28 II
Filmowy Hannibal to ilustrowanie książki ciekawszej od scenariusza. Wbrew kinowemu skandalowi, omdleniom wrażliwych widzów, ma w sobie mało wyrafinowania i napięcia.
Jedną z niewielu wad książki Harrisa jest niepotrzebna próba uczłowieczania potwora. Kanibalizm Hannibala Lectera, tłumaczony traumą pożarcia ukochanej siostry podczas głodu na Ukrainie. Hannibal nie potrzebuje takich usprawiedliwień, przynajmniej dla mnie. Jest przecież normalny. Jego rejestr psychologiczny obejmuje najniższe i najwyższe tony. Erudyta obdarzony przenikliwą inteligencją, a zarazem ludożerca, wracający instynktownie do najprymitywniejszych zachowań, do rytualnych korzeni ludzkości. Przeciętniak jest albo inteligentem, odciętym od witalności instynktów, albo półgłówkiem, podążającym za stadnymi (współcześnie "masowymi") instynktami. Samotny Hannibal to subtelny "kanibal ludzkości". Jej ciała i ducha - wytworów sztuki muzycznej, plastycznej, kulinarnej. Nie ma w tym sprzeczności.
Bycie koneserem wymaga smaku, czyli połączenia świadomej inteligencji z instynktownym apetytem. Muzyka Bacha, dzieła florenckiego renesansu, najdroższe wina, gęsie wątróbki - w świecie duplikatów, podróbek i hamburgerów. Hannibal wygryza dla siebie (dosłownie) w gąszczu masowej tandety drogę ku oryginalnemu pięknu. Byłby nadczłowiekiem, gdyby inni byli ludźmi. Są jednak pazernymi podludźmi (oprócz agentki FBI Starling i uczciwego pielęgniarza).
Lecter - psychiatra, obgryzający bliźnich, wyżerający im mózg, to metafora ludzkiej inteligencji złapanej w pułapkę przeciętności. Kiedy nie ma już dokąd się wycofać (opisywane w książce "wewnętrzne pałace wyobraźni Hannibala"), atakuje jak szczur, gryząc napastnika. Niespodziewanie kęs wygryzionego mięsa smakuje nie gorzej od proustowskiej magdalenki, przywołującej odległe wspomnienia dziecięcych miłości i rozczarowań (pożarta siostrzyczka).
Czy wyrafinowany Proust, wybierając spośród innych przysmaków akurat magdalenkę, nie miał na myśli jakiegoś pulchnego Magdalenka, nadającego się do pożarcia? Harris, smakując literacko wariacje Goldbergowskie, renesansowe malowidła, jest po stronie swojego bohatera, któremu w kontemplacji piękna przeszkadza ogłupiony tłum konsumentów. Dla czterech, pięciu miliardów ludzi starczy może chleba, ryżu, ale zabraknie prawdziwej sztuki, rafinady luksusu. Doktor Hannibal nie jest tylko bogatym turystą-konsumentem, pochłaniającym muzea i krajobrazy. Przez jego usta smakosza przechodzą oryginalne strofy Dantego, starotoskańskie poematy.
W finale pożera mózg, znieczulony morfiną, odcięty od swych pospolitych czynności zarządzania ciałem. Potrawka z czystej inteligencji. Współczesna, psychiatryczna uczta platońska. Rozkoszowanie się światem idei, wydłubywanych z jaskini mózgu. W filmie pasowałaby więc w tej scenie homoseksualna Jodie Foster. Julianne Moore gra przerażenie zamiast wyrafinowanego dystansu. Ze scenariusza usunięto jej uczucie (platońskie) do Hannibala. Agentka Clarice Starling - duża i mądra dziewczynka (rekordzistka Księgi Guinnessa, mająca na swym koncie najwięcej trupów w służbie FBI), nie polubi Potwora. W przeciwieństwie do naiwnej dziewczynki, zbierającej kwiatki dla innego monstrum z filmu Frankenstein.
Psychiatra Hannibal Lecter, jak na postmodernistycznego potwora przystało, jest mieszaniną kilku innych stworów masowej wyobraźni i rzeczywistości. Parodią Frankensteina, nową wersją Nosferatu, bałkańskim satrapą. Nosferatu - nieuchwytny wysłannik śmierci, chroniący się w trumnie. Hannibal, wychodzący z trumny "hibernacji" w pierwszych scenach filmu. Wampir przetaczał śmierć, gryząc ofiarę, mumifikował żywe trupy. Lecter gryzie, masakrując twarze, upodabniając je do twarzy poddanych rozkładem śmierci (albo - metaforycznie - rozkładem moralnym). Hannibal psychiatra i wampiryczny Nosferatu. Fikcja? Na Bałkanach do niedawna jeszcze straszył Psychiatra (z wykształcenia) - wampir (z powołania) - Miloszević.
Psychiatra rządzi swymi poddanymi. Tymi z diagnozą i tymi, którzy oczekują pomocy, nie radząc sobie w życiu. Doktor Hannibal dzięki swej intuicji i psychiatrycznej wiedzy przenika zachowania ludzi. Daje mu to poczucie wyższości, prowadzące do pogardy i znudzenia. Bawi się jednak dalej, nie potrafiąc porzucić ludzkich pajacyków. Rasowy psychiatra? Najbardziej wyrafinowany potwór, jakiego dotąd wymyśliła literatura.
Wolę książkową wersję Hannibala. Hannibal jest metaforą, podobnie jak bohater American Psycho, symbolizujący zwyrodniałą konsumpcję. Nie rozumiem więc, skąd oburzenie okrucieństwem tych książek i powstałych z nich filmów. Wyrafinowany kanibal i yuppie-morderca są obsesjami widzów, pragnących żyć na poziomie, naśladować modę i mieć dla siebie najlepsze kąski tej cywilizacji. Cywilizacji nie rozwijającej się w imię Boga, Rozumu lub innej dość abstrakcyjnej idei. Zachód nie chroni już obłudnie swej łapczywości pod zawołaniem "Dieu le veut", "Rozum żąda", "Moralność wymaga". Życzy innym (kulturom) i sobie nieprzerywanej wojnami albo kryzysem konsumpcji. Tego chcą teraz od Zachodu Bóg, rozum i moralność. Powiedzenia sobie samemu: "Smacznego", wyżerając własny mózg, rozsądek, marzenia. Takie jest menu kapitalizmu, jakkolwiek by je przyrządzić i podać: w McDonaldzie, na giełdzie, w bezpłatnej kuchni dla ubogich.
Pola nie była mi dłużna za film dozwolony od lat piętnastu. Nocą, zazwyczaj tak spokojna i zaspana, skopała mnie celnie w wątrobę.
1 III
Męska inteligencja wyewoluowała, unikając upierdliwych zajęć domowych.
- Odkurz - proszę Pietuszkina, czytającego na kanapie, wokół której od kilku dni zbierają się wałki kurzu. Mój udomowiony samczyk patrzy rezolutnie i z pełnym przekonaniem stwierdza:
- Jeszcze nie. Obserwuję, skąd się bierze ten brud.
Zapomniałam o rewelacjach z poradnika 40 tygodni ciąży, tydzień po tygodniu i wyjęłam go ze schowka. To powinni czytać patolodzy, nie przyszłe matki. Odebrało mi humor na resztę dnia. Pod koniec ciąży grożą odklejeniem łożyska, krwotokami po porodzie i tak dalej. Poród może wywołać "stosunek płciowy, pocieranie sutek". Przecież nie mam myśli erotycznych, hartując piersi ostrym ręcznikiem, przygotowując je do karmienia (według zaleceń innego poradnika). Próbowałam nosić stanik. Ten to dopiero drażni, więc zrezygnowałam, nie muszę. Najlepszym biustonoszem są ręce Piotra (he, he).
Telegadka o promowaniu książek w telewizji. Prezesi podpisują obietnice omawiania księgarskich nowości w "najpopularniejszym medium", ratując tym podupadające czytelnictwo. Będą nudne pięciominutowe kazania z telewizyjnej ambony o kulturze i książkach. Póki co, państwowa TV pozbywa się najlepszych programów kulturalnych. Zdejmują z anteny "Okna" Eichelbergera.
Program, który powinien trwać latami jak "Bouillon de culture" Pivota. Ma swoją publiczność, wyjątkowy poziom i prostotę. Uduchowionego intelektualistę Eichelbergera (najrzadszy gatunek w TV), idola inteligentnej młodzieżówki, zastąpi zabawiacz. W "Oknach" dziwactwa, patologie i zwykłe problemy analizowano spokojnie, niemal pedagogicznie. Zazwyczaj robi się z tego tanią sensację, shows pokazujące inność na arenie medialnego cyrku.
- I co pan wtedy czuł? Naprawdę? Niesamowite, i wtedy...
W kraju o tak niskiej kulturze psychologicznej, gdzie każdy odmieniec to szajbus, "Okna" były uchylonymi oknami, wpuszczającymi w zapyziały światek trochę powiewu mądrej normalności. Zdecydowano je zamknąć. Dlaczego?
Pytany o to Eichelberger też nie wie. W TV zostanie "Familiada" od rana do nocy.
12 IV
Jaki pierwszy motyl, takie całe lato. Dwa dni temu zobaczyłam pazia królowej. Dzisiaj pada śnieg. Termin minął dziesiątego kwietnia. Położna skonfundowana błędnym wyliczeniem, rodzina zaniepokojona. Z wydawnictwa też naciskają - dwudziestego szóstego kwietnia najpóźniej muszą skończyć skład Polki i oddać ją drukarni. Do tego czasu trzeba zakończyć książkę - czyli urodzić. A tu nic. Żeby wszystkich zadowolić, mam się pociąć... po cesarsku? Rada z wydawnictwa, mająca przyspieszyć rozwiązanie (problemu): chodź na palcach. Włodek B., humanistyczny autorytet naukowy i ojciec bliźniaków, poleca podnoszenie ciężarów.
Piotrowi śniła się już gadająca Pola. Jego dorosła córka - Marianna, dzwoni z Barcelony (tam lato, dwadzieścia stopni), miała właśnie identyczny sen. Polka nigdy mi się nie śniła, czuję się wykolegowana. Wszystkim zebrało się na dzwonienie. Świąteczne życzenia i pytanie: "Już?"
- Tak, urodziła się... ale taka dziwna... Sam(-a) zobaczysz.
- Co jej jest?
- Wiesz... Piotr, daj ją do telefonu. Ona mówi:
- Dzień dobry. Witam, witam - Pietuszka piszczy cienkim głosem.
- Aaaa - ulga po drugiej stronie. - Nabieracie mnie...
Wielkanocne dekoracje, z braku bazi i kwiatów: kolorowe piórka, powtykane w badyle bezlistnych gałęzi. Gdyby ktoś, nie znając tutejszych obyczajów, znalazł się przed tak przystrojonym szwedzkim domem, doszedłby do wniosku, że wrony rozdziobały egzotycznego ptaka, który zabłądził i poleciał za daleko na północ.
W Wielki Czwartek tradycyjny nalot małoletnich czarownic. Latają od domu do domu. Mają pomalowane węglem zęby, dorysowane mazakiem piegi i zamiast rudych kędziorów płowe włoski pod chusteczką. Złe moce wracają na Wielkanoc ze Skandynawii do piekieł. Proszą na drogę o cukierki i pieniążki. Najmłodsza czarownica zagapiła się i została na schodach, jedząc czekoladkę. Dokładamy jej łakoci.
Nie przez najazd czekoladowych, sepleniących czarownic dopadły mnie złe myśli. Smutek za czymś niewiadomym. Płaczę. Ocieram się o śmierć, oślizłą, konieczną. Cud narodzin - zwykłym powielaniem matrycy. Łatwość pojawienia się życia i łatwość jego zniszczenia. Wycofuję się w siebie, nie ma mnie więcej niż na wyciągnięcie dłoni, wypięty brzuch. Co może mi powiedzieć Pietuszka? Za inteligentny na argumenty. Pocieszenie może być tylko nie z tego świata - nadzieja albo chemia - ogłupiona samozadowoleniem fizjologia. Nie powinnam tak czuć, więc przestaję czuć cokolwiek. Pustka wyścielona bezsensem.
13 IV
Ciepły ocean. Pływanie w kostiumie miałoby tyle sensu, co kąpiel w wannie bez zdejmowania majtek. Mam na sobie obcisłe body i plastikowe rajtuzy. Niedaleko mnie zanurzona w głębinie kobieta. Przegania pluskającego się chłopaka. Już nie wstydzę się rozebrać. Z ulgą ściągam rajtuzy, kostium i płynę. Rozgrzana woda opływa mi uda. Wycieram ją na jawie. Budzę się w mokrym łóżku.
Pietuszka! Wody odeszły! Trzecia nad ranem. Pakuję torbę do szpitala. Pietuszka dzwoni do najbliższego - są miejsca, zapraszają. Radzą wziąć taksówkę, szpital zapłaci. Ojciec za kierownicą "w takim stanie" to niebezpieczeństwo drogowe. Jedziemy jednak własnym wozem, niedaleko, pół godziny.
Ze szpitalnego parkingu na porodówkę przechodzimy przez dziurę w płocie. Po oddziale położniczym kręcą się dwaj tatusiowie, popijając nerwowo kawę. Cisza, spokój. Pielęgniarka podłącza mnie w laboratorium do maszyn. Przychodzi położna, przegląda wykres: był jeden skurcz, wcale go nie czułam. Pola się wierci. Zaraz pojawia się lekarz, ochlapuję go tryskającymi wodami. Ten sam, który dziewięć miesięcy temu rzekł: Kurwa, nie rak, i odesłał zdrową do domu. Mówił prawdę, więc mam do niego zaufanie.
- Pierwsza faza porodu, nie ma co siedzieć w szpitalu, poczekaj na regularne skurcze.
Jest piąta rano, między nocą a dniem. Zupełny brak realności i bólu. Poród? Czy to się przytrafia właśnie mnie? Wzięto próbki wód, dano nam kartkę z instrukcją, co i kiedy: nie kąpać się, nie kochać. Mierzyć temperaturę, jeżeli przekroczy 37,5, do szpitala. Obserwować kolor i zapach wód płodowych, gdyby coś podejrzanego, natychmiast dzwonić. Jeśli bóle nie pojawią się do niedzieli, wtedy przyjechać:
- Welkomen o ósmej rano w Wielkanoc.
Na drodze Pietuszka musi ostro przyhamować. Spomiędzy domów wyskakuje w las sarenka, jakby spieszyła się do pracy na siódmą. Z pieluchą na ciągle wyciekające wody zasypiam. O pierwszej mają przyjść ludzie kupujący mieszkanie, chcą pomierzyć wnęki i tak dalej.
Żadnych bolesnych skurczy, chyba że z głodu. Próbuję czytać, nie mogę się jednak skupić. Słucham muzyki. Odlatuję od siebie. Nie dociera do mnie - poród, wrócę z Polą... Kołyszę się do kreolskich piosenek. Rozumiem piąte przez dziesiąte, znajome słowa zagłuszane rytmem oceanu. "Zobaczysz, to najpiękniejszy dzień w życiu" - przekonywała Marysia. Czekam.
Nowy kwiat na pelargonii. Zakwita dzisiaj. Wzrusza mnie jej solidarność (synchroniczność?). Gdyby to była róża, kamelia, dałabym tak na drugie Poli. Ale Pola Pelargonia? Kwiatuszki, słupki, pręciki, sarenki. Musi zaboleć, żebym wróciła do rzeczywistości. Na razie spokój. Dzwonię do Łodzi. Mama z Siostrą przerażone:
- Po odejściu wód odesłali cię do domu?!
Leżę w sypialni, pozdrawiając młodą parę zwiedzającą nasz dom. Czuję się samicą, z której zaraz się wyroi. On dwudziestoletni, krótko ostrzyżony, trochę przygłupi, a może dziecinny. Ona - energiczna Azjatka. Mieszkają w willi u rodziców chłopaka, z widokiem na to samo jezioro co my. Szwendają się nam po domu, zaglądają do szafek. Może przepłoszyć ich jękiem?
23.00, Wielki Piątek. Wreszcie, po dziewiętnastu godzinach, pierwszy ból. Delikatny. Rozchodzi się po plecach. Biorę zegarek. Mierzę długość i odległość skurczy, jakbym miała nanieść je na mapę, która pokaże mi drogę bez odwrotu, do coraz większego przerażenia.
- Piotr!!! - wyję. Nie jestem w stanie już niczego mierzyć.
- Oddychaj, kiedy przychodzi skurcz - przejmuje zegarek. - O, tak - wciąga powietrze.
Oddychać. Szkoły rodzenia. Mądre porady. Kiedy nadchodzi skurcz, są tak samo przydatne, jak kurs manikiuru dla kogoś przed amputacją ręki.
- Co ile?
- Jeszcze nie to, co dziesięć minut i nieregularne.
Jestem nadziana na szpikulec bólu, posuwający się z każdym skurczem głębiej. Przebijającym macicę, rozszarpującym całe ciało.
- Jedźmy do szpitala, już nie mogę.
W samochodzie bóle łagodnieją.
W lesie spleśniała trawa. Starcze, białe kudły. Nie będzie śniegu, będą zaspy pleśni na Święta.
Ciąża jest schizofreniczna. Jem, chodzę, myślę (sobie) i muszę jeść, chodzić i myśleć za Polę. Nie lubię mleka, ale żłopię pół litra, po czym dostaję zgagi. Nie mam ochoty wyłazić, a trzeba dotlenić dziecko. I gadam do siebie, głaszcząc brzuch. We francuskiej książce o genetyce i chimerach pani profesor embriologii zastanawia się, kiedy w komórkę wchodzi przeznaczenie. Może przypadek to poezja konieczności?
Odpadam od komputera o ósmej. Trochę temperatury, mdłości. Rozwalam się przed telewizorem. Szwedzka dyskusja. Pytanie i krótkie twierdzące "yyyff" na potwierdzenie. Szkoda wypluwanego ciepła, by wymówić "ja" (tak). Pytanie rozmówcy zasysa się akceptująco w "yyyff", zaciąga nim, żeby się rozsmakować. Po polsku gołe "tak" jest niesympatyczne. Ozdabiane natychmiast gestem, dodatkiem "oczywiście, naturalnie". Zgadzam się z tobą, dogadaliśmy się. Po szwedzku: masz rację, ale to ja ją wstydliwie przełykam. "Yyff".
4 XII
Zanim usiadłam w dyby, pół godziny spokoju: śniadanie, Trójka, muzyka. Puściłam nowe CD - Odgłosy delfinów.
- Wrzaski z delfiniego podwórka - uważa Pietuszka.
Po chwili Pola, też w jakiś sposób delfinek - ssak i w wodzie - zaczęła pływać, panicznie nurkować. Coraz gwałtowniej. Bała się wpłynięcia na swoje wody konkurencji? Wyłączyłam płytę. Nie wiem, co ona słyszy, czego nie lubi. Przez wody płodowe te piski mogły ją przestraszyć albo łaskotać. Co jest nagrane oprócz słyszalnych pogwizdywań? Załapały się ultradźwięki? Dentysta nie chciał używać przy mnie ultradźwiękowej maszyny - szkodliwej dla Maleństwa. Pola po "terapeutycznym kontakcie z delfinami" nie dawała mi spokoju, bobrowała pod żebrami, waliła w pęcherz. Delikatnie, ale jak na nią był to defiladowy krok po moim żołądku. Delfinie matki sprowadzają na dno swoje niegrzeczne dziecko i tam je opieprzają najgorszymi ultradźwiękami. Wysłałam ultramyśl - kochana, spoko, mamusia pracuje. Nie pomogło, do końca dnia miałam zesztywniały brzuch.
Straciłam kondycję. Już od tygodnia przerywam robotę i muszę się odkładać na łóżko. Odkładać na bok siebie samą: głowa pracuje, za to palce nie mają siły przebierać po klawiaturze.
W Polsce strajk pielęgniarek. Coś niby bunt kobiet albo niewolników. Ich miesięczna pensja to jeden nocny dyżur w Szwecji. Moja mama trzydzieści pięć lat w zawodzie, przełożona, dwa zawały i jałmużna emerytury. Czerwone, czarne poziome paski na pielęgniarskich czepkach tych głodujących dziewczyn pokazują poziom ich życia. Są pod kreską, pod powierzchnią. Z powołania.
Ogłoszenia matrymonialne w tutejszej gazecie. Panowie przystojni i dobrze sytuowani. Panie interesujące, zgrabne i wykształcone (zwłaszcza Rosjanki), oprócz jednej w średnim wieku, poszukującej łysego, energicznego grubasa. Sama o sobie: jestem niezbyt ładna, trochę prymitywna.
Zajrzałam w lustro, "nie przejrzałam się" - w łazience jest na to za małe - ale zajrzałam pooglądać brzuch. Zawstydziłam się: tu moja twarz, zwykła, a na dole, przecięta lustrem, druga wypukła połówka. Jakby dosztukowana z gazet o ciąży, zdjęć modelek i aktorek, pozujących nago z macierzyńskim brzuchem. Wypychałam się kiedyś poduszką - wyginałam do przodu, przymierzając urojoną ciążę - kto tego nie robi... Teraz najprawdziwsze zawstydzenie, że to ja, ten chudzielec, zamieniający się w matkę. Już nie wygłup, poważna, okrągła sprawa, tocząca się swoim rytmem, zostawiająca mnie za sobą. Bo tak to wygląda: z przodu brzuch, a ja za nim, spiesząca się, żeby nadążyć z uczuciami, z planami na życie.
5 XII
Żadnej pewności: z czego będę żyć, gdzie będziemy mieszkać. W zawieszeniu na sznurze telefonu. Nie możemy dojść ze sobą do ładu. Każde z nas w swoją stronę - ja do urojonej Polski, Piotr w beznadziejnej Szwecji.
- Tak, będę przychodzić na twój pogrzeb, kiedykolwiek zechcesz - złoszczę się na niego. - Zostanę tu patrzeć na twoje podsinione oczy po nocnych dyżurach.
Otumaniony zmęczeniem budzisz się po południu, w ciemnościach, i dogorywasz do wieczora, do pracy. Powtarzamy te same argumenty, już nawet bez agresji, bo i bez nadziei. Godzimy się (ale nie ze sobą, z ciszą pomiędzy nami), starając się naśladować słowa i gesty sprzed kłótni. Trening normalności, bolesny jak po nastawieniu zwichniętej ręki.
Wygodna pozycja na dzisiaj: pochylone ramiona i skulone ze zmęczenia plecy. Ugięte nogi, nie naciągające mięśni brzucha. Wypięty tyłek dla łatwiejszego chodzenia w lekkim przysiadzie, pozwalającym przenosić ciężar do tyłu i na boki - po prostu małpia pramatka Ewa.
A gdyby tak kupić mieszkanie w drewniaku, w Łodzi na Spornej? Bez kanalizacji, ogrzewania, ale z piecem na fajerki i studnią na podwórku... i wspomnieniami z dzieciństwa, bezpieczeństwem.