''Polska odwraca oczy'': szokujący obraz Polski w reportażach Justyny Kopińskiej
Patologie w więziennictwie, nepotyzm, przemoc w ośrodkach wychowawczych, bezkarność sprawców i korupcja w instytucjach publicznych - oto obraz naszego kraju wyłaniający się z książki Justyny Kopińskiej - "Polska odwraca oczy".
Patologie w więziennictwie, nepotyzm, przemoc w ośrodkach wychowawczych, bezkarność sprawców i korupcja w instytucjach publicznych.
Dziennikarka, która "zawsze marzyła o tym, by zostać policjantką śledczą", nie martwi się tym, by kiedyś mogło zabraknąć jej tematów, gdyż zdaje sobie sprawę, że przemoc i nadużywanie władzy, to bardzo częste zjawiska, które - paradoksalnie - dość łatwo jest maskować. - W naszym kraju nadal istnieją psychopaci, ale dobrze się ukrywają - najczęściej w instytucjach zamkniętych: policji, domach spokojnej starości, domach dziecka czy szpitalach, gdzie mają niemal nieograniczoną władzę - przyznaje autorka.
"Oddział chorych ze strachu"
Za ten reportaż autorka otrzymała w 2015 roku nagrodę im. Teresy Torańskiej.
Jesienią 2010 roku do rzecznika praw dziecka przyszedł list od pielęgniarek i salowych ze szpitala dla nerwowo i psychicznie chorych w Starogardzie Gdańskim, w którym donosili o przemocy i nadużyciach ordynator Anny M., których dopuszczała się na oddziale numer XXIII, gdzie prowadziła "terapię" dla nieletnich.
"Obrazy jak z hitlerowskiego obozu. Dzieci ubrane w przykrótkie, podarte, popielato-niebieskie piżamy stoją na baczność w ogromnej sali wspartej dwoma filarami. Wzdłuż 24-osobowego szeregu przechadza się filigranowa kobieta o zimnych, ostrych rysach i przenikliwym spojrzeniu" - czytamy w liście, a to dopiero preludium do tego, co jeszcze działo się w szpitalu.
14 umorzonych postępowań
Anna M. nie dość, że sama stosowała przemoc, to jeszcze ją prowokowała i zezwalała na nią, uważając, że ma władzę absolutną. "Ludzie lubią się wyżyć. Najlepiej na takich słabych i chorych, bo im nikt nie uwierzy" - zauważa jedna z młodych pacjentek, która - podobnie jak inni - jest przekonana, że lekarka odpowiedniej kary nie poniesie nigdy. Co prawda już w 2010 roku wszczęto przeciwko niej 14 postępowań, jednak wszystkie umorzono ze względu na brak wystarczających dowodów.
Ostatecznie ordynator została zwolniona za porozumieniem stron, a nie dyscyplinarnie, jak dwóch salowych, którzy również brali udział w całym procederze. Prokurator nie skierowała jej na badania psychiatryczne, ani też nie zrobiła nic, by zawiesić ją w zawodzie psychiatry, ponieważ "nie było ku temu przesłanek". Dzięki temu lekarka jeszcze przez długie miesiące nie tylko pracowała w przychodni w Malborku, ale dodatkowo była biegłą Sądu Okręgowego w Gdańsku. Przed wymiarem sprawiedliwości stanęła dopiero w grudniu 2015 roku. "Myślę, że ta doktor Anna była chora psychicznie bardziej niż my. Tylko dlaczego nikt tego od razu nie zauważył?" - zastanawia się inna pacjentka.
"Nieśmiertelność chrabąszczy"
Ten reportaż - zdaniem dziennikarki - ukazuje potęgę wielkiej miłości, dzięki której dla ukochanej osoby można zrobić wszystko. Na ulicy Zwycięzców na Saskiej Kępie znaleziono martwego profesora Krzysztofa Kruszewskiego i jego małżonkę. Naukowiec, wiedząc, że w Polsce nie można legalnie przeprowadzić eutanazji, najpierw zastrzelił obłożnie chorą żonę, a później siebie. Oboje zdecydowali się na ten krok i jak zaplanowali, tak zrobili. Znalazł ich syn - trzymających się za ręce i leżących w małżeńskim łóżku. Ten ostatni romantyczny gest podkreślał niezwykłą miłość i przywiązanie tejże pary, która przeżyła ze sobą prawie 60 lat.
"Broń palna nie odbierze mi godności" - tymi słowami dawny wiceminister edukacji zwrócił się do syna, Krzysztofa Borysa Kruszewskiego, który jednak tej tragedii zupełnie się nie spodziewał.
"Ten trup się nie liczy"
Jeśli myślisz, że w Polsce praca policji wygląda tak, jak w serialach "PitBull", "Oficerowie" czy "Kryminalni", a policjanci - podobnie jak komisarz Zawada czy podkomisarz Desperski, zrobią wszystko, by złapać przestępcę i doprowadzić do jego ukarania, jesteś w wielkim błędzie. Co prawda wykrywalność zabójców w naszym kraju wynosi aż 95 procent (świetny wynik na tle UE!), ale nie ma on nic wspólnego z rzeczywistością - pisze Kopińska. Dlaczego? Zasady są proste: naczelnicy, którzy prowadzą ambitne śledztwa, nie awansują - szansę na to mają "najbardziej cyniczne betony".
Policjanci nie zyskują nic, ratując człowieka przed samobójstwem, a kiedy nie ma ciała, nie ma też i zbrodni (najwyżej zaginięcie, a taka sprawa i tak prędzej czy później zostanie zarchiwizowana); natomiast klasyfikacja na "zgon w wyniku choroby", to kolejny sposób, by utrzymać niską liczbę zabójstw i wysoką wykrywalność przestępstw. Reporterka bez retuszu kreśli obraz środowiska policyjnego, które musi zostać poddane gruntownym przemianom. "Statystyki wykrywania zabójstw i przestępstw narkotykowych w Polsce są bliskie stu procent, bo śledztwa wszczyna się dopiero wtedy, gdy policja ma sprawcę" - słusznie zauważa generał Roman Polko.
"Beethoven z Murzasichla"
Opowieść o niepełnosprawnym pianiście z Murzasichla, Grzegorzu Płonce, który "gra Beethovena lepiej niż zrobiłby to sam Beethoven". Utalentowany muzyk przez błędną diagnozę lekarki aż 14 lat nie miał dostępu do normalnej edukacji, ponieważ sądzono, że ma autyzm. Dopiero po latach odkryto, że Grzegorz cierpi tylko na lekkie upośledzenie i niedosłyszy.
W swoim tekście reporterka piętnuje postawy niedouczonych urzędników, którzy niechętnie pomagają rodzicom chłopaka; zwraca również uwagę na wychowawców i psychologów w ośrodkach dla niepełnosprawnych, którzy boją się o stanowisko, nie robią więc nic, by istotnie zmienić los swoich podopiecznych. "Beethovenowi z Murzasichla" się udało, ale tylko dzięki determinacji rodziców, którzy robili wszystko, by pomóc mu spełnić marzenia i zostać artystą. Bo "gdy gra, jest normalny, taki jak wszyscy".
"Sąd w niewoli w Zduńskiej Woli"
To jeden z tych reportaży, przy których stawiamy sobie pytanie o to, czy w polskich sądach można się doczekać sprawiedliwości. Wnioski, niestety, nie są optymistyczne. Kopińska wzięła na warsztat historię prezydenta Zduńskiej Woli, Zenona Rzeźniczaka, który przez długie miesiące pobierał od pracowników 10 procent pensji (do ręki, nigdy na konto), za to, że mogli pracować. Płacili wszyscy: dyrektorzy spółek, szeregowi pracownicy, wiceprezydent i nawet kierowcy. Gdy buntowali się i przestawali to robić, byli zwalniani.
Rzeźniczak stworzył wokół siebie "kult władcy absolutnego", podwładni nazywali go "carem", który "miał satysfakcję, gdy człowiek się kurczył". Kiedy w końcu jedna z podwładnych zdecydowała się zakończyć haniebny proceder, stało się jasne, że oto zaczęła się jej droga przez mękę. Co prawda prezydentowi postawiono aż 20 zarzutów (m.in. branie łapówek, utrudnianie śledztwa), ale w 2011 roku uniewinniono go ws. korupcji ("Zbieranie pieniędzy było moralnie naganne, ale nie było przestępstwem" - uznał sąd). Rzeźniczak został skazany tylko na dwa lata więzienia w zawieszeniu, za łamanie praw pracowniczych i nadużywanie władzy. Sam zainteresowany, który niedługo później otworzył prywatną praktykę adwokacką, przekonuje, że jest niewinny, ale nie narzeka - obecnie i tak ma się lepiej niż kiedykolwiek wcześniej (mieszka w wielkim domu, on i jego żona jeżdżą drogimi samochodami). Zasadne jest więc pytanie: "Ile jest w Polsce takich Zduńskich niewoli?".
"Wyjątkowo spokojny więzień"
Kolejny z tekstów, obok którego nie możemy przejść obojętnie, gdyż obnaża głębokie patologie w sądownictwie i więziennictwie. Jak to się stało - zastanawia się reporterka, że sąd w Opolu wypuścił na zwolnienie warunkowe czterokrotnego mordercę, Adama Webera, którego już po sześciu miesiącach ponownie zatrzymano, ponieważ zgwałcił kobietę i do tego groził jej śmiercią?. Weber to inteligentny psychopata, który przez długi czas zaprzeczał, że zabił aż tyle osób. Przyznawał się tylko do jednego morderstwa. Ostatecznie - za namową psychologa - wyraził pisemny żal za swój czyn i w lutym 2013 roku otrzymał warunek, ponieważ "dobrze rokował", uczestniczył w grupach religijnych, a do tego pomagał innym osadzonym.
Kopińska zauważa, że przestępca - dzięki manipulacji - potrafi świetnie wpływać na otoczenie i przekonywać o swoich racjach (nawet dyrektor zakładu karnego w Strzelcach Opolskich, gdzie Weber odsiadywał wyrok, nie bardzo wierzył w jego winę. "Po prostu znalazł się w złym miejscu i czasie", "zdarzyła się bójka" - tłumaczył).
Gwałciciel na wolności
Ostatecznie w maju 2016 roku recydywista został skazany na 6 lat pozbawienia wolności za gwałt, ale sąd uchylił wyrok do ponownego rozpatrzenia. Oznacza to, że "wampir z Gliwic" może odpowiadać z wolnej stopy i na rozprawę czeka na wolności.
Wnioski: Resocjalizacja w polskich więzieniach to fikcja - na 200 skazanych przypada jeden psycholog, który niejednokrotnie nie jest w stanie wykryć poważniejszych zaburzeń u więźniów. Doskonale ilustruje to przykład Webera. Przez cały okres pobytu za kratami przeszedł tylko 30-godzinny kurs zastępowania agresji, który i tak na niewiele się zdał. Zbrodniarz zresztą wciąż zapewnia, że nie czuje się winny. "U mnie przemoc była incydentalna" - przekonuje dziennikarkę.
"Karmel"
Portret Szymona, wykształconego kapłana, "błyskotliwego geniusza, zupełnie niekatolickiego", który już w wieku kilkunastu lat postanowił zostać księdzem. Wybrał jezuitów, ponieważ "to formacja kształtująca charakter i osobowość, a jego - jak deklarował - interesowały tylko książki (głównie filozofia, w której się zaczytywał, ale także literatura, szczególnie czeska, np. Hrabal). Utożsamiał się z głównym bohaterem sztuki Krystiana Lupy, "Kalkwerk".
"Był idealnym przykładem przedstawionej sytuacji. Zupełnie nie wierzył, że jego praca będzie potrzebna. To jest problem urojeń, które miał ze swoją twórczością, nie można tego ujmować w kategoriach choroby, ale w literackich" - przyznaje jego przyjaciółka, Beata. Ostatecznie Szymon zdecydował się na opuszczenie zakonu, ponieważ nie chciał żyć w zakłamanym, konformistycznym zgrupowaniu. Jednak świat poza murami wcale nie okazał się lepszy, a "nowe życie" niewiele różniło się od poprzedniego. Dla byłego księdza to śmierć miała być (ale czy rzeczywiście była?) najlepszym rozwiązaniem i odpowiedzią na wszystkie pytania.
"Czy Bóg wybaczy siostrze Bernadetcie"
Mocny, bezkompromisowy tekst, po którym musimy postawić sobie fundamentalne pytanie: Czy można było uniknąć opisanych sytuacji? Dlaczego w odpowiedni sposób nie reagowano na to, co się dzieje Specjalnym Ośrodku Wychowawczym Zgromadzenia Sióstr Boromeuszek w Zabrzu przez ponad trzydzieści lat? Czy, gdyby nie koszmar bitych i molestowanych wychowanków, doszłoby do zamordowania małego Mateusza?
Zabawki wyjmowane tylko na pokaz, zakaz utrzymywania kontaktów z rówieśnikami poza ośrodkiem po lekcjach, zmuszanie podopiecznych do jedzenia własnych wymiocin, zamykanie w jednym pomieszczeniu kilkuletnich chłopców z prawie dorosłymi mężczyznami, po to, żeby ci "dali im nauczkę"( "Był taki jeden. Silny. Siostry zamykały mnie z nim i jego bratem w pokoju na klucz. To był taki strach, że nie możesz myśleć ani czuć. Tego, co się tam wydarzyło, nie da się opowiedzieć" - mówi reporterce jeden z wielokrotnie gwałconych chłopców) - to tylko niektóre z rzeczy, na które nie tylko pozwalała, ale nawet do nich zachęcała, siostra Bernadetta (naprawdę Agnieszka F.), dyrektorka ośrodka.
Sadystyczne siostry
Przekonana, że robi dobrze, że tak trzeba. Nawet w kilkuletnim dziecku może tkwić diabeł, więc trzeba go wyplenić - dowodziła. Co więcej - za swoje "zasługi" została nawet nagrodzona! "Ludzie widzieli tylko habit, a trzeba widzieć serce" - przyznaje jeden z pokrzywdzonych podopiecznych w odpowiedzi na pytanie: Dlaczego nikt nie reagował na piekło krzywdzonych dzieci? Siostra Bernadetta była w ośrodku od 1978 roku, dyrektorką została natomiast w 1993.
Po publikacji reportażu o siostrze Bernadetcie oburzone poczuły się dziewczęta mieszkające w ośrodku, gdyż one również przeszły gehennę. Je także bito, poniżano i stosowano wobec nich przemoc seksualną - o tym jednak albo się nie mówiło, albo wspominano tylko przy okazji, przyglądając się sprawie pokrzywdzonych chłopców. A przecież w zabrzańskim ośrodku były też inne zakonnice - czasem mniej, a czasem równie okrutne, jak dyrektorka, które zgotowały pensjonariuszkom piekło. Sadystyczne siostry Patrycja i Monika, które lubiły bicie, poniżanie i wyrywanie włosów z głowy - przyznają mieszkanki.
"Grzech śmiertelny"
I chociaż wychowawczyni listownie informowała siostrę generalną o tym, co się dzieje, reakcji nie było. Nauczycielka nie poszła jednak na policję, bo "to grzech śmiertelny donosić na osoby duchowne". Śledztwo w sprawie przemocy w ośrodku rozpoczęło się w dopiero w 2007 roku, ale - zdaniem Bernadetty - był to "podły atak na Kościół i ktoś z pewnością za to odpowie". Wyrzuty sumienia? Zakonnica nigdy ich nie miała (podczas zeznań niektórych wychowanków gniewnie prychała).
Agnieszkę F. najpierw skazano na dwa lata w zawieszeniu, później na 2 lata bezwzględnego pozbawienia wolności, ale przez długie miesiące wyrok był odraczany ze względu na zły stan zdrowia oskarżonej. Dopiero miesiąc po ukazaniu się w prasie tego tekstu, odprowadzono ją do zakładu karnego.
"Biała bluzka. Tajemnica minister Zbrojewskiej"
Jaki sekret zabrała do grobu była wiceminister sprawiedliwości, Monika Zdrojewska? Dlaczego pod wpływem alkoholu wsiadła za kierownicę? Czy zabiła ją zbyt duża ilość leków, które zdecydowała się wziąć, czy internetowy hejt? - na te pytania stara się odpowiedzieć reporterka, która rozmawia z rodziną, kolegami i byłymi wykładowcami Zdrojewskiej.
"Pracowita", "solidna", "skrupulatna", "ciepła" - tymi słowami bliscy i współpracownicy charakteryzują doświadczoną prawniczkę. Są też przekonani, że na pewno nie cierpiała na depresję, jak donosiły media. Nie potrafiła sobie jednak poradzić w bezwzględnym świecie ministrów i doktorów, "podkładających jej świnie".
Przyczyna śmierci
"Zanim trafiła do ministerstwa, była chwalona, zdobywała uniwersyteckie nagrody za liczne publikacje, ale nie miała żadnego doświadczenia w roli szefa i zbudowanego zaplecza politycznego. Mimo to od razu porwała się na wprowadzanie zmian. Chciała redukcji zatrudnienia. Widziała, że jedna z wpływowych prokuratorek w ministerstwie przyjmuje kolejnych asystentów, mimo że nie ma dla nich pracy. Chciała to zmienić, a oczywiście ludziom, którzy pobierają kasę za nic, zależało, by dalej ją dostawać. Denerwowało ich, że przyszła jakaś młoda idealistka, która powtarza, że emerytów na leki nie stać, a w ministerstwie marnotrawią pieniądze. Zależało jej także, aby wzmocnić system, w którym studenci prawa niepochodzący z rodzin prawniczych mogą dostać się do zawodu sędziego i prokuratora" - czytamy w reportażu o planach wiceminister.
Prokuratura ustaliła, iż przyczyną jej śmierci była "niewydolność wielonarządowa po przebytej operacji" - to jednak tylko niewielka część prawdy, a pełnej - być może - nie poznamy nigdy.
"5 lat za wagary"
Jest to jedyny wywiad w książce, który jednak tematycznie nie odbiega od pozostałych reportaży. Autorka rozmawia z 17-letnią Katarzyną, skazaną na 5 lat pozbawienia wolności za udział w pobiciu i gwałcie koleżanki, do którego doszło w Ośrodku Socjoterapeutycznym w Łysej Górze.
Katarzyna, wraz z grupą dziewcząt wymierzyły jednej z nich, Paulinie, "karę za donoszenie". Reporterka stara się dowiedzieć, dlaczego skazana to zrobiła? Jak pobyt w więzieniu ją zmienił? Czy wyciągnęła wnioski ze swoich błędów?
"Urodziny"
Historia, którą opisuje Kopińska, wydarzyła się w niewielkiej wsi gdzieś na północy Polski. Młoda dziewczyna z zaburzeniami odżywiania zabiła ojca podczas domowej awantury. Za ten czyn została skazana na 6 lat więzienia (sędzia uzasadnił wyrok działaniem pod wpływem silnego wzburzenia emocjonalnego).
Czy ta tragedia musiała się wydarzyć? Co do niej doprowadziło? Jak zniszczone dzieciństwo wpłynęło na psychikę skazanej? - zastanawia się dziennikarka. W więzieniu osadzoną odwiedza chłodna i niedostępna matka (mąż także niszczył jej życie), i bracia. Kobieta obiecuje, że kiedy córka wyjdzie na wolność, ona zabierze ją do Anglii - we wsi przecież nie miałaby życia, ludzie za bardzo jej nienawidzą.
"Spotkanie z szatanem"
Kolejna więzienna historia z jasnym przekazem w tle: tej tragedii można było uniknąć, gdyby odpowiednio wcześnie zareagowano. Tak się jednak nie stało i w marcu 2007 roku Damian, strażnik zakładu karnego w Sieradzu z zimną krwią zabił trzech swoich kolegów z pracy. Gdy zaczął strzelać poczuł ogromną moc, kiedy skończył, została pustka - pisze Kopińska. Psycholodzy określili go mianem "aktywnego strzelca", czyli kogoś, kto zabija wiele osób na raz, bo potrzebuje uwagi, gdyż na co dzień jej nie dostaje. Jak się jednak okazało - morderca w ogóle nie powinien być przyjęty do służby więziennej, ponieważ już w wojsku wykryto, że jest niestabilny emocjonalnie i zaburzony.
W służbach mundurowych - zdaniem dziennikarki - panuje kumoterstwo, a do pracy przyjmowana jest rodzina i znajomi znajomych. Co gorsza - nikogo to już nie bulwersuje, bo wszyscy się przyzwyczaili.
"Elbląg otwiera oczy"
To jedna z tych spraw, którymi przez długie miesiące żyła cała Polska. Wrzesień 2013 roku - Aleksandra, tłumaczka wyjeżdża wraz z grupą elbląskich ratowników medycznych na opłacone ze środków unijnych szkolenie do Kaliningradu. Na miejscu podczas wieczornej imprezy jest molestowana przez jednego z pijanych ratowników, a chwilę później dwukrotnie gwałci ją "kolega" z pracy.
Kopińska bada, jak to się stało, że dopiero po 7 miesiącach oskarżeni zostali przesłuchani (wcześniej cały czas normalnie pracowali w szpitalu)?; Czemu otrzymali wyroki w zawieszeniu? Dlaczego policja i sądy tak lekko traktują gwałcicieli? I najważniejsze: Czy przemoc seksualną warto w ogóle zgłaszać na policję? Śledząc sprawę Aleksandry ("Wcześnie popisywała się na forach padaczką, a teraz wymyśliła gwałt. Chce współczucia i zainteresowania publiczności" - przekonuje jeden ze sprawców, "To pseudozgwałcona kobieta" - twierdzi jego żona, "a może sama tego chciała?" - sugeruje policjantka spisująca zeznanie), odpowiedź brzmi: NIE.
"Spokojny sen Anny"
O Mariuszu Trynkiewiczu, mordercy czterech chłopców, nazywanym "szatanem z Piotrkowa" słyszeli prawie wszyscy. Jednak niewiele osób zdaje sobie sprawę, że od kilku miesięcy przestępca jest mężem Anny. Kobiety 20 lat młodszej od niego i matki 17-letniej córki. Para wzięła ślub 30 października 2015 roku w ośrodku w Gostyninie, gdzie przebywa obecnie Trynkiewicz (został tam umieszczony na mocy na mocy tzw. "ustawy o bestiach", która dotyczy osób m.in. z zaburzeniami psychicznymi stwarzających zagrożenie dla życia, zdrowia lub wolności seksualnej innych osób).
Warto zaznaczyć, iż w czasie procesu biegli orzekli, że Trynkiewicz "jest poczytalny, ma bardzo wysoki iloraz inteligencji, a jego zachowanie cechował sadyzm i pragnienie zaspokojenia popędu seksualnego". Opinia ta jednak nie zniechęciła Anny, by nawiązać z nim znajomość - kobieta pisać listy do przyszłego męża zaczęła już w 2010 roku, kiedy przestępca siedział jeszcze w więzieniu w Strzelcach Opolskich.
Pustka w duszy
Mariusz, to - zdaniem Anny - inteligentny, "kochany gaduła", który doskonale orientuje się w bieżących wydarzeniach politycznych, czyta książki, ogląda filmy, pisze wiersze, a do tego jest przystojny i ma "przenikliwe erotyczne spojrzenie". Bardzo pomaga małżonce opiekować się córką (wszak zanim został skazany, był nauczycielem). Anna niecierpliwie czeka, aż jej ukochany wyjdzie na wolność. Wówczas małżonkowie wyjadą w podróż poślubną do lasu w Piotrkowie Trybunalskim ("on bardzo kocha ten las"), w którym zbrodniarz podpalił i ukrył ciała zamordowanych chłopców.
"Zanim poznałam Mariusza, miałam pustkę w duszy, której nic nie potrafiło zapełnić. Teraz jestem bezpieczna. Dwadzieścia pięć lat to zbyt okrutna kara. Przecież każdy z nas może mieć taki stan, że zabije. Nie wiadomo, kim obecnie byłyby te dzieci. Może wyrosłyby na zabójców lub złodziei. Kto włóczy się samotnie przy rzece w wieku kilkunastu lat?" - zapytuje retorycznie Anna, której Trynkiewicz przypomina bohatera granego przez Macieja Zakościelnego w filmie pt. "Tylko mnie kochaj".
"Nie jestem psem. Narkotykowy układ w więzieniu w Płocku"
Jeden z najbardziej bulwersujących reportaży w książce, dotykający nie tylko tego, co się dzieje w zakładzie karnym w Płocku, ale i wciąż nie do końca wyjaśnionej sprawy zamordowanego Krzysztofa Olewnika. Narkotyki, zmuszanie więźniów do handlowania nimi, torturowanie osadzonych przez funkcjonariuszy, to codzienność w tym miejscu. Niezwykle często skazani popełniają tam samobójstwa, a wszystkie sprawy przeciwko funkcjonariuszom służb więziennych zostają umorzone. Przyczyną takiego stanu rzeczy mają być rzekomo "działania operacyjne policji, które przyczyniły się do największych patologii polskiego więziennictwa".
Jeden z osadzonych w Płocku napisał list do Ministerstwa Sprawiedliwości, w którym skarżył się, że jest zmuszany do "dilowania". Żalił się, że nie może tej sprawy zgłosić służbie więziennej, gdyż niektórzy funkcjonariusze współpracują z więźniami. - Pani psycholog przynosi skazanym rożne rzeczy, wychowawczyni wnosi narkotyki do więzienia i przepuszcza je w listach poleconych. Funkcjonariusz oddziału podaje przy posiłkach z celi na celę narkotyki - pisze więzień Tomasz Staszak.
Polska odwraca oczy
W końcu zdecydowano się na kontrolę w ZK. Jednak sędzia, który miał jej dokonać, ze sporym wyprzedzeniem uprzedził służby więzienne o swoim zamiarze (rzekomo takie są procedury), więc oględziny praktycznie niczego nie wykazały. Kopińska przypomina również, że w płockim więzieniu "popełniło samobójstwa" dwóch zabójców Olewnika. Jednak w ich targnięcie na własne życie nie wierzy nawet jego ojciec, Włodzimierz Olewnik. "Samobójcom ktoś pomógł. W zakładzie karnym w Płocku dzieje się coś niewyobrażalnego" - przekonuje.
Książkę Kopińskiej trzeba przeczytać - choćby po to, by samodzielnie odpowiedzieć sobie na pytanie: czy żyjemy w państwie prawa (a właściwie - dlaczego nie żyjemy), czemu przymykamy oczy na małe zbrodnie sąsiedzko-małżeńskie, które po jakimś czasie eskalują? I przede wszystkim - jak długo jeszcze rację bytu będzie miał aksjomat: przecież wszyscy wiedzieli, tylko nikt nie reagował.
Natalia Doległo/ksiazki.wp.pl