Poszła na rozmowę o pracę. Kiedy usłyszała pytanie, zbladła
Anna Wiener - wiecznie spłukana, pozbawiona perspektyw na rozwój zawodowy, szukająca sensu życia dwudziestokilkulatka - rzuciła pracę w branży wydawniczej i skuszona obietnicami cyfrowego raju wybrała się na rozmowę kwalifikacyjną na drugi koniec Ameryki. Nie spodziewała się jednak, jak głupie pytania na niej usłyszy.
Poniższy fragment książki "Dolina niesamowitości" jest zapiskiem wspomnień szeregowej pracownicy firmy z amerykańskiej Doliny Krzemowej.
Kiedy przyjechałam do siedziby start-upu analitycznego, z zaskoczeniem odkryłam, że firma jest wielkości orzeszka ziemnego. Przestrzeń biurowa, wręcz przeciwnie, była przeogromna – liczyła przynajmniej sześćset pięćdziesiąt metrów kwadratowych – na podłodze z polerowanego betonu stało kilka mebli. Piętnastka pracowników ze wzrokiem wbitym w monitory siedziała blisko siebie w odległym końcu pomieszczenia. Niektórzy stali w rozkroku przy wysokich biurkach, ze stopami wspartymi na niewielkich gumowych matach. Każde stanowisko charakteryzował artystyczny nieład: doniczki z sukulentami i inne przywiędłe kwiaty, figurki anime, stosy książek, butelki dobrych trunków. Z jednego biurka wyrastała kolumna sklecona z identycznych pustych puszek po napoju energetycznym o wysokiej zawartości kofeiny. Układ open space sprawiał, że całość przypominała salę lekcyjną. Wszyscy mieli poniżej trzydziestki.
Zatrzymałam się w progu i policzyłam kobiety. Trzy. Ubrane w dżinsy, tenisówki i T-shirty pod szerokimi swetrami. Wystroiłam się z wielką starannością, włożyłam luźną niebieską sukienkę, buty na obcasach i lekką marynarkę. Zawsze tak się ubierałam na rozmowy o pracę, bo uważałam, że sygnalizuję tym profesjonalizm i poważne podejście do życia. W świecie wydawniczym taka stylizacja uchodziła za ładną, lecz była na tyle przebrzmiała, że nie emanowała agresją. W start-upie poczułam się jak gliniarz pod przykrywką. Najdyskretniej, jak umiałam, zsunęłam marynarkę i wcisnęłam ją do torebki.
#KresyŚwiata: Rzucił korpo, wyjechał w świat. Teraz jest znanym blogerem
Pierwszą rozmowę przeprowadził ze mną menedżer zespołu do spraw rozwiązań, czyli działu obsługi klienta. Był okrągły i włochaty, miał na sobie wyblakłe dżinsy i firmową koszulkę z nadrukiem NAPĘDZAJĄ MNIE DANE. Usiadł na jednym z ergonomicznych foteli, oparł się i zaczął bujać niczym dziecko. Przez szklane drzwi sali konferencyjnej, na których przyklejono odręczny napis PENTAGON, patrzyłam, jak żylasty facet w kraciastej koszuli kołysze się na deskorolce, jedną ręką wymachując dla utrzymania równowagi i entuzjastycznie krzycząc do złotej słuchawki.
Menedżer do spraw rozwiązań oparł łokcie o blat stołu i nachylił się do mnie, wyjaśniając, że przejdziemy przez serię pytań, które pozwolą mi zademonstrować, jak sobie radzę z rozwiązywaniem problemów.
– No więc… – zaczął, jakby prosił, żebym zdradziła mu sekret – w jaki sposób obliczyłabyś, ile ludzi zatrudnia amerykańska poczta?
Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy. Nie bawiłabym się w żmudne obliczenia, pomyślałam, sprawdziłabym to w internecie. A może, zaniepokoiłam się, to jest test badający poziom tolerancji na bzdury i brak wydajności – czy czasem zuchwała odpowiedź nie okaże się właściwą? Nie miałam pojęcia, czego ode mnie oczekiwał. Wtedy wręczył mi marker i wskazał na tablicę.
– Może wykorzystasz dostępną przestrzeń, żeby zademonstrować mi swój tok myślenia? – zaproponował i nie była to bynajmniej luźna sugestia.
Przez następne cztery godziny menedżer do spraw rozwiązań i inżynier sprzedaży – żylasty koleś, którego akrobacje na desce wcześniej podziwiałam – poddali mnie serii zadań i łamigłówek. Inżynier sprzedaży był mniej więcej w moim wieku, zaciągał z południowym akcentem i kipiał obłędną, zaraźliwą energią. Co chwilę wtrącał jakiś staroświecki aforyzm.
– Wielkie mecyje – skwitował, gdy pochwaliłam ogromną sprzączkę u jego paska. – I poszły konie po betonie – spuentował po rozpisaniu na tablicy, jak się odwraca łańcuch.
Zarówno inżynier sprzedaży, jak i menedżer do spraw rozwiązań, mówiąc o programie do analizy danych, posługiwali się wyłącznie terminem "narzędzie". Obaj zadawali pytania, które budziły we mnie skrępowanie i irytację.
– Jaka jest najtrudniejsza rzecz, jaką zdarzyło ci się zrobić? – zapytał menedżer do spraw rozwiązań, obracając obrączkę na palcu. – Jakbyś wyjaśniła działanie narzędzia swojej babci?
– Jak wytłumaczyłabyś średniowiecznemu chłopu, czym jest internet? – zapytał inżynier sprzedaży, rozpinając i zapinając perłowy zatrzask koszuli, po czym w zamyśleniu wsunął dłoń za tył paska.
Rozmowa o pracę do start-upu e-bookowego przebiegała w swobodnej i sympatycznej atmosferze, dlatego liczyłam na powtórkę z rozrywki. Nikt mnie nie ostrzegł, że w San Francisco i Dolinie Krzemowej rozmowy kwalifikacyjne są prawdziwą katorgą, bliżej im do otrzęsin niż drobiazgowej lustracji.
Gigant wyszukiwarki z Mountain View słynął z łamigłówek, o których rozwiązanie proszono kandydatów, i choć zaniechano tych praktyk, bo okazały się bezużyteczne w prognozowaniu przyszłych wyników pracy, inni uparli się, aby kontynuować tradycję – uczenie się na cudzych błędach nabrało nowego znaczenia, gdy błędy okazały się lukratywne. W Bay Area kandydatom zadawano następujące pytania: "Ile metrów kwadratowych pizzy jest zjadanych w ciągu dnia w całych Stanach Zjednoczonych?" albo "Ile piłeczek pingpongowych zmieści się w samolocie?". Niektóre z pytań służące określeniu, czy kandydat wpasuje się w kulturę organizacji, były przesiąknięte licealnym kiczem.
– Wyobraź sobie, że jesteś superbohaterem, jaka jest twoja nadprzyrodzona moc? – pytali z kamienną twarzą zawodowi haerowcy. – Jaką muzykę słyszysz w głowie, gdy przekraczasz próg?
Tamtego popołudnia w mojej rozbrzmiewał tren żałobny.
Po kilku godzinach do sali konferencyjnej wszedł założyciel techniczny, biła od niego pewność siebie i był totalnie nieprzygotowany. Przeprosił za brak doświadczenia w przeprowadzaniu rozmów o pracę i oznajmił, że nie ma dla mnie żadnych pytań.
– Ale kierownik biura zarezerwował dla ciebie całą godzinę w moim grafiku – wyjaśnił.
Nie przeszkadzało mi to. Uznałam, że porozmawiamy o firmie, zadam kilka dodatkowych pytań i wreszcie wypuszczą mnie niczym uczniaka, aby miasto wchłonęło moją osobę z całym upokorzeniem. Wtedy jednak założyciel techniczny powiedział, że jego dziewczyna szykuje się do egzaminu na studia prawnicze, a on pomaga jej w przygotowaniach. Dlatego zaproponował, żebym zamiast tradycyjnej rozmowy rozwiązała test dla kandydatów na prawo. Patrzyłam na jego dziecinną buźkę z obawą, że się ze mnie nabija.
– Jeśli nie masz nic przeciwko, posiedzę z tobą i sprawdzę sobie pocztę – dodał, podsuwając mi broszurę z testami, po czym otworzył laptopa. Ustawił czas w telefonie.
Szybko się z tym uporałam, podeszłam do zadania ambitnie. Sprawdziłam odpowiedzi dwukrotnie. Zażartowałam, że nigdy nie byłam bliżej zdawania na prawo, moja matka byłaby ze mnie dumna. Założyciel techniczny posłał mi niewyraźny uśmiech, wsunął kartki pod laptopa i wyszedł z pokoju.
Zostawił mnie samą i siedziałam tam, nie wiedząc, na co czekam. Nawet przez chwilę nie wierzyłam, że dostanę tę pracę. Nie tylko zaprezentowałam się z najbardziej beznadziejnej strony, ale byłam przekonana, że okazałam się żywą karykaturą stukniętej, niewydarzonej absolwentki studiów humanistycznych, czyli antytezą wszystkiego, co reprezentowała sobą branża tech.
Choć rozmowa wydała mi się idiotyczna, roznieciła mój zapał. Uwypukliła główną wadę mojego charakteru, genezę mojej branży: zawsze dobrze reagowałam na negging (z ang. zmanipulowanie kobiety przy użyciu pseudokomplementów, które mają sprawić, że straci ona pewność siebie i bez protestu spełni oczekiwania mężczyzny - przyp. red.).
...
Przez lata zachodziłam w głowę, dlaczego zaoferowano mi pracę w start-upie analitycznym. Czy dlatego, że proces rekrutacyjny obnażył u mnie stopień posłuszeństwa pożądany u pracownika działu obsługi klienta i podwładnego, i domyślili się, że okażę się lojalnym popychadłem, które łatwo kontrolować? Później dowiedziałam się, że sprawę przesądził wynik z testu na studia prawnicze – zdobyłam najwyższy wynik we fragmencie, który dostałam do zrobienia. Ta świadomość wzbudziła we mnie jednocześnie butę i konsternację w związku z moją wybitną inteligencją i druzgocącą głupotą. W głębi duszy łudziłam się, że dostrzegli we mnie uśpiony i unikatowy talent. Zawsze wszystko wyolbrzymiałam.
Zaproponowali mi pełne świadczenia medyczne i dentystyczne, cztery tysiące dolarów na pokrycie kosztów przeprowadzki i początkowe wynagrodzenie w wysokości sześćdziesięciu pięciu tysięcy dolarów rocznie. Menedżer poinformował, że pensja przewyższa rynkowe stawki i nie podlega negocjacjom. Nie potrafiłam sobie nawet wyobrazić, że będę aż tyle zarabiać, a już na pewno że mogłabym domagać się więcej. Z moimi umiejętnościami, a raczej przy ich braku, nie byłam w stanie uwierzyć, że ktokolwiek chce mi płacić taką kasę za cokolwiek.
Menedżer do spraw rozwiązań słowem się nie zająknął o opcjach na udziały, a ja nie zapytałam. Nie wiedziałam, że właśnie możliwość pozyskania udziałów w firmie była powodem, dla którego ludzie podejmowali pracę w start-upach – był to jedyny sposób dla wszystkich, z wyjątkiem inwestorów kapitału podwyższonego ryzyka i założycieli, na wzbogacenie. Nawet nie wiedziałam, że istnieje taka możliwość. Zainterweniował rekruter wewnętrzny, który poradził, abym wynegocjowała choć niewielki pakiet. Kierowały nim proste przesłanki, przecież każdy coś dostał. Nikt mi nie powiedział, ile to było warte ani jak duża była pula; nie miałam pojęcia, jak o to zapytać.
Upojona myślą, że ktoś pragnie mnie zatrudnić, powiedziałam menedżerowi do spraw rozwiązań, że prześpię się z ich propozycją.
"Dolina niesamowitości" to opowieść o żmudnej drodze bohaterki do dojrzałości, a także portret dopiero co minionej epoki. Wnikliwa opowieść ku przestrodze, a przy tym szczere, pełne zwariowanego humoru i emocji świadectwo szumnej i lekkomyślnej kultury start-upów w czasach rozbuchanych ambicji, niekontrolowanego nadzoru, gigantycznych majątków i nabierającej rozmachu władzy politycznej.