębiać się w ten etap mej egzystencji. Wystarczy dodać, że kiedy w końcu powróciłem do domu, posiadałem „gusta gentlemana” polegające na zamiłowaniu do czytania i pisania oraz jasno sprecyzowane poglądy na temat tego, jak należy się zachowywać, okazując troskę innym, co jest cechą człowieka przyzwoitego. Ponadto, i wbrew wpływom, na jakie byłem wystawiony wcześniej, miałem rosnący apetyt na to, co zawsze sprawiało mi największą przyjemność – przebywanie we własnym towarzystwie i życie nad rzeką i mokradłami.

Zanim będę kontynuował główny wątek, muszę wspomnieć tu o czymś jeszcze – i w tym tkwi kolejny paradoks. Ogarnięty smutkiem po śmierci mojej matki, ojciec często sprawiał wrażenie człowieka, który wcale nie jest dotknięty żałobą. Zawdzięczał to, jak już wcześniej wspomniałem, nawykowi opowiadania o swoich młodzieńczych przygodach. Czasami robił to na życzenie kilku bywalców, którzy znali jego przeszłość i chcieli dostać z pierwszej ręki kolejny fragment jego losów. Ale nawet kiedy takich próśb nie było, i tak snuł swoje historie, czasem przerywając w szczególnie dramatycznym miejscu albo też czyniąc dygresje na temat szczególnie uderzającej postaci czy wydarzenia.

I w istocie, można śmiało rzec, że na długo przed końcem mego dzieciństwa, opowieść o Wyspie Skarbów stała się treścią niemal wszystkich wypowiedzi mojego ojca. Jej bohaterowie wydawali mu się o wiele bardziej mili niż wszyscy klienci, których obsługiwał, a w moich oczach stawali się też bardziej wyrazistsi. Nie byli w pełni ani wytworami wyobraźni, ani też postaciami z krwi i kości, lecz stanowili mieszankę jednego i drugiego. Byłem wręcz przekonany, że kiedyś ich spotkałem i że na własne oczy widziałem nikczemność kuka Johna Silvera, że widziałem, jak Czarna Plama wykwitła Billy Bonesowi na dłoni, a nawet że obserwowałem poczynania mojego ojca, gdy był jeszcze młodzieńcem. Jak wspinał się na masz Hispanioli, by uciec Izraelowi Handsowi, jak strzelał z pistoletów, a potem jak Hands spadł w czystą, błękitną toń, by w końcu osiąść na piaszczystym dnie, gdzie spoczywa po dziś dzień w towarzystwie małych rybek, które tam i z powrotem przepływają nad jego truchłem.

Wspomniawszy o tych duchach, gotów jestem rozpocząć moją opowieść. Tym samym poproszę was, żebyście wrócili do miejsca, w którym byliśmy jeszcze tak niedawno – do moczarów za Hispaniolą – a potem żebyście przeskoczyli parę godzin. Mój dzień w samotności dobiegł końca. Z ociąganiem wracałem do domu. Zapadł już zmierzch. Wstał księżyc. Mgła rozpełzła się po rzece. Kiedy wszedłem za próg, schodząc ze ścieżki wiodącej do miasta, w sali szynku świece wciąż paliły się równym płomieniem, a na oczach publiczności złożonej z klientów lokalu opowieść mego ojca zbliżała się do kolejnego punktu zwrotnego. Trzymałem się z dala od tej sceny, przekradając się do sypialni, bym nie musiał wraz z nim kluczyć po meandrach końcowych wydarzeń jego historii.

Chwilę później dotarłem do mego miejsca pod tym dachem. Był to najmniej wygodny pokój w całym domu – nawet nie pokój, ale mnie wydawał się największym skarbem, bo przypominał komnatę kuriozów. Wszystkie ściany zostały zakryte półkami na książki, na których poustawiałem też pióra, muszle, jaja, kawałki poskręcanego drewna, liny, czaszki, dziwne węzły oraz inne trofea zebrane na mokradłach w ciągu mego krótkiego, lecz intensywnego żywota. A po środku tej przestrzeni stało moje bocianie gniazdo – jak właściwie powinienem nazywać swoje łóżko, na którym leżałem co noc, obserwując przetaczający się wszechświat. Był tutaj, kiedy się w końcu kładłem. I widziałem go wyraźnie, gdy odwracałem głowę w stronę okna.

Ścieżka holownicza była pusta, spoczywał na niej wyłącznie duży prostokąt żółtego światła padającego z okna szynku. Księżycowa poświata zredukowała mokradła do kompozycji matowych szarości i zieleni. Rzeka zdawała się bardziej nasyconym fragmentem nicości – gigantyczną sztabą czystego srebra, przecinaną raz na jakiś czas zmarszczką toni, gdy kłoda drewna przepływała przez nią bezgłośnie albo kiedy pojawiał się na niej niewielki wir, który po chwili rozpływał się bez śladu.

Leżałem, wpatrując się w nią całkowicie zauroczony na tyle długo, że nie pamiętam konkretnie, kiedy do brzegu przybiła łódź wraz z jej pasażerem. W jednej chwili na wodzie nie było nikogo. W kolejnej odcinała się na niej sylwetka półksiężycowego kadłuba z wyprostowaną postacią siedzącą w środku. Jej dłonie spoczywały na wiosłach, które pewnie utrzymywały łódź opierającą się mocnym prądom. Cóż to za postać – nie wiedziałem, widziałem tylko, że zdawała się być szczupła i młodzieńcza, z głową spowitą szalem w taki sposób, że nie mogłem dostrzec jej twarzy.

To niezwykły widok o tak później porze. Jeszcze bardziej niezwykłe było to, w jaki sposób owa postać zdawała się patrzeć wprost na mnie, choć nie mogła mnie przecież zobaczyć w nieoświetlonym oknie. Podniosłem się na łokciach, ale nie zdradziłem żadnych innych oznak zainteresowania. I kiedy to zrobiłem, postać wypuściła wiosło z prawej dłoni, pozwalając łódce zatoczyć niewielki łuk, uniosła tę dłoń w uroczystym geście pozdrowienia i przywołała mnie, bym się zbliżył.

Pożegnanie żeglarza

Tamiza była moją towarzyszką przez całe życie – na jej moczarach stawiałem pierwsze kroki, a jej prądy dały mi niezbędne wykształcenie. Kiedy jednak Słowik minął mój dom, wkrótce znalazłem się w okolicy, której prawie nie znałem. Horyzont nagle się wydłużył, a tego wieczora, gdy zbladło światło dnia i chmury stężały, świat stał się nagle pusty i przerażający. Domy pojawiały się coraz rzadziej, a w końcu w ogóle znikły. Brzegi po obu stronach rzeki osiadły w łachach mułu. Wody stały się szorstkie w zetknięciu z morską tonią. Z punktu obserwacyjnego na rufie wyobrażałem sobie, jak wznoszące się na nasze powitanie fale zmieniają się w fantazyjną armadę wszystkich wrogów Anglii w całej jej historii – Wikingów, Rzymian, Duńczyków, Normanów, Francuzów, Hiszpanów i Holendrów – którzy całą ciżbą płyną w górę rzeki w stronę Londynu, gdzie będą siać rozpacz i smutek.

Natty zdawała się nie dostrzegać zmian mego nastroju, wciąż rozglądała się pogodnie dookoła i z pewnym zadziwieniem spoglądała na każde oświetlone resztką słońca poletko, każdą stodołę i chłopa. Uświadomiło mi to, że choć bardzo kochała swego ojca, była rada, że zdołała się od niego uwolnić, a wkrótce potem znalazła sposób, by wyrzucić go ze swych myśli. Kleks, którego klatkę powiesiła na kołku w galerii tak, że kołysał się w rytm statku, zdawał się być równie spokojny i pogwizdywał sobie na mijających go marynarzy, bądź też wykrzykiwał od czasu do czasu:

– Odrrrobinę serra, odrrrobinę serrra!

Kapitan Beamish natomiast, jako osoba niezwykle praktyczna we wszystkim, co robił i mówił, skupiał uwagę na pogmatwanych prądach, przez co odzywał się jedynie, gdy chciał wydać jakiś rozkaz. Jednak kiedy wypłynęliśmy z ujścia rzeki i złapaliśmy spokojniejszy kurs wzdłuż wybrzeży hrabstwa Kent, zaczął przeplatać polecenia uwagami na temat naszych postępów (mieliśmy dobry czas) oraz komentarzami dotyczącymi wszystkiego, co przykuło jego uwagę na brzegu – włącznie z jakimś wędrownym jarmarkiem czy też cyrkiem, który rozłożył namioty na jednym jego odcinku i bardzo pięknie mrugał światłami nad ciemną tonią.

Załoga pracowała z tak niezmiennym entuzjazmem, iż mogło się wydawać, że praca jest ich drugą naturą. Widać to było szczególnie wyraźnie, gdy po raz pierwszy stawiali wszystkie żagle – grot, pyszny topsel na dwóch bomach i nawet trójkątny żagiel na bukszprycie, żeby ruszyć z kopyta. Moja wiedza na temat rzeki nie przygotowała mnie na tak wspaniałe przedstawienie, bo zajmowały mnie głównie łodzie wiosłowe i rzeczne barki. Tutaj całe niebo nagle pokryło się mocnymi kwadratami i podłużnymi kształtami, z których każdy miał własny rozum, a jednak należał do nas – wydymał się i pęczniał na nasz rozkaz, tak błyskawicznie nadając tempa Słowikowi, że zdawał się wręcz lecieć ponad powierzchnią fal, niż sunąć przez nie.

Kiedy to się dokonało, trzeba było kilku marynarzy, by mieli oko na pogodę i dopasowywali całe ożaglowanie do naszych potrzeb. Pozostała część załogi mogła teraz robić, co chciała, więc po zapadnięciu zmroku kilku z nich zebrało się na przedzie statku, gdzie rozwiesili dwie, trzy latarnie i zaczęli z sobą rozmawiać. Robili to tak kulturalnie, iż zacząłem wierzyć w to, co Natty powiedziała mi na temat ich dobrych charakterów.

Stało się to szczególnie widoczne, kiedy wszystko już zostało powiedziane i klamka zapadła – nasz rejs był niczym innym jak wyprawą po skarby, a tym samym miał prawo wywołać wśród załogi niezwykły poziom podniecenia. I prawdą jest, że większość rozmów na pokładzie, włącznie z tą pierwszą, podsłuchaną przeze mnie, zawsze kończyła się na tym samym, czyli na sztabkach srebra. Moi druhowie wiedzieli od kapitana, że większość ich trafi w ręce pana Silvera, naszego dobrodzieja, ale zapewniono ich również, że pewna część zostanie podzielona między nich jako zapłata i nagroda, gdy wyprawa dobiegnie końca.

Jegomość o borsuczej brodzie, którego widziałem podczas nadzorowania załadunku zapasów i który, jak się dowiedziałem później, posługiwał się mianem Bosmana Kirkby’ego, robił, co mógł, by ostudzić oczekiwania marynarzy pod tym względem. Upierał się (co, jak podejrzewałem, mogło być prawdą), że większość skarbu została wywieziona z wyspy podczas wyprawy z udziałem mego ojca. Kilku z nich nie chciało w to uwierzyć, bądź też tłumaczyło sobie napis na mapie „Większość skarbu tutaj” jako znaczną ilość – tak jak i pewien człowiek, który mówił najmniej, lecz widziałem, jak kilkakrotnie splatał palce, po czym je rozwierał, by dotknąć rany za swym poszarpanym uchem.

– Kto to jest? – zapytałem Natty, wskazując na niego głową. Wtedy już odbiliśmy od wybrzeża Sussex i wypłynęliśmy daleko w morze na wydętych żaglach.

– Jordan Hands – powiedziała w końcu, po czym nasunęła swój kapelusz tak, że rondo dotykało jej brwi. – To bratanek Izraela Handsa – dodała beztrosko, jakby podawała mi cenę sztokfiszy.

– Izraela Handsa? – powtórzyłem zadziwiony. – Tego, którego zabił mój ojciec? Izraela Handsa, który w dawnych czasach był puszkarzem kapitana Flinta?

– Tego samego.

Patrzyłem się na nią, wciąż nie dowierzając własnym uszom, ale ona, unikając mego wzroku, ciągnęła nad wyraz spokojnie:

– Jordan jest uważnym młodym marynarzem. Nie masz się czego obawiać. Nie jest taki jak jego stryj. Ojciec mnie zapewnił, że Hands nie żywi do ciebie urazy. Poza tym to właśnie mój ojciec wybrał go na tę wyprawę, więc popłynie z nami tak czy inaczej.

– Ale mówiłaś mi, że całą załogę wybrał kapitan – zaprotestowałem.

– I wybrał – odparła Natty. – Jeśli nie liczyć Jordana.

– W takim razie musi wiedzieć, kim jestem – nie dawałem za wygraną. – Powie pozostałym.

– Wątpię, żeby miał na to ochotę – odparła Natty. – Gdyby tak było, już by to rozgadał. Robisz z igły widły, Jim, nie ma się czym przejmować. Kapitan jest ze wszystkiego kontent.

Zostało to wypowiedziane z nutą wyższości, jakbym był na tyle głupi, żeby dostrzec w tym cokolwiek niestosownego. Ale nie potrafiłem zapanować nad swym zaskoczeniem, które przemieniło się w coś na kształt złości.

– Jak możesz mówić, że nie żywi do mnie urazy? – zapytałem. – Patrząc na niego, powiedziałbym, że marzy o mojej śmierci.

Natty splotła ramiona i odwróciła się plecami do wiatru. Jej twarz błyszczała nieznacznie w świetle latarni.

– To przez jego melancholię – odparła – tylko tyle. Wszystkich wita takim samym spojrzeniem.

– Też mi powitanie – odciąłem się. – Mój ojciec opowiadał o Izraelu Handsie częściej niż o jakimkolwiek członku pierwszej wyprawy, pomijając twego ojca. Był mordercą, i tyle.

– Izrael był towarzyszem mego ojca – powiedziała Natty. – Ale on wcale nie… – Zamilkła i przygryzła kącik ust. – Nie potrafił się przystosować tak jak mój ojciec.

– Nie potrafił się przystosować? – powtórzyłem pospiesznie. – Nie umiał, bo leżał już na dnie morza. Bo mój ojciec go zabił.

Spodziewałem się, że Natty przynajmniej uraczy mnie odrobiną współczucia, najlepiej dla mego ojca i tego, co zrobił, by ratować życie. Ale najwyraźniej nie miała takiego zamiaru. Pokręciła tylko głową, jakby chciała pokazać, że wszystko, co mówiłem, było mocno przesadzone, i że nie traktuje mnie serio.

Ja też pokręciłem głową. Poczułem się oszukany i zmuszony do obcowania z zupełnie niepotrzebnym zagrożeniem. Ale nie było żadnego sposobu, by zdławić to uczucie, musiałem zatem zachować czujność. Mogłem być czujny i jeśli nie chciałem zepsuć wszystkiego między nami, powinienem od razu porzucić ten temat, co też niezwłocznie uczyniłem. Jednocześnie uznałem, że to jednak dość niefrasobliwe z jej strony i, co zaskakujące, również ze strony kapitana, skoro uznali, iż pogodzę się z taką bądź co bądź delikatną kwestią. Dzięki temu zrozumiałem właśnie, jak bardzo są oboje zniewoleni przez pana Silvera. Najwyraźniej siła woli i osobowość tego starca była wciąż niezwykła, choć jego ciało niemal dało za wygraną.

Kiedy skierowałem swoją uwagę na resztę moich kompanów, odkryłem, że niemal wyczerpali już temat skarbu. Przypominali sobie jedynie wzajem, że kapitan Flint pozostawił sztaby srebra, składając tam jednocześnie dużo większy skarb – ten, który mój ojciec już zabrał. Konspiracyjne rozmowy prowadzone szeptem świadczyły, że to, co zamierzali odkryć, było dużo skromniejsze od kosztowności, na jakie mój ojciec natrafił podczas swej wyprawy. Ten skromny skarb zdawał się pomimo tego emanować swoistą magiczną aurą, co słyszałem w ich głowie – mieli chyba wrażenie, że podczas tych rozmów już same słowa emanowały swoją poświatą, jakby były odbiciem kawałków srebra połyskujących w kryjówce pod piaskiem.

Te marzenia zostały ucięte jak nożem, kiedy pan Tickle (którego zauważyłem już wcześniej za sprawą jego żółtej fajeczki i krzaczastej brody) przywołał kwestię maruderów – trzech piratów pozostawionych na brzegu przez załogę Hispanioli. Pan Tickle zastanawiał się, cóż mogło się z nimi stać.

– Zostały z nich same kości – oznajmił niespodziewanie Bosman Kirkby, co, moim zdaniem, świadczyło o tym, że myśl o ich cierpieniu była mu prawdziwie obmierzła.

– Zajęli się ogrodnictwem – oznajmił drugi, niejaki pan Stevenson, Szkot, chudy jak szczapa, który przeważnie siedział w bocianim gnieździe, skąd obserwował wszystko dookoła.

– Pozjadali się nawzajem – stwierdził pan Allan, który, sądząc po wybuchu śmiechu pozostałych, wypowiadając te słowa, skorzystał z prerogatywy kuka. Ale rozbawienie bardzo szybko znikło i nowy głos zdradził myśli kolejnej osoby. Był nią Jordan Hands, którego słowa usłyszałem po raz pierwszy.

– Raczej bardzo dobrze na tym wyszli – powiedział. Mówił cicho, ale bardzo stanowczo, jakby jego uwaga opierała się na realnej wiedzy, a nie domysłach (co oczywiście było niemożliwe).

– Zostali ze sporymi zapasami prochu i naboi oraz z zestawem leków oraz innymi niezbędnymi przyrządami, takimi jak narzędzia, ubrania, mieli zapasowy żagiel oraz ze dwa sążnie liny. Ponadto myślę, że dostali sporo tytoniu. – Przerwał, by przełknąć ślinę z głośnym mlaśnięciem. – Oraz furę solonej koźliny, którą mogli jeść przed wyruszeniem na polowanie na zamieszkujące wyspę zwierzęta, do tego mieli jagody i ostrygi. Och, źle na tym nie wyszli, nie ma co do tego wątpliwości. Podejrzewam, że doskonale im się wiedzie.

To oświadczenie podziałało jak zimny prysznic na wszystkich i choć wieczór nie wysączył jeszcze całego światła dnia z nieba, wciąż byłem w stanie dostrzec zawód osiadający na ich obliczach, gdy uświadomili sobie, że wyspa mogła jednak nie być opuszczona i nie czekała, by wzięli ją w posiadanie.

Pan Allan starał się ich mobilizować. Powtórzył „koźlina, jagody i ostrygi” jeszcze dwukrotnie, z pełnym podziwu mruczeniem, jak to tylko kuk potrafił. Ale jego dobry nastrój trafił w próżnię i rozmowa się urwała. Po chwili wszyscy zaczęli się wyłgiwać z udziału w niej, mówiąc, że muszą skończyć pracę. Cały długi pokład opustoszał, jeśli nie liczyć kapitana za sterem oraz Natty u mego boku. Ale ona powiedziała, że idzie do naszej kajuty, i ziewnęła, by pokazać mi, w jakim celu, po czym życzyła dobrej nocy Kleksowi na jego stanowisku w sterówce (zarzuciła pomarańczową chustę na klatkę) i zniknęła w ślad za pozostałymi.

Gwałtowność tego znikania była zaskakująca. Ale niecodzienność sytuacji oraz radość z tego, że zostawiono mnie samemu sobie, uświadomiły mi, że powinienem być wdzięczny i chwytać nadarzającą się okazję. Dlatego też ruszyłem w stronę dziobu Słowika, poza krąg światła rzucany przez lampy, gdzie mogłem patrzeć na rozciągającą się przed nami połyskującą toń.

Ogarnęło mnie poczucie wielkiego osamotnienia – takie które nie bierze pod uwagę kapitana za sterem czy pana Stevensona w bocianim gnieździe, gdzie wspiął się, by jako pierwszy objąć wachtę tej nocy, czy też tuzina innych ciepłych ciał pod pokładem, łącznie z Natty. Powtarzałem sobie, że tak jest z powodu właściwego w takiej sytuacji poczucia ogromu świata, którego doświadczałem po raz pierwszy w życiu, i jego obojętności. Nasz statek sunął po falach z nieopisanie cudowną gracją, choć nie było w tym żadnego cudu. Księżyc zaczął wspinać się po niebie wśród chmur precyzyjnie wyliczoną trasą, choć nie wiedział nic na temat czasu. Fale pieniły się najdelikatniejszą z mieszanek barwy kremowej i brunatnej, granatowej i czarnej, choć nie wiedziały, co to delikatność.

Wszystko to mogło być dość niepokojące, a jednak przepełniało mnie głębokim poczuciem spokoju. Miałem ręce opuszczone wzdłuż boków i pozwalałem bryzie owiewać mą twarz i piersi, oczyszczać mnie ze wszystkiego, co ciążyło na mym uprzednim życiu. Kiedy tak stałem, usłyszałem początek jakiejś melodii, która okazała się pieśnią wyciskaną przez kapitana z akordeonu. Była bardzo odmienna od znanego „Piętnastu na umrzyka skrzyni” z charakterystycznym „Ho, ho, ho i butelka rumu”, którą śpiewali na pokładzie Hispanioli. W tych niekończących się starych balladach główną rolę grali oczywiście diabeł i mocny trunek. Pieśń kapitana nosiła tytuł „Pożegnanie żeglarza” i była miłosną piosnką, której uczył się za młodu każdy, kto miał wypłynąć w morze. Kapitan grał i śpiewał oparty o ster.

Żegnajcie me panny, zostawiam swój dom,

Me myśli są z wami, czy flauta czy sztorm,

Gdy słońce nas pali, czy smaga nas szkwał,

Nadzieja to jedno, co wciąż będę miał.

Gdy twoja cna miłość rozpala mój żar,

Twa dobroć i piękno roztacza swój czar,

Ta myśl jest wciąż ze mną, gdzie bezkres i toń,

Ocean i gwiazdy wciąż pchają mnie doń.

Głos kapitana cechowała niezwykła szczerość i głębia, a jego pieśń przywiodła mi na myśl wszystko to, co dawno już odeszło w zamierzchłą przeszłość – moje własne myśli, czy też raczej wspomnienia o matce i ojcu, i krainie, w której przyszedłem na świat. Ożyło to bardzo wyraźnie w moich myślach przez kilka dobrych minut, ale wkrótce piękno tych obrazów stało się zbyt trudne do zniesienia. Życzyłem kapitanowi dobrej nocy i szybko zszedłem pod pokład, gdzie ciemność przyniosła mi ukojenie. Kiedy spojrzałem na głowę Natty złożoną na poduszce, wydawało mi się, że spała. Patrzyłem więc w milczeniu, przez chwilę podziwiając ciemne piękno jej oblicza, a szczególnie zamknięte oczy, które zdawały się drżeć pod powiekami, jakby świadome mej obecności. Napełniło mnie to wspaniałym uczuciem udziału w jakimś niezawiązanym spisku, choć jednocześnie było mocno niepokojące. Chwilę później wspiąłem się na górę po małej drabince, położyłem na swojej koi i mocno zacisnąłem powieki.

W dół rzeki

Nie będę tu przytaczał szczegółów naszej drogi powrotnej do Hispanioli, powiem tylko, że rzeka, której prąd zmienił się dwukrotnie, bardzo utrudniła nam dotarcie do miejsca przeznaczenia. Kiedy wiosłowaliśmy ile sił w gasnącym świetle dnia, czułem, że jesteśmy sobie niezwykle bliscy. I nie mówię tu wyłącznie o potwierdzeniu mojej chęci wykradzenia mapy, ale również o konieczności połączenia sił, wzajemnej pomocy, aby wypełnić nasze zadanie. Wiosła głośno pluskały, niosąc nas przez wodę, bolały nas plecy i ramiona. Pocieszeniem były dla mnie światła statków i łodzi wokół nas (w o wiele mniejszej sile niż za dnia), którym moja wyobraźnia kazała mrugać do nas niczym wspólnikom w naszym spisku. Ścieżkę holowniczą przemierzali mężczyźni i kobiety ze spuszczonymi głowami, zatopieni we własnych sprawach, co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że jesteśmy dla reszty ludzi całkowicie niewidzialni.

Choć było to pod pewnymi względami dość uciążliwe dla Natty, okoliczności sprawiły, iż zaczęła bardziej swobodnie mówić o swoich rodzicach. Kiedy przepływaliśmy przez Rotherhithe, zmagając się z rozszerzającym się odcinkiem do Greenwich, powiedziała mi, że zły stan zdrowia pana Silvera i religijność jej matki, które to cechy mogły bez problemu połączyć ich w związku pacjent-opiekunka, w rzeczywistości pchnęły ich ku dwóm osobnym bytom, jego na bocianim gnieździe domu, a ją na środkowym pokładzie. To Natty zajmowała się ojcem, a matka wzięła na siebie obowiązek prowadzenia gospody.

Na tym stadium znajomości nie chciałem naciskać na Natty, by opowiadała mi ze szczegółami o swoim życiu, ponieważ moje pytania, choć wynikały wyłącznie z troski, mogły z łatwością ją zranić. Takich zahamowań nie miałem natomiast, rozmawiając o naszej przygodzie – dlatego też, kiedy na chwilę wyczerpaliśmy temat jej ojca, zapytałem:

– Przypuśćmy, że znajdziemy skarby i bezpiecznie powrócimy do domu. Co będziesz chciała robić później? Czego oczekujesz?

Spodziewałem się natychmiastowej odpowiedzi, ale Natty zaskoczyła mnie swoim posępnym głosem:

– Raczej nie wrócę do domu – odparła.

– Nie wrócisz do domu? – powtórzyłem, spoglądając na wąskie poletka, które teraz pojawiły się na obu brzegach rzeki.

– Nie, nigdy nie wrócę do domu.

– Masz na myśli to, że nie przeżyjesz?

– Och – westchnęła z pewną ulgą, choć wciąż była czujna. – Spodziewam się, że jednak przeżyję. Chodziło mi o to, że nie wrócę do Anglii. Widziałeś, jak wygląda moje życie tutaj.

Zachęciło mnie to do wysnucia wniosków, które mogły ją urazić, odpowiedziałem więc dość wykrętnie:

– Obydwoje mamy zawiedzione marzenia w życiu.

– Moje życie to coś więcej niż zawiedzione marzenia – odparła Natty z tą samą aurą braku wątpliwości, która towarzyszyła wszystkim naszym rozmowom. – Ta przygoda pozwoli mi przynajmniej zakosztować nieco wolności.

Wziąłem jej wyznanie za dobrą kartę i zachęciłem, by powiedziała mi coś wprost.

– Czy twój ojciec o tym wie? – zapytałem.

– A czy mój ojciec wie cokolwiek? Majaczy, słyszałeś go. Wie wszystko o przeszłości i nic o teraźniejszości. Może twój jest taki sam?

Energicznie potwierdziłem jej przypuszczenia i Natty ciągnęła:

– Mówi o tym, jak się zmienił, i to, pod pewnymi względami, prawda. Już nie jest piratem. Jest szanującym prawo gentlemanem, tak długo, jak pozostanie na tym świecie. Ale nie potrafi zmienić się całkowicie, ponieważ nie może zapomnieć o wyspie. Musi mieć tę waszą mapę. Musi mieć mapę i musi mieć swoje srebro.

– Cóż – powiedziałem nieco bez sensu, ponieważ mój umysł wciąż trzymał się kurczowo spraw praktycznych. – To przynajmniej powinno znaczyć, że skrzyknął nam odpowiedzialną załogę.

Natty pokiwała głową i pomimo gęstniejącej ciemności zobaczyłem, że spiekła raka – co jak podejrzewałem miało bardziej związek z tematem naszej rozmowy niż z wysiłkiem związanym z wiosłowaniem.

– Nie mamy takich samych doświadczeń związanych z naszymi ojcami – rzuciła cicho. – Mogę cię o tym zapewnić. Poznałam tę załogę i ich kapitana. To są dobrzy ludzie, szczególnie kapitan Beamish.

– Znasz ich wszystkich?

– Powiedziałam, że ich poznałam. Wszyscy członkowie załogi zostali wybrani przez kapitana. Znam tylko jego. Ale zapewniam cię, że będziemy w dobrych rękach. Mój ojciec zbyt pragnie tego skarbu.

– Ale w jaki sposób go dostanie, skoro ty nie wracasz do Anglii? – Już zanim zadałem to pytanie, znałem odpowiedź Natty. Powie mi, że kiedy tylko odnajdzie srebro, wyśle je do domu z kapitanem Beamishem, a potem weźmie stery swego życia we własne ręce i pożegluje w innym kierunku.

Nie mogłem stwierdzić, co to oznacza dla mnie. Ta niepewność leżała o wiele dalej niż wszystkie inne niepewności. Ponieważ nie chciałem teraz o tym rozmyślać, poczułem ulgę, kiedy Natty pogrążyła się w milczeniu, i przez dłuższą chwilę słyszeliśmy wyłącznie plusk wioseł bijących w wodę. Moje pytanie szybowało przez chwilę po jej powierzchni niczym liść, po czym znikło nam z pola widzenia.

– Oczywiście – odparła Natty po chwili dość ostro, co świadczyło o tym, że zmienia temat – nie będę żeglować pod swoim nazwiskiem.

Spojrzałem na nią bezmyślnie.

– Będę tam – powiedziała Natty. – Będę z tobą. Ale pożegluję jako chłopak. To pomysł mojego ojca, dla bezpieczeństwa. Kapitan Beamish wie, kim jestem, ale załoga poznała mnie jako Nata.

– Nata? – powtórzyłem z uśmiechem na twarzy.

Natty uniosła brwi, udając, że w ogóle jej to nie bawi.

– Przecież nie mogłabym płynąć jako dziewczyna. – powiedziała. – Tak sądzę. I tak też uważa mój ojciec. Nie pozwoliliby na to nasi załoganci. A gdybyśmy na przykład wpadli w jakieś tarapaty… tak jest lepiej.

Zapewniłem, że doskonale ją rozumiem, ale w rzeczywistości moja reakcja była nieco bardziej skomplikowana, niż dałem po sobie poznać. Poczułem irytację, gdyż nie konsultowano tego ze mną, a tym samym nie miałem żadnego wpływu na jej decyzję. W dodatku uświadomiłem sobie, że przebranie Natty wiązało się z koniecznością nieokazywania uczucia, które być może zakwitnie między nami podczas podróży – choć jak dotąd nie byłem skłonny rozwijać tego tematu.

– Doskonale – rzuciłem pospiesznie, idąc za jej przykładem. – Dziś wieczór jesteś Natty. Jutro będziesz Natem. I tylko tyle można powiedzieć na ten temat.

* "Silver. Powrót na wyspę skarbów" to kontynuacja kultowej powieści Roberta Louisa Stevensona. Dzięki tej książce razem z dwójką nastolatków – Jimem, synem Jima Hawkinsa, i Natty, córką niesławnego Długiego Johna Silvera – wyruszysz w niezapomnianą podróż na legendarną Wyspę Skarbów. Odwiedzisz bajeczne miejsca, wiatr zmierzwi Ci włosy, a morska woda schłodzi w upalny dzień. Staniesz też oko w oko z groźnymi piratami, a na każdym kroku będą czekać nowe kłopoty. Dzięki uprzejmości wydawnictwa SQN publikujemy obszerny fragment książki w tłumaczeniu Jarosława Rybskiego .*

d17vgqo
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d17vgqo

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj