Niemal co wieczór - ponieważ poranki poświęcały na prace domowe i gospodarskie – Veridiana i jej bratowa Maria zabierały swoje robótki i przechodziły na drugą stronę ulicy, by odwiedzić Isabel.
Sąsiedzi również zajmowali się handlem. Początkowo Veridiana nie miała szczególnej ochoty na przyjaźń z kimś, kto zdobył swój dom i pozycję, bogacąc się na tak podłym zajęciu, a nie dzięki szlachetnemu urodzeniu. Jednak życzliwość jaką jej bratowa żywiła do sąsiadki, przekonała ją wreszcie, że kobieta ta była nie tylko dobrą, bogobojną osobą, lecz nadto wesołą i dowcipną towarzyszką. Jej początkowy dystans zniknął zatem, a jego miejsce zajęła szczera sympatia.
Wieczorami siadały we trzy na patio, szyły i haftowały, pogryzały ciasteczka i gawędziły o sprawach ludzkich i sprawach boskich.
Dopiero tam, przy tych kobietach, które los postawił na jej drodze, Veridiana poczuła naprawdę, że jest w domu. We Francji nie znalazła takich przyjaciółek. Te zaś przypominały jej towarzyszki dziecięcych zabaw w Leon, mieście, które już niemal zdążyło się zatrzeć w jej pamięci.
– Twój mąż może i jest dobry, jednak przede wszystkim jest głupi – mówiła Isabel.
– To święty – odpowiadała jej bratowa nie podnosząc nawet wzroku znad robótki.
– Raczej kapuściany łeb.
– Zostaw w spokoju mojego brata – mruknęła Veridiana.
– Nic do niego osobiście nie mam, moja droga, ale jeśli tego nie powiem, to chyba wybuchnę. – Isabel odłożyła robótkę na kolana, by swobodnie gestykulować. – Sama pomyśl, kto mu kazał kupować u Antonia? Przecież wszyscy wiedzą, że ma wygórowane ceny!
– Dla Juana to bez znaczenia. Jego materiały są najlepsze.
– Najdroższe.
– Najlepsze.
– Mów, co chcesz. Ale każdy ci powie, że wyrzuca pieniądze…A to nie są czasy na wyrzucanie pieniędzy!
– Tu się zgadzamy. Kto by się spodziewał...
Veridiana pracowała z oczami wbitymi w robótkę. Haftowała kwiat o długich, zakrzywionych płatkach i chciała, by wszystkie wkłucia trafiły idealnie w swoje miejsce. Przyzwyczaiła się już do sprzeczek, między Isabel i jej bratową Marią. Sama była z natury milcząca; zwykle nie brała udziału w dyskusjach i drobnych sporach swoich przyjaciółek, poświęcając więcej uwagi robótce.
Na pierwszym piętrze trzasnęły jakieś drzwi. Wszystkie trzy podskoczyły nerwowo na krzesłach.
– Matko Boska i wszyscy święci! – Isabel się przeżegnała. – Ale się przestraszyłam! Mało się nie ukłułam w palec.
– Na tym patio wszystkie dźwięki inaczej się rozchodzą. Tu jest... jakieś echo, które zwielokrotnia dźwięki... – wyjaśniła Maria.
– Wiecie... – Isabel odłożyła robótkę na kolana nieco przesadnym, teatralnym gestem i odezwała się konspiracyjnym szeptem: – Wczoraj w nocy znów to słyszałam...
– Ale co?
– Krzyki – szepnęła jeszcze ciszej.
Maria przeżegnała się, a Veridiana poszła w jej ślady.
– Obudziłam się i je usłyszałam, tak samo jak poprzednim razem... Coś jakby płacz dziecka... A potem nagle, bum, te tępe głuche uderzenia. I ostatni krzyk! A na koniec... następne uderzenia! Jak gdyby rąbali kogoś na kawałki.
– Na Boga, Isabel, nie opowiadaj bzdur – poprosiła Veridiana.
– Ale to prawda! Już nie pierwszy raz to słyszę, przecież wiecie... Ale wczoraj w nocy były wyraźniejsze. Rozbudziłam się, cały czas powtarzałam sobie: „Spokojnie Isabel, nie daj się ponieść fantazji! Pozwól, by Pan cię oświecił; pomyślmy nad tymi dźwiękami. Zastanówmy się, co to może być...” No i wsłuchałam się z całą uwagą i nic! Dalej słyszałam krzyk dziecka! I te ciosy, które słychać potem... – Zrobiła teatralną przerwę – Głuche i tępe... Jak gdyby je ćwiartowali!
– Znów to samo! – Mari cmoknęła z dezaprobatą.
– Rąbią je na kawałki – upierała się. – A nocą dźwięki roznoszą się z piwnicy po całym domu... Mówię wam, że w nocy Żydzi ćwiartują chrześcijańskie dzieci.
I dla podkreślenia tych słów uderzyła wskazującym palcem w napięte płótno swojej robótki.
– Isabel, to tylko twoje dziwne pomysły i zbyt bujna wyobraźnia. Za dużo bajek ci naopowiadali w dzieciństwie.
– Wcale nie. Przysięgam wam, że to nie może być nic innego... A słyszałyście, co mówią? – Nie czekała na odpowiedź. – Mówią, że zaginęło kolejne dziecko. W Santa Leocadia. Matka na chwilę spuściła je z oczu i słuch po nim zaginął.
– Starczy już – Veridiana w końcu postanowiła wziąć udział w rozmowie. Przyjaciółki zaskoczył ton jej głosu, bo przyzwyczaiły się, że zawsze była cicha, pogodna i łagodna. – Zastanówmy się... Czy ktoś naprawdę zna tę rodzinę z Santa Leocadia?... Tę matkę lub jej dziecko?
– Och, nie! Ale opowiadała mi o tym Leonor, a ona wie o tym od swojej znajomej, której znajoma jest zaprzyjaźniona z tą rodziną. Ta znajoma to osoba godna zaufania…
– Tak? A kim jest ta znajoma? To znaczy, jak się nazywa?
– Oj, Veridiano, kochanie, tego nie wiem, ale to jej przyjaciółka, to mi wystarczy aż nadto.
– A mnie nie. Naprawdę mam już dosyć tych historii. Żydzi to, Żydzi tamto... Nie wierzę w takie rzeczy! Juan handluje z Sahwanem. To Żyd, a przecież człowiek godzien najwyższego zaufania i wielkiej uczciwości.
– To prawda – zgodziła się Isabel.
– Skończmy z tym wreszcie! – Veridiana odłożyła robótkę. – Mam pomysł, który raz na zawsze rozstrzygnie nasze wątpliwości... Mario, Isabel, zróbmy najprostszą rzecz: zapytajmy Leonor. Niech nam powie, kim jest znajoma jej przyjaciółki. Jeśli znajdziemy tę kobietę i okaże się, że rzeczywiście jej dziecko zniknęło, obiecuję wam, że zacznę wierzyć we wszystkie historie o Żydach, o porwaniach, mordach i zaginięciach. Uwierzę nawet, że to, co słyszysz po nocach, to odgłosy ćwiartowania ofiar!
– To prawda! Przysięgam – odparła Isabel z przekonaniem.
– Chodzi nie tylko o dzieci... Pamiętacie majstra Vicentego? – tym razem wtrąciła się Maria.
Nagle zapadło ciężkie milczenie.
– Tak, to prawda, majster Vicente... – zwykle wesoły głos Isabel tym razem zabrzmiał ponuro.
– Mówią, że pochłonęła go ziemia.
– Mówią, mówią... Ale nie znamy osobiście nikogo, kto naprawdę widział jak ziemia go pochłania – sprecyzowała Veridiana.
– Dobrze już, dobrze, szwagierko. Ale jednemu nie możesz zaprzeczyć: majster Vicente zniknął. A biskup wciąż szuka następcy, który mógłby poprowadzić dalsze prace przy katedrze.
Veridiana zamilkła. Teraz ona miała nowinę. Nie była pewna czy, powinna o tym mówić, bo dostarczyłaby tylko kolejnych argumentów swoim przyjaciółkom do nowego ataku na Żydów. Dlatego przez chwilę wpatrywała się w niemal ukończony haft na swojej robótce. Po długim milczeniu wreszcie zdecydowała się odezwać.
– Coż... wiecie, co dziś rano opowiedziała mi Rosa? Że pewien mauretański majster budowlany, Beltran de Toledo, zniknął bez śladu.
– Widzisz teraz? Następny! A nie mówiłam?! Strach mnie ogarnia... Na pewno poćwiartują go tej nocy. – Niebieskie oczy Isabel nerwowo szukały wsparcia w twarzach przyjaciółek.
– Czy nie mówiłaś, że to były krzyki dziecka? – pozwoliła sobie na ironię Veridiana.
– To był pisk, jak u dziecka. Ale któż to może wiedzieć?
Maria Isabel przeżegnała się raz jeszcze.
– Nie ma dymu bez ognia – wyrecytowała Maria. – W Toledo dzieje się zbyt wiele dziwnych rzeczy.
Veridiana zachowała milczenie i choć nie należała do strachliwych, ciarki przeszły jej po plecach. Otuliła się szalem i spojrzała na kawałek nieba widoczny nad patiem. Wkrótce zapadnie zmrok. Owiał ją zimny wilgotny powiew; miała wrażenie, że chce ją polizać swoim lepkim jęzorem. Poczuła, że coś się wydarzy. Coś złego. Wróciła więc do swojej robótki, mrucząc słowa modlitwy; rytmiczne ruchy igły, jedno wkłucie za drugim, wyciszały trochę napięcie, ktore na przemian rosło w niej i opadało niczym pełznący cicho oślizgły wąż.
Gdy tylko Enrique po raz pierwszy zobaczył Alfonsa Barroso, pomyślał, że wygląda on jak bocian. Tego skojarzenia nie pozbył się już nigdy. Barroso był bowiem szczupły i kościsty, a poruszał się jakby sprawiało mu trudność unoszenie długich kończyn, którymi obdarzył go Bóg. Miał przypominający bociani dziob haczykowaty nos i cerę tak suchą, że na
jego ubraniu wiecznie widać było maleńkie kawałki białawej złuszczonej skory.
Barroso rozpoczął rozmowę od wypytania go o pochodzenie i rodzinę. Enrique wyjaśnił mu, że jest drugim synem hrabiego de Rascona y Cornejo, pana Navas. Jego starszy brat odziedziczył tytuł, posiadłości, ziemie, czyli właściwie wszystko. A Enrique, jak tylu innym młodszym braciom, nie pozostało nic innego, jak wywalczyć sobie przyszłość pracując dla Kościoła.
Gdy opowiadał swą historię, Alfonso Barroso wyczuł w młodzieńcu żal do losu, który zabrał wszystko, co mu się należało, tylko dlatego, że urodził się później niż jego starszy brat.
– Mój synu – odezwał się do niego miłym starannie modulowanym głosem – zrobisz karierę w Toledo. Jestem o tym przekonany...
Na krotką chwilę w oczach dominikanina o bocianim wyglądzie mignęło uczucie, którego nie zdołał ukryć, coś tak chłodnego i ostrego, że mogłoby zmrozić serce każdego poczciwego chrześcijanina.
– Pozwól, że coś ci wyjaśnię, mój drogi Enrique. Tutaj, w Kastylii, Inkwizycja Rzymska jest niemal nieznana, ale to tylko kwestia czasu. Inkwizycja ma mocną pozycję w Aragonii i, jak sam dobrze wiesz, podlega bezpośrednio papieżowi. Nie musimy się przed nikim tłumaczyć, nawet przed arcybiskupem Toledo Jimeno de Luną, ani przed nikim innym! Tylko przed papieżem! Zrozumiałeś? – Jego oczy znów nabrały metalicznego połysku. – Inkwizycja to najprostsza droga do papieża, do władzy... Nie dba ona o żadne hierarchie. Trzeba tylko dobrze wykonywać swoją pracę, wytrwale, stanowczo, uczciwie! – Barroso uderzył pięścią w stół i Enrique aż podskoczył zaskoczony, gdyż nie spodziewał się podobnego gestu po kimś, kto wydawał się tak opanowany.
– Wykrywanie herezji i ochrona czystości wiary to priorytetowe kwestie w tym pontyfikacie – ciągnął. – Nasza święta misja dysponuje coraz większymi środkami i zapewniam cię, synu, że nie ma lepszego miejsca, byś mógł w pełni rozwinąć skrzydła niż tu ze mną w Toledo, w tej Inkwizycji, która bez wątpienia będzie rosnąć w siłę.
Enrique wkrótce miał sobie zdać sprawę, że Barroso, począwszy od tej rozmowy, zawsze nazywał go „synem”, jak gdyby mówił o własnym dziecku, jak gdyby ten długonogi, chudy bocian przygarnął go od pierwszej chwili pod swoje skrzydła.
A jednak to czułe słowo „synu” dziwnie nie zgadzało się z lodowatym spojrzeniem dominikanina. Młodzieńcowi zdawało się, że Alfonso Barroso ma w sobie coś diabolicznego, i to nie tylko przez ten niepokojący wyraz oczu, lecz również ze względu na to, co i jak
mówił, na spryt przebijający z jego żywej inteligencji. Bowiem Barroso skierował do niego właśnie takie słowa, jakie najbardziej chciał usłyszeć. Jak gdyby bez trudu poznał jego najskrytsze pragnienia.
Enrique niemal natychmiast zaczął doceniać doświadczenie tego człowieka, który potrafił przeniknąć dusze, marzenia i słabe punkty ludzi, z którymi miał do czynienia.
Barroso z kolei od pierwszej chwili przejrzał młodzieńca. Zobaczył w poważnym i ponurym spojrzeniu jego niebieskich oczu, ukrytych pod gęstymi brwiami nadającymi jego twarzy wyraz upartego skupienia, tę samą determinację i ambicję, jakie kierowały nim samym za młodu. Dlatego w swojej powitalnej mowie zarzucił wszystkie możliwe haczyki, by zdobyć zaufanie i manipulować pragnieniami „Nauczyciela Gramatyki”, którego przysłał mu Juan de Aragon.
– Arcybiskup doskonale wie, do czego może dojść Inkwizycja w Kastylii. Naprawdę... Do tego stopnia, że nie chce tracić ze mną kontaktu nawet teraz, gdy jego sprawy zatrzymują go w Tarragonie.
Barroso machnął swą kościstą ręką jakby chciał odsunąć od siebie jakąś niewygodną myśl i ciągnął dalej:
– Zapewniam cię, że nie ma lepszego miejsca, skąd można by kierować pracami i rozwojem Inkwizycji niż Toledo. – Na chwilę ich spojrzenia spotkały się, a wtedy dominikanin postarał się, by jego głos zabrzmiał bardziej przekonywająco. – Jednak... mnie wszyscy znają i nie mam takiej swobody ruchu jak ty, synu... Ty zdołasz dotrzeć tam, gdzie ja nie mogę.
– Będę twymi oczami i uszami, ojcze – odparł Enrique, przypominając sobie polecenia arcybiskupa Tarragony.
Barroso złączył dłonie, jakby zamierzał za chwilę odmówić modlitwę, jednak zamiast tego powiedział:
– Wszystko zaczęło się jakiś czas temu... Zawsze krążyły legendy i opowieści o zniknięciach w Toledo, ale od kilku lat ... Od pewnego czasu dochodzi do coraz dziwniejszych wypadków, zdarzają się niepojęte historie. Przemyślałem to i sądzę, że wszystko zaczęło się, wtedy, gdy chowano Gonzala Ruiza z Toledo, pana Orgaz. Mówią, że dwóch świętych, sam Święty Augustyn i Święty Stefan, ukazało się podczas pogrzebu w Santo Tome. Nie widziałem tego na własne oczy, ale opowiadano mi o tym i rożne źródła powtarzają to samo: dwa anioły pojawiły się nie wiadomo skąd, podniosły zwłoki i złożyły je do grobu.
Barroso przerwał na chwilę i po raz pierwszy wprost zapytał swego rozmówcę.
– Powiedz mi, co o tym myślisz? Jak rozumiesz to dziwne zdarzenie?
Enrique był pewien, że to pytanie jest rodzajem egzaminu, ktoremu poddaje go dominikanin. Chciał sprawdzić jego tok myślenia? A może skonfrontować go ze zdarzeniem podobnym do tych, z jakimi teraz miał spotykać się na co dzień. Postarał się, by jego głos zabrzmiał jak najbardziej poważnie i pewnie, gdy odpowiadał:
– Zawsze musi być jakieś logiczne wytłumaczenie. Często zresztą najrozsądniejsze wyjaśnienie jest zarazem tym najprostszym.
– Proszę, proszę! Miłośnik logiki i rozsądku...
Mimo tej ironicznej reakcji Enrique miał wrażenie, że jego odpowiedź nie rozczarowała dominikanina, wobec czego ciągnął dalej:
– Na początek porozmawiałbym z jak największą liczbą świadków, z ludźmi, którzy byli na pogrzebie, z tymi, którzy znają historię z pierwszej ręki, bo sami w niej uczestniczyli.
Barroso pokiwał głowa z aprobatą.
– Następnie, starałbym się znaleźć jakieś logiczne wyjaśnienie tego, co zaszło.
– Logiczne wyjaśnienie.
– Tak.
– A co... jeśli mamy do czynienia z działaniem Szatana? Jeśli chodzi o coś diabelskiego, co wymyka się ludzkiej logice i boskim prawom?
Enrique przełknął ślinę. Wiedział, że to pytanie jest dalszym ciągiem próby i że od odpowiedzi będzie zależało, czy zdobędzie sobie zaufanie dominikanina, który zamierzał, teraz był już tego pewien, wciągnąć go w prace Inkwizycji.
– Trudno mi to sobie wyobrazić... – starał się być szczery. – Nie mieści mi się w głowie, by Szatan chciał brać udział w pogrzebie uczciwego katolika... Najpierw próbowałbym znaleźć logiczne wyjaśnienie, a gdyby to mi się nie udało, dopiero wtedy szukałbym dowodów diabelskiej interwencji... Lub działania świętych i aniołów Bożych.
Alfonso Barroso uśmiechnął się i wypuścił oddech, który wstrzymywał od długiej chwili.
– Podoba mi się twój tok myślenia, synu. Rozumujesz w sposób uporządkowany, jesteś metodyczny. Myślę, że będziesz szybko się uczył i że to początki naszej owocnej współpracy...
Enrique starał się nie uzewnętrznić ulgi, którą poczuł.
– Zaczniemy od sprawy majstra Vicentego, odpowiedzialnego za prace przy budowie katedry. Jeśli wyjaśnimy jego zniknięcie, zyskamy poparcie naszego arcybiskupa, Jimena de Luny, który jest przygnębiony ślimaczym tempem prac i wiecznymi opóźnieniami. A ty, synu, zdobędziesz też szacunek Juana de Aragon, arcybiskupa Tarragony, a wraz z nim wpływy w owym królestwie, gdzie Inkwizycja, nie zapominaj o tym, ma dużo większa władzę niż tu w Kastylii. Tym sposobem być może mógłbyś wrócić do Aragonu w bardzo korzystnej sytuacji. A poza wszystkim innym, jeśli zdołamy to wyjaśnić i jeśli Żydzi mają
z tym coś wspólnego, jak wszyscy twierdzą, w takim wypadku, mój drogi Enrique, nawet sam papież będzie nam wdzięczny...
Enrique nic nie odpowiedział i zamyślił się. Zdał sobie sprawę, że jeśli to nie Żydzi byli sprawcami tych dziwnych wydarzeń, jak powszechnie podejrzewano, to przynajmniej doskonale nadawali się na kozła ofiarnego. Dlatego, jak się wydawało, wszyscy pragnęli znaleźć jakichś Żydów, których można by uznać za winnych
Rzeczywiście, zarówno dla niego, jak i dla Alfonsa Barroso takie rozwiązanie byłoby najkorzystniejsze.