Ja jestem Wdowa Halderd.
Pani ziemi Ynge.
Wrastam stopami w skałę. Patrzę na Północ. Wyczekuję syna.
Mgła na mnie osiada. Niewiele widzę.
Nawet śmierć nie chce na mnie patrzeć.
- Halderd! Haaalderd!
Pięści do uszu, żeby nie słyszeć matki. Jej krzyk świdruje głowę. Jakby chciała nabić mnie na sopel lodu. Mogę wcisnąć się w skalną rozpadlinę głębiej. Nie wypatrzy mnie, nie znajdzie. Przeczekam jej gniew i wyjdę. Wrócę do chałupy, jak będzie zmierzchało. Matka wtedy nie ma już tyle sił, co rano. Będzie siedzieć przy krosnach znużona. Skinie na mnie, gdy wejdę, sennym głosem powie, że jestem niewdzięczna, że jestem jak dzikie szczenię i, że nie pamięta chwili, kiedy mnie rodziła. Splunie mi pod stopy i każe odejść. Tylko tyle. A, jeszcze nie pozwoli dać mi kolacji. Wielkie rzeczy! Obudziłam się głodna, mogę zasnąć głodna! Wszystko, byleby tylko nie słyszeć jej jazgotu. Jej skrzeczenia od rana do zmierzchu. Byleby nie patrzeć na ojca. Siwowłosy odyniec z przetrąconymi kolanami. Dzik, któremu wyłamano ciosy. Zapadnięte policzki znaczy szczecina nierówna, kłująca, blado ruda. Jak sprana krew. Rano szuka piwa. Jeśli jest, to dobrze. Wychyli dzban i śpi do południa. Jeśli nie ma, znika.
Nie zawsze tak było. Kiedyś ze snu wyrywały mnie ich krzyki. Od skowytu do rękoczynów. Niemal każdego dnia.
Aż do tamtego poranka, gdy zbudził mnie miękki dźwięk. Najpierw zdawał się głaskaniem. Jakby olbrzym wsunął dłoń do chaty i palcami pocierał drewno ściany. Nie otwierałam oczu, zaciekawiona, co dalej się przyśni. Gładził ścianę naprzeciw mojego posłania. Żadnych krzyków. Nic. Cisza. Potem głuche stuknięcia. Puka do mnie? Nie, coś miękkiego, dużego uderzyło w belki. Raz i kilka razy.
Zakradłam się do izby matki.
Nie krzyknęłam!
Wisiała na ścianie. Ojciec leżał u jej stóp. Wszędzie odór piwa. Spał, posapując cicho. Matka dała mi znak, bym podeszła. Nie pozwoliła wzywać nikogo ze służby. Pokazała, że mam przystawić stołek i sama się wyswobodziła. Zamknąć drzwi też kazała, i żebym została. Palec przyłożyła do ust. Wyszarpnęła suknię zaczepioną o hak, raniąc się nim w plecy. Jak sarna wyrywająca się ze źle zastawionych wnyków.
Zdjęła z siebie ubranie, otarła nim plecy z krwi. I zawiesiła z powrotem na haku. Pod spodem ustawiła buty. Naga, podparła się pod boki, wyszeptała bez głosu:
- Jak myślisz? Dobrze?
Wzruszyłam ramionami:
- Za chudo, mamuś...
- Za chudo. Tak, za chudo! – i już z lśniącym okiem pobiegła do skrzyni. Ze swoich koszul ukręciła kukłę i wpakowała ją do wnętrza sukni. Jeszcze z chusty ukręciła głowę, dowiesiła na piersi, schyloną.
Stałam poruszona. Matka jednak jeszcze nie była syta.
Kręciła głową, coś się nie podobało. Nóż. Wzięła nóż.
Zadrżałam, gdy znów gestem nakazała milczenie.
Stała nad ojcem. Wahała się.
Najpierw chciała przeciąć przez dłoń. Ale zmieniła zdanie. Naga, chuda, z rozpuszczonymi włosami, szukała nożem miejsca na swym ciele. Zasychało mi gardle ze strachu, ale nie śmiałam pisnąć. Jora nie znosi sprzeciwu w swojej obecności. Wybrała udo. Naciągnęła skórę palcami i przesunęła ostrzem. Krew płynęła wolno. Więc zacisnęła nóż mocniej i przejechała szerzej. Chlusnęło. Pochyliła się nad śpiącym. Krew płynęła na klepisko wokół jego głowy, matka przesuwała się, polewając krwią z siebie jego dłonie. W końcu wytarła nóż o kukłę na ścianie. Ubrała się szybko i wyprowadziła mnie z izby.
Była spokojna, jak rzadko i z siebie zadowolona.
Powiedziała, że mogę sobie iść, nie będzie mnie wołać aż do wieczora.
Ale ja nie poszłam. Tamtego dnia nie poszłam nigdzie, ani do lasu, ani w góry. Wolałam być blisko, bałam się o matkę, o to co się stanie, gdy się ojciec zbudzi.
I co się stało? Nic. Nic.
Najpierw krzyczał strasznym głosem, nie wychodząc z izby. Porykiwał raz głośniej, raz ciszej, aż w końcu zamilkł zupełnie. Potem płakał, aż przez szloch przebiły się słowa. Zrazu bełkotliwe, później coraz trzeźwiejsze. Żałośnie wzywał jej imię: „Jora... Jora... Jooora...” Przysięgał na Thora – Obrońcę, że nie chciał jej zabić i że przyjmie na siebie karę, jaką on mu wskaże. Że o rodzinę zadba i więcej nigdy, i nigdy, i nigdy.
Matka prostowała się siedząc za krosnem, ale zdawało mi się, że po jej hardej twarzy przebiegł cień lęku. Może jednak tylko cień? Nierówno palący się ogień?
Służące struchlały rozglądając się niepewnie. Matka dała im znak, że mają zostać.
Skrzyp drzwi a potem szuranie ojca. Stanął w progu. Bałam się podnieść na niego oczy. Skuliłam się pod ścianą za plecami matki. Cisza. Łomot. Padł na kolana i całował ją w nogi. Matka siedziała nieporuszona.
Od tamtego dnia nie tknął jej ani razu. Owszem, czasami podnosił głos, ale schodził jej z drogi. Nie wiem, co robił całymi dniami, dokąd chodził. Jeśli się napił, spał w izbie, przy ogniu. Jeśli nie było co pić, znikał.
Matka mruczała pod nosem obelżywie: Hagni, pan na torfowiskach!
Skalny nawis a pod nim wąską szczelinę, w którą można zrazu wejść, a potem się wcisnąć, odkryłam kilka dni po tym, jak się tu przeprowadziliśmy.
Ase. Tęsknię za Ase. Tęsknię za domem.
O tej chałupie tutaj, nigdy nie pomyślałam „dom”.
I nigdy tak jej nie nazwę. To byłaby zdrada. To byłaby klęska. Przyznanie, że największe upokorzenie, jakiego zaznałam, jest prawdą.
Ja wierzę, że to był tylko sen. Kiedyś się zbudzę i znów zobaczę jasne, przejrzyste wody Sognefjord. Zobaczę wzgórze za domem porośnięte liliowymi kwiatami, słodkim kozim zielem. Pomyślę: lato. Lato w Ase. Najpiękniejszy czas.
Matka z jasną twarzą, barwne paciorki naszyjników odbijają się w jej oczach. Olaf, mój brat, dosiadający konia. Ojciec, życzący szczęścia swoim ludziom wsiadającym do łodzi.
Moja lira. Z lekkiego drewna, pociągnięta srebrem na wężowym końcu. Jej struny, twarde przy naciągu, żłobiące w moich palcach rowki. I dźwięk miękki i słodki.
Zamykam oczy. Przesuwam palcami po skale. Jej warstwy biegną ukosem w górę, co kawałek ostrzejszy występ. To moje struny. Udaję muzykę. Opieram głowę o skałę. Tak, tak, tak. Gram. Gram. Gram.
Nic nie słyszę. Nie ma co.
Umiem udawać przed matką, umiem przed służbą i ojcem. Nie umiem siebie skłamać. Szkoda.
Jeszcze za wcześnie, by wracać. O tej porze matka, pobrzękując kluczami, wydaje jedzenie na wieczorny posiłek. Patrzy przy tym pilnie na ręce służącej. Za jakiś czas zerknie do stojącego na palenisku garnka. Sprawdzi, czy nic nie ubyło.
Nie chcę tego oglądać. Boję się, że jak będę patrzyła na nią co dzień, to się przyzwyczaję. Zapomnę, że nie zawsze tak było.
Zapomnę jasne, wysokie ściany dworu w Ase, przestronną halę, palenisko długie, że można się wzdłuż niego przechadzać. Palenisko, na którym stoi rząd garnków a jeden większy od drugiego. W każdym mięso. Wtedy jadłam, bo lubiłam smak wędzonych ryb, duszonych porów, jagnięciny z kaszą, słodkich placków z miodem. Od tego jedzenia byłam małą, pulchną Halderd z lokami w kolorze najciemniejszych bursztynów. Teraz jedzenie mi śmierdzi. Jem tylko, by zaspokoić głód. Matka powinna się cieszyć, jak nie jem, zostaje jej więcej. Ale ona niczym się już nie cieszy.
Od wczorajszego obiadu minął dzień. Pójdę poszukać jagód.
Powinnam współczuć matce, przecież ona też cierpi. I wiem to, i widzę. Kiedyś u jej pasa wisiał pęk kluczy. Długie i krótkie. Małe i duże. Misternie wyginane główki. Srebrne kluczyki do skrzyń z jej klejnotami. Lubiłam się nimi bawić, gdy brała mnie na kolana. Dzisiaj nosi ledwie cztery. Wszystkie żelazne i proste, niczym haki.
Ale matka nigdy nie wspomina Ase.
To mnie denerwuje. Jak ona może? Nie tęskni za tamtym życiem? Pogodziła się? Gdy wóz podjechał pod tę chałupę, zeszła z niego, wzięła ciężki oddech i przestąpiła próg chaty.
Potem zawołała mnie, Katlę z bliźniętami, służbę, i powiedziała po prostu:
- Jesteśmy w Gautlar. To będzie nasz nowy dom.
Patrzyłam na chylące się ściany. Na mech uszczelniający bale, stary, wyleniały. Na zakopcone belki u stropu. Smród z każdego kąta. Matka odchrząknęła:
- Tak, dawno tu nikt nie mieszkał, trzeba trochę ogarnąć.
I wzięła się do roboty, popędziła służbę. Mnie też.
Ojciec doszedł do nas po kilku dniach. Brudny, zmęczony. Tak, szedł piechotą. Spojrzałam na jego dłonie. Jestem pewna, że miał na nich jeszcze ziemię z Ase, pył z paleniska we dworze. Odwróciłam głowę, przed oczami stanęła mi tamta chwila. Udławiłam się nią, jak mokrym dymem z ogniska. Opuszczanie domu.
Miałam lat dwanaście.
Spakowałam swoje rzeczy w dwie skrzynie. Na dnie, pod sukniami, schowałam ostatnie zabawki: drewnianego konika, lalkę szytą z miękkiej skóry rena i jej jedwabne suknie. Moje skrzynie, wraz z pozostałymi, wynoszą na wóz przed domem. Matka zbiera nas w halli. Katla bliźnięta trzyma, tuli moich braciszków, są niespokojni. Matka jest cicha, jak nie ona. Oczy zaczerwienione. Płakała? Mówi, że do nowego domu jedzie z nami Ana, Thordis i Use, reszta służących zostaje we dworze, dla nowego pana.
Jeszcze chcę zapytać, czy ja nie mogłabym zostać z nimi, ale czuję, że nie wypada. Zresztą, wtedy już rzadko o cokolwiek pytam. Stoimy w milczeniu. Ojca nie widać. Matka rozgląda się za nim nerwowo. Kiedy wszedł, krzyknęłam:
- Tato!.. – i pożałowałam, bo spojrzał na mnie tak smutno, z takim wyrzutem, jakbym ja mu to zrobiła.
Matka zacisnęła mi dłoń na ramieniu:
- Cicho Halderd, tak trzeba. Tak się dom przekazuje.
Ojciec był ubrany jak żebrak. Boso, brudne portki, poszarpane giezło. Z gołą głową. Nic nie rozumiałam. Ostatnie miesiące były straszne, ale przecież mamy jeszcze co jeść, mamy ubrania. Dlaczego? Dlaczego ojciec udaje żebraka? Stanął pośrodku halli. Kijem stuknął w podłogę. Westchnął i głośno powiedział:
- Gotów jestem.
Otworzyły się drzwi i do halli wszedł Hrafn, brat ojca. Postawny, jak zawsze. W sobolowej czapce, płaszczu ramowanym futrem. Tamtego dnia ojciec zdawał się przy nim starcem. Hrafn skinął głową jemu i matce. Przez chwilę zatrzymał wzrok na mnie. Za nim weszli jego trzej synowie. To dzieci jeszcze, młodsi przecież ode mnie! Dalej inni mężczyźni, których widywałam w czasach, gdy w tej halli wyprawiano uczty. Przecież nie tak dawno.
Nikt się nie uśmiechał, wszyscy mieli oblicza przysłonięte zadumą. Mój ojciec pochylił się i wziął garść popiołu z paleniska. Podnosił się z ziemi ciężko, jakby miał kamień w kolanach. W końcu stanął twarzą w twarz z Hrafnem, spojrzeli sobie w oczy. Ojciec rzucił w brata popiołem.
- Ach! – wyrwało mi się z piersi.
Tego się nie spodziewałam! Co teraz będzie? Matka przygładziła mi ramię:
- Cicho Halderd, tak trzeba, tak się dom przekazuje.
Ojciec szurając wyszedł z halli, za nim Hrafn, jego synowie, mężczyźni, matka ze mną, Katla z bliźniętami i służba na końcu. Poszliśmy na pole. Orszak stanął w miejscu, gdzie uprawna ziemia graniczyła z pastwiskiem. Tam ojciec znów nabrał garść ziemi i rzucił nią w Hrafna. Chłopi przerwali pracę, patrzyli co się dzieje. I krzyknęli:
- Hrafn! Hrafn! Hrafn!
Stryj skinął im głową i pozdrowił z daleka. Ojciec ruszył dalej. Teraz szedł szybciej, wspinaliśmy się po zboczu pastwiska, w stronę lasu. Drogą pod górę, którą przemierzałam każdego dnia, tędy, obok usypiska gładkich głazów. Na brzegu lasu jest długa, królicza nora. Obok polana, na której rosną jagody. Zapomniałam o powadze tego dziwnego orszaku, chciałam pobiec w górę, być tam przed wszystkimi, sprawdzić, czy młode króliki siedzą w jamie, jak zawsze, czy może...
Matka przytrzymała mnie, pociągnęła za suknię.
- Halderd, nie wolno. Musimy iść z tyłu.
Nic więcej, tylko tyle. Ojciec zatrzymał się na skraju lasu. Za nim stanęli inni.
Wychylałam się, chcąc zobaczyć, czy ktoś nie przydeptuje wejścia do nory, maskowałam je kilka dni wcześniej kępką trawy, króliki są lękliwe. Nic nie mogłam zobaczyć.
Ojciec pochylił się, nabrał ziemi w garść, jak wcześniej i rzucił w pierś swego brata. Orszak ruszył z góry. Wtedy wyrwałam się matce i dopadłam nory. Zadeptane wszystko, tylu ludzi nigdy tu na raz nie było. Znalazłam! Odsunęłam kępki maskujące wejście i wsadziłam do środka rękę po łokieć. Pusto. Królików nie ma. Trochę mchu, sierści, królicze bobki, nic więcej. Ach, więc opuściły gniazdo!..
Matka mnie popędzała, żebym nie marudziła. Kiedyśmy doszli z powrotem do dworu chciałam wejść do środka. Ale już nie było wolno. We drzwiach stała reszta służby, ci, którzy mieli zostać. Na wozach nasze skrzynie. Wtedy do mnie dotarło.
Więc to koniec, naprawdę wyjeżdżamy z Ase.
Ojciec w żebraczym ubraniu, Hrafn naprzeciw niego. Otworzył ramiona, przygarnął brata do szerokiej piersi. Ojciec milczący, z poszarzałą twarzą. Z opuszczonymi rękami. Wsiedliśmy na wozy. Hrafn i jego synowie pozdrowili nas na drogę.
Ruszyliśmy. Matka sztywno wyprostowana, patrzyła przed siebie. Po policzkach płynęły jej dwie strużki łez. Obejrzałam się.
Ojciec szedł daleko za wozem. Stryj z ludźmi wciąż stał i patrzył za nim. Widziałam, jak ojciec przechodzi przez płot okalający gospodarstwo. Wtedy Hrafn i jego synowie weszli do naszego domu.
Opuściliśmy Ase. Skończyło się moje dzieciństwo.
Jagód jest tutaj mnóstwo. Są nawet większe niż w Sognefjord, niż w lasach okalających Ase. Niechętnie oddalam się od skał, bojąc się, że matka może mnie zobaczyć. Muszę w końcu odważyć się i pójść głębiej w las. Co to za kryjówka, tak blisko chałupy! Ale przyznaję, że mam lęk przed nieznanym.
Jestem teraz sama, przyznaję się do wszystkiego. Gdyby ktokolwiek był przy mnie, nawet w myśli nie pozwoliłabym sobie na to.
Od kiedy boję się myśleć prawdę przy innych? Wiem to, pamiętam aż nazbyt dobrze. Od dnia, gdy Olaf, mój brat, ruszał na wyprawę. Od dnia, gdy widziałam go po raz ostatni, od dnia, który stał się naszym początkiem końca.
Miałam lat dziesięć. Olaf szesnaście. Olaf był dumą rodziców. Wysoki, płowowłosy. Tylko ja wśród dzieci miałam ciemne warkocze, po matce. „Krople żywicy” mawiał ojciec, całując nas obie. Wtedy, w tamtych czasach.
W Ase świętowano często. Świętowano uczty przed i po wyprawach. Ale już jako dziewczynka dostrzegłam, że są różne wyprawy i odmienne uczty. Na jednych pito głośno, gromkim głosem wychwalano króla a rankiem ruszano przy dźwięku rogów. Na innych pito, śpiewano, radowano się hucznie, ale wyjazd był w ciszy i powrót zawsze pod osłoną nocy. Tak właśnie ucztowano przed wyjazdem Olafa.
Źle spałam i bez trudu rozróżniłam wycie psów w mym śnie, od tego na podwórcu. Wyszłam przed dom boso i w koszuli. Ojciec żegnał Olafa, mówił do niego:
- We wszystkim słuchaj Hrafna! – gdy brat mój już konia dosiadał.
Matka, za ojcem stojąc, z trudem hamowała łzy. Stały jej w gardle, gdy wyszeptała do męża: - Hagni, źle robisz, że puszczasz go tam samego!
Pomyślałam: Olaf nie wróci. Olaf ostatni raz nas widzi. My zobaczymy go jeszcze. Martwego.
Brat dostrzegł jasną plamę mojej koszulki, skuloną we drzwiach dworu. Uśmiechnął się i zsunął z siodła. Szedł, wyciągając do mnie ręce.
Pomyślałam: On już nie żyje. Nie chcę, żeby mnie dotykał.
Stuk gołych pięt. Uciekłam do swojej alkowy.
Za plecami usłyszałam jego serdeczny śmiech, potem gwizd, którym żegnał się z psem, jeszcze szczęk miecza, kolczugi i tętent koni przez podwórze, do bramy. W drzwiach alkowy stanęła matka: - Co ty wyprawiasz Halderd! Albo do pożegnania nie wychodź, albo zachowaj się jak należy! Martwię się o Olafa, a ty mnie denerwujesz! Durna!
Pomyślałam: Olaf po śmierć pojechał, po co na mnie krzyczysz?
Matka spojrzała na mnie niedobrym wzrokiem i wyszła, brzęk kluczy przy jej pasku odbił się gdzieś tam, w zakamarkach dworu.
Minęła wiosna. Żadne wieści nie nadchodziły, ani od Hrafna, ani od Olafa. Matka co dnia robiła wyrzuty ojcu, że z nimi nie pojechał. Ojciec w piwie topił smutki, potem na koń wskakiwał, trzeźwiał na jego grzbiecie przemierzając granie Sognefjordu. Wracał wieczorem, nie wypatrzywszy łodzi. Pił w halli. Matka jazgotała. Rano to samo. Co dzień to samo.
Pomyślałam: skoro wieści nie nadchodzą, trzeba samemu po nie pojechać.
I tego samego dnia ojciec powiedział:
- Płynę do Guli, tam się czegoś dowiem.
Wtedy się wystraszyłam. Skoro ojciec usłyszał, co myślę i zrobił, co pomyślałam, to znaczy, że tamta myśl, wcześniejsza, jest tak samo mocna. Matka zaczęła gadać:
- Nie płyń, co ludzie pomyślą o naszym synu jeśli zaczniesz się rozpytywać! Nie godzi się tak! Dałeś mu samemu jechać, czekaj w domu! Twój brat też będzie zły, jak się dowie, żeś jeździł po wieści! W domu siedź!
- Kobieto, chociaż raz nic nie mów! Chociaż raz przestań gadać!
I nie bacząc na matczyne gderanie, z piątką ludzi pojechał na przystań.
Uciekłam matce sprzed oczu i pobiegłam za nimi. Ze skały widziałam, jak prowadzą łódź odnogami fiordu. Sternik nasunął kaptur na czoło, chociaż nie było wiatru. Ojciec z odkrytą głową na dziobie. Łagodna zieleń lasów po obu stronach wody, lazurowe fale, słońce odbijało się w kroplach. Piękna jest nasza ziemia!
Piękna była także w dniu powrotu ojca. Co dzień chodziłam na skały. Wyczekiwałam. Było jasne południe. Słońce po równo obdarzało blaskiem prawą i lewą grań fiordu. Oślepiało, odbite od fal. Choć zawsze słyszałam, że złe wieści nadchodzą nocą, że zwiastuje je północny wiatr, że sztorm i ulewa są towarzyszami nieszczęść, w tamto ciepłe południe wiedziałam, że ojciec przywiózł śmierć Olafa. Nie mogło być inaczej. I nie było.
Myliłam się jednak, co do jednego: nie zobaczyliśmy martwego Olafa. Ojciec wrócił bez niego.
Wieczorem w halli nie płonął ogień. Matka i ojciec siedzieli w ciemności. Nie mówili ze sobą. Z pochylenia matki, z jej dłoni bezładnie spuszczonych odczytałam, że zna już prawdę.
Hrafn z najbliższymi ludźmi nadjechał wczesną nocą. Czekałam na jego przyjazd przed dworem. Położył mi dłoń na głowie i weszliśmy do środka. Bywał u nas tak często, że znał naszą służbę z imienia. Krzyknął, kazał ogień rozniecić, kolacji nagotować, piwa przynieść. Matka się nie podniosła, zresztą skinął na nią, że rozumie.
Nikt na mnie nie zwracał uwagi. Przysiadłam w kącie, w cieniu, żeby mnie nie pognali. Hrafn opowiedział:
- Spotkaliśmy się w małym fiordzie za Gula, jak było planowane. Stawili się wszyscy: Eryk z drużyną i Fugli, syn Fuldarra z ludźmi. Trzy łodzie. Spokojnie opłynęliśmy Jaeren. U wejścia do Flekkefjordu spotkaliśmy się z ludźmi Hakona. Zadanie brzmiało, jak się spodziewaliśmy: osłaniać kupców płynących na targ w Viken. Rabusiów zabijać tylko według konieczności. Jeśli wśród nich znajdą się poddani króla, doprowadzić do niego żywych. Sam będzie karał, na pokaz. Robota, jak każda inna. Zapłatę naznaczyli dobrą. Nie po to król zbiera od kupców podatek, żeby nie miał czym płacić za ochronę. Ustaliliśmy, ile nam potrącą za każdy nie upilnowany rabunek, ile dostaniemy górką za każdego doprowadzonego. Rozdali znaki królewskie i zaczęliśmy stróżowanie. Daj piwa, mówić ciężko!
Matka nie usłyszała. Z mroku po drugiej stronie halli wyszła Katla z dzbanem. Więc ona też tu była! Polała ojcu, stryjowi, matce i znikła w swoim kącie. Jak dobrze, że tu jest! Może wytłumaczy mi potem wszystko, czego nie zrozumiem. Hrafn spłukał gardło i mówił dalej:
- Olaf od początku był mroczny, jak zobaczył, że ludźmi Fuldarra dowodzi Fugli, jego syn. Fugli przecież rówieśnik Olafa. Widzę, jak mu to ciąży i mówię mu: Olaf, panuj nad sobą chłopcze, bo patrzą nam na ręce wszyscy! Gulathing dał nam czas, wezwał świadków, sprawa z Fuldarrem w toku, nierozstrzygnięta. Niech młodemu Fugli włos z głowy spadnie, będzie nieszczęście. Mówię mu: niech gówniarz przez głupotę piwa się opije za dużo i za burtę wypadnie, będzie na nas. Niech się, suczy syn, draśnie w goleń i nie zagoi, będzie na nas. Ha!
W Hrafnie zawrzała krew, bo walnął pustym pucharem w ławę, aż się potoczył na ziemię, aż psy zaszczekały i uniosły się z miejsc.
- Katla!...
Katla już podawała nowy kielich, już lała do niego, Hrafn wypił duszkiem, dolała, uspokoił się.
- Ja nawet swojego zaufanego ustawiłem, żeby gówniarza pilnował. Mój najlepszy człowiek, rozumiesz? Miał stać zawsze na straży, przy Fugli, tak, żeby chłopak nie widział! Ja czułem, czułem, że może być nieszczęście!
Robota szła dobrze. Dwa razy starliśmy się z ludźmi z Hordalandu, ach, znałem ich nawet i ty, Hagni ich znasz. Gówniana taka psia robota, doprowadzać ich do króla. Chcieli się nawet nam wykupić, ale nie dałem. Zresztą, Eryk też był przeciwko. Nie po to król znaki daje, nie po to daje nam dobrze zarobić, żebyśmy go okpić mieli. Chociaż, co mówić: srebra szkoda! Dobrze chcieli płacić za wolność! Ale, przemyślałem to, rozeszłoby się, oni płacą jedno a gadają drugie. Już by znaleźli sposób, by swoje grzywny odebrać! Nie, nie, mowy nie było! Eryk ich zabrał, popłynęli do króla. Specjalnie tak zrobiłem, żeby Fugli został przy mnie, żeby mu się nic nie stało.
Matka głosem cichym i matowym przerwała stryjowi:
- Hrafn, czy możesz wreszcie powiedzieć, jak to się stało? Czy będziesz nas tak trzymał do rana?
Hrafn rozejrzał się wokół. Katla wychynęła z mroku i dolała mu piwa.
- Skończyliśmy robotę. Był wieczór, napiliśmy się po wszystkim. Nazajutrz mieliśmy już płynąć do Hakona, odebrać zapłatę, znaki królewskie oddać. Siedzieliśmy przy ogniu, każdy po cichu liczył, ile mu zysku przypadnie. Każdy był zadowolony. I nagle, nie wiedzieć kiedy, Olaf i Fugli znikli. Ale co chwilę ktoś od ogniska wstawał, szedł za potrzebą w krzaki. Nikt nie wiedział, jak długo ich nie ma. Postawiłem swoich ludzi na nogi, rozbiegliśmy się ich szukać.
Mogłabym zatkać uszy i nie słuchać dalej. Olaf nie miał sobie równych w toporze. Spał z nim, nazywał pieszczotliwie „ostrą panną”. Olaf nie wierzył w Thora i Odyna. Olaf wierzył w siebie i topór.
- ...Fugli był rozpłatany od ramienia po pas. Wątroba, krwawe wnętrzności, wszystko drgało na wierzchu, wszystko parowało, nogi trupa, kiedyśmy wbiegli na polanę, jeszcze kopały ziemię.
Ojciec oparł czoło o ławę, matka zakryła usta dłońmi.
*
- Eryk przejął dowodzenie, ludzie Fuldarra i moi ludzie byliśmy od tej chwili stronami w stanie waśni. Waśni! Ha, waśń to była o tę łódź, co mamy z nimi sprawę! Od tamtej chwili byliśmy stronami wróżdy! Hagni, gorzej być już nie mogło!..
- Co z Olafem, powiesz?
- Olaf, jako zabójca winien stanąć przed sądem. Miał być doprowadzony do króla i tam sprawa cała miała być zdana. Potem już o wszystkim miał Gulathing radzić. Eryk sam zaproponował, że weźmie go na swoją łódź. Jasnym było, że jeśli będzie ze mną płynął, a coś się stanie, będę orzeczony wspólnikiem zbrodni. Do ludzi Fuldarra dać go nie chcieliśmy, bo kto wie, czy by ich krew młodego pana nie zagrzała do wymierzenia zemsty. Nim odpłynęliśmy chciałem z nim pomówić. Nie wiedziałem, co król zdecyduje, czy go puści do domu, czy zatrzyma. Sprawa trudna, bo Olaf, jak my wszyscy, był w czasie służby dla króla.
- Och nie!... – syknęła matka.
- Tak, Jora. On popełnił zabójstwo w trakcie służby. Na drugim, przez króla mianowanym człowieku, dowódcy łodzi!
- Na człowieku, wobec którego rodu, nasz ród miał sprawę w rozpatrywaniu!
- Tak. I to jeszcze nie wszystko.
- Co gorszego być może?
- Zabił człowieka, który nie dobył broni.
- Co?!
- Tak. Pas z mieczem chłopaka leżał przy ognisku. Fugli miał przy sobie nóż, ale go nie dobył. Kiedyśmy ich znaleźli, nóż był w pochwie. Topora przy nim nie znaleźli. Nic więcej nie było.
- A Olaf? Co ci Olaf powiedział?
- Nic. Nic mi nie powiedział. W ogóle nie chciał gadać. Ani ze mną, ani z nikim.
- Może mu mowę odjęło?
- Jora, to twój syn, jakżeby mu mogło mowę odjąć?
- To także syn Hagni. A Hagni, odkąd wrócił, słowem się do mnie nie odezwał.
- Kobieto, mówimy o chłopaku, który jednym cięciem topora rozpłatał człowieka, jakby drwa rąbał!
- Byliśmy sami, mógł swobodnie mówić, ale nie. Nic. Tylko patrzył przed siebie. Pytam go: może Hagni miał jakąś broń, coś, czegośmy nie znaleźli? Nic. Może rzucił się na ciebie z gołymi rękami? Może dusił? Cisza. Nie wiem już, co mam mu podpowiedzieć. Nagle, przyszło mi do głowy i mówię: Olaf, a może Fugli cię sprowokował? Obraził cały twój ród, matkę, ojca, może mówił, że wynik tamtego procesu przesądzony i łódź będzie dla nich, a dla nas kara, co? I wtedy Olaf spojrzał mi prosto w twarz i...
- I co?
- I nic. Zamknął oczy.
- Umarł na miejscu?
- Nie, zamknął, o tak! Powieki zamknął!
- Mrugnął do ciebie, dał ci znak?
- Nie wiem. Ja się na takich znakach nie wyznaję. Szczerze. Nie mam pojęcia, czy dał mi znak, że zgadłem, czy żebym się zamknął i zostawił go w spokoju.
- Hrafn, proszę cię, przypomnij sobie, jak on na ciebie spojrzał!...
- Olaf stał nad nim z toporem i wszyscy to widzieli. Na Lokiego, gdyby chociaż topór odrzucił, gdyby rozpłynął się w lesie, w nocy, gdyby chociaż wczołgał się za krzaki!... Ale nie, on stał. Nic nie mówił, stał. Erykowi ludzie go związali, zaprowadzili do obozu. Trupa trzeba było oporządzić. Na Hel, Fuldarr oszaleje, gdy zobaczy syna przerąbanego na pół! Gdybym był sam, bez Eryka i jego drużyny, bez ludzi Fuldarra, mógłbym chłopaka pochować, a nie posyłać trupa! Ale tak, w jednej chwili, wszystko się zapętliło. Każdy wie, że ty i ja jesteśmy w trakcie sporu z Fuldarrem, jego syn ginie z ręki twego syna. Koniec. Ciemność.
Hrafn przerwał, nabrał powietrza.
Matka znów skryła twarz w dłoniach. Kręciła głową. Ona nie mogła zrozumieć milczenia Olafa. Ojciec podniósł głowę znad ławy. Katla chciała mu nalać piwa, zakrył dłonią puchar. Patrzył tępo w ciemność, w kąt, w którym się kuliłam. Wiedziałam jednak, że nie mnie tam wypatruje, a swego pierworodnego. Płowowłosego Olafa. Jasnookiego chłopca, którego nie upilnował. I ojciec i ja rozumieliśmy aż nadto, dlaczego Olaf zamilkł.