ROZDZIAŁ PIERWSZY
Pozwólcie, że opowiem wam, dlaczego postanowiłem kupić surykatkę w „Szanghajskim Cyrku Quina”. Pozwólcie, że opowiem wam o mieście: „Miasto jest wyraziste, miasto jest imitacją, wyciętym z tektury szablonem pomalowanym jaskrawymi farbami, które mają przesłonić niczym nie wypełniony środek – pustkę”.
(To moje – te słowa. Co prawda moją specjalnością jest holosztuka, ale mniej więcej raz na chemiczny miesiąc bawię się na papierze w slang dżokeja). Pozwólcie, że opowiem wam, czym miasto jest dla mnie. Wtedy zrozumiecie też całą tę historię z surykatką. Ona jest ważna. A nawet bardzo ważna. Dziesięć lat temu, kiedy w mieście rządzili jeszcze społeczni planiści, nazywaliśmy je Dayton Central. Potem, gdy centralny rząd zadławił się i zdechł, a policjanci zaczęli pracować na własny rachunek, zaczęliśmy je nazywać Veniss – słowem przypominającym syk żmii, istoty zabójczej i nieprzewidywalnej. Przed Veniss sztuka była tu martwa – była sztuką przedmiotów. Sztuka przed Veniss była sprzedajna niczym tyłek taniej dziwki, nic poza płaskimi mediami i ulicznymi mimami o zbyt plastycznych twarzach.
I cała nasza rewolucja społeczna oznaczała dla mnie właśnie to – nie były w niej ważne te wszystkie awruk, zamieszki, ani powykręcane dźwigary, ani rozkwitający rynek, na którym zaczęto wreszcie swobodnie handlować, ani tym bardziej nie chodziło w niej o stumetrowe reklamy wyrastające na każdym rogu. Rewolucja nie oznaczała też wysypisk śmieci, odpadków w oceanie, ani kolejnych serii zamachów na podpoziomie. Nie był dla mnie ważny nawet zapach dogruczołowych narkotyków, zatęchły a mimo to wyrazisty. Nie, powstanie Veniss położyło kres starej sztuce i sprawiło, że zacząłem marzyć o suk-ssesie mojej wszechobecnej, wszechwszelakiej holowizji.
Mało brakowało, a pewnego dnia Veniss położyłoby też kres mnie samemu, ponieważ, korzystając z nieobecności utrzymujących ład i porządek instytucji społecznych (z wyjątkiem tych, które można było wynająć za grubą kasę), dwóch nikczemnych złodziei – nazwijmy ich po imieniu: zwykłe włamasy – więc tych dwóch włamasów skradło mi wszystkie moje staromodne przedmioty z ceramiki i zupełnie nowomodne holorzeźby, po czym jeden z nich uderzył mnie w głowę z taką siłą, że mózg rozpierzchł mi się po całej podłodze. Oni także się rozpierzchli. Pewien stopień zaniepokojenia sytuacją wykazał nawet mój przyjaciel Shadrach Begolem. To on mnie wtedy znalazł. (Ponury gość z tego mojego Begolema, nie mruga, nic mu nie drga, nie ma żadnych tików. Jest wcieloną ekonomią ruchów, energii, czasu. Te kropka jot, jest zupełnym moim przeciwieństwem). Udało nam się wyrwać automeda z jego elektronicznych marzeń o mokrej robocie i jakoś mnie pozszywał. (Rany, ależ to bolało!).
Zostałem potem sam w swoim mieszkaniu/pracowni i płakałem, oglądając nuevo westerny na pożyczonym od Shadracha holo. Straciłem wszystkie swoje prace! Oblicza miasta, wszystkie sceny z metropolitalnego życia, które przedarły się z mojej głowy wprost na holo – stracone na zawsze – nigdy nie wystawione w żadnej galerii, choć i tak marne były na to szanse. Veniss, jasne! Żmija z wyrwanymi kłami. Wąż odpełzający w dal. Zresztą, kiedy w ogóle prawdziwie wielkimi artystami interesowano się jeszcze za ich życia? Z drugiej strony, byłem tak bliski śmierci, jak może być tylko Twórca Życia. Nie miałem nic. Pieniądze też mi się skończyły – plastikowe szczury opuszczające w popłochu papierowy okręcik. Stałem się takim samym przeżytkiem jak wszystkie te SI, które zabito, przywracając Porządek, jak wszystkie moje marzenia o sztuce, jak wszystkie te artretyczne iskierki na holoekranie. (A tak przy okazji, może ktoś z was ma przy sobie szklankę wody? A może pigułę? Albo i dwie?).
Wydaje mi się, że marzenia o sztuce towarzyszyły mi od zawsze. Gdy byliśmy jeszcze dziećmi, moja siostra bliźniaczka Nicola i ja zabawialiśmy się, wymyślając i szyjąc ze skrawków tkanin stworzenia, które nazywaliśmy Zimnymi Kłujkami i – dla zbilansowania równania – ich przeciwników, czyli Cieplutkie Pluszaki. Wiele pór letnich pełnych ozonowych pierścieni, oszczędzania wody i parzącego metalu spędzaliśmy w domu, w naszym wyobrażonym świecie o twardo-ostrych krawędziach i płynno-miękkich krzywych, zupełnie nie tęskniąc za wyświetlanymi na wideo sawannami i dżunglami.
Oboje zainteresowaliśmy się wtedy Żywą Sztuką – tworzeniem istot, które można dotknąć i ścisnąć, przytulić do piersi – w przeciwieństwie do tych wszystkich martwych kreskówkowych bazgroł wyświetlanych na płaskich ekranach. Pseudomama i pseudotata uznali, że jest z nami coś nie tak, ale nam to nie przeszkadzało, ponieważ zawsze pilnie wykonywaliśmy wszystkie domowe obowiązki, a potem i tak dowiedzieliśmy się, że oni nie są naszymi prawdziwymi rodzicami. Poza tym mieliśmy po swojej stronie prawdziwe zasady moralne, jasno określony zestaw wartości. Wiedzieliśmy, kto jest dobry, a kto zły. Zawsze wygrywały Cieplutkie Pluszaki.
Potem porzuciliśmy szycie lalek z materiału i zajęliśmy się zabawami z gliną genetyczną. My – dzieci-bogowie tworzący istoty, które się poruszały, oddychały, domagały się naszego zainteresowania, miaucząc i płacząc. Stworzenia, które mogliśmy niszczyć zależnie od kaprysu. Zresztą i tak żadne z nich nigdy nie żyło zbyt długo.
Gdy siostra dojrzała, porzuciła Żywą Sztukę, podobnie jak porzuciła mnie. Teraz zajmuje się programowaniem wolnego rynku.
Wiedząc że następnym razem Shadrach z pewnością nie przyjdzie mi na pomoc i nie uratuje mnie wraz z moimi dziełami przed sługusami Zimnych Kłujków zniszczenia – no bo sam przecież nie byłem w stanie się obronić; miałem wówczas tę straszliwą wizję poświęcania swoich przedmiotów z ceramiki, którymi mógłbym rzucać w przyszłych włamasów, w końcu holosy nie wyrządziłyby im żadnej fizycznej krzywdy (swoją drogą, zacząłem wtedy kombinować, że zupełnie możliwe, że ta cała holosztuka także jest martwą sztuką, Sztuką Przedmiotów, bo przecież jej wytwory nie oddziałują na świat fizycznie, nawet kiedy się czymś takim rzuci) – no więc skoro pomysł z przyszłą interwencją Shadracha był martwym pomysłem, Pomysłem Przedmiotów, postanowiłem udać się do „Szanghajskiego Cyrku Quina” (czymkolwiek by się on okazał) i „zgarnąć surykatkę”. Jak to mówią w tych podrabianych nuevo westernach: „Poproszę surykatkę – z lodem, nie inaczej – tak dużą jak pan uważa. Może być podwójna. W brudnej, szklanej klatce”. (Och, załadowałbym sobie
coś w gruczoł. No, ale już mi załadowali. Tyle, że nie w gruczoł. Te cholerne włamasy. Podstępne, złodziejskie włamasy). Ale wy na pewno już zaczęliście się zastanawiać, w jaki sposób artysta zajmujący się Żywą Sztuką, ktoś taki jak ja – wynędzniały, względnie nieznany i samotny wyrobnik sztuki – zdołałby pociągnąć za właściwe sznurki, czy nawet szarpnąć za odpowiednie łańcuchy, które trzeba było poruszyć, by uzyskać audiencję u tajemniczego Quina.
Cóż, przyznaję bez bicia, że mam pewne powiązania. Przyznaję że znam Shadracha. Przyznaję również, że śledziłem go w Dzielnicy Kanałów.
Dzielnica Kanałów i Shadrach. Są nierozłączni. Zupełnie jak Wołodia i Sirin, jak Ozzie i Elliot, jak Romeo i Juliard. Teraz też prawdopodobnie moglibyście go tam znaleźć, choć ja sam widuję go już raczej rzadko, a to przez Nicolę, moją siostrę. W ten sam sposób zresztą Shadracha poznałem. Przez Nicolę. Mieszkali wtedy razem.
Trzeba wam wiedzieć, że pierwsze dwadzieścia pięć lat życia Shadrach żył na podpoziomie, a kiedy wyszedł, pierwszym miejscem do jakiego trafił po wstępnej orientacji była właśnie Dzielnica Kanałów. „Ściana światła” – tak ją nazwał – a na tle tego światła ujrzał moją siostrę Nicolę, która pracowała wtedy jako funkcjonariusz orientacji i pomagała ludziom wychodzącym spod ziemi. Mur ze światła i moja cudowna siostra Nicola. I Shadrach wchłonął to wszystko naraz. Wyobraźcie sobie: żyjecie przez całe życie w świecie ciemności i neonowego półmroku, a potem nagle wychodzicie na powierzchnię i widzicie ją – przystrojonego w biel anioła-przewodnika, anioła-pocieszyciela. Gdybyście mieli czas, opowiedziałbym wam o nich, także dlatego, że cała ta ich miłość to rzecz godna pozazdroszczenia. Piękna sprawa, prztyczek w nos komercji i kpina z reklam kosmetyków i holosów z markową bielizną…
Tak czy inaczej, od kiedy kosmiczne frachtowce przestały się rozbijać (bum! trach!) w swych kanałach spoczynkowych, Dzielnica Kanałów była najmodniejszą okolicą w całym mieście. Pójdźcie tam sobie kiedyś i pomyślcie o mnie, bo ja nie sądzę, żebym tam się jeszcze kiedyś osobi13 ście pojawił. Połowa sklepów i lokali unosi się swobodnie na wodzie, więc kiedy pełnomorskie statki wracają z łupem i po detoksie zaczynają rozładunek, tamtejsze knajpki dostają wszystko, co najświeższe. Jadają tam wszystkie grube szychy i ważne ryby (albo na odwrót). Można sobie zamówić pseudowieloryba, kraba skrzypka, samogłowa i tak dalej. Większość tamtejszych przybytków ma widok na morze i można w nich znaleźć dosłownie wszystko – mechanikale, twory Żywej Sztuki i przyjemności zmysłowe, po zażyciu których jesteś cały rozedrgany i nieprzytomny. I całość zalana Barwami-Które-Nigdy-Nie-Zawodzą. Zachody słońca zapewnia w Dzielnicy Kanałów HoloInk, więc nie trzeba tam patrzeć na toksyczną poświatę zanieczyszczeń, ani na odwieczną mgłę
tego smogo-gówno-błota. Za każdym razem gdy wpadałem w marny nastrój, chodziłem właśnie tam, i siadałem sobie po prostu, żeby pooglądać tuzów przemysłu i sztuki, spacerujących, sączących alk ze swoich karafek (ostatniego im akurat nie zazdroszczę – ten zajzajer z wodorostów nigdy nie był moim ulubionym trunkiem).
Ale do rzeczy. Więc czułem się fatalnie (miałem doła dużo większego niż teraz, kiedy siedzę sobie na wysypisku, w strefie śmieci, i ucinam z wami tę pogawędkę) i zależało mi na rozmowie z Shadrachem, ponieważ wiedziałem, że on pracuje dla Quina i mógłby się ugiąć, ulec, zrezygnować z oporu i powiedzieć mi to, czego tak bardzo chciałem się dowiedzieć.
Przypadek sprawił, że na Shadracha wpadłem w cichym zaułku, z dala od rozpijaczonych, czujnych oczu policji kanałów, której zadaniem jest strzec porządku, ale która zachowuje się tak, jakby nie była pewna, którego porządku ma strzec, jeśli wiecie, co mam na myśli. Choć raczej nie wiecie.
Mimo to i tak nie byliśmy sami – handlarze części zamiennych, rozpustne, rozbiżuteriowane żony dozorców i przyciężkie automedy, połyskujące świeżą powłoką autonaprawy – wszyscy oni przechodzili wolno lub śpiesznie, każde z nich zajęte głównie sobą i zaprzątaniem innych własną osobą.
Shadrach zachowywał się wtedy luzacko, bardziej niż luzacko, najbardziej luzacko – słuchał sobie szumu morza, widocznego przez szczelinę w naszym sypiącym się wysokim murze.
– Cześć – przywitałem się. – Nie widziałem cię, odkąd ci szmaciarze, te włamasy, dokonali swego dzieła zniszczenia. Uratowałeś mi wtedy skórę. Bez dwóch zdań.
– Cześć Nick – odpowiedział Shadrach, spoglądając na kanały. („Cześć Nick” to jedyne co dostałem po tych wszystkich wyrazach wdzięcznomiłości jakimi go obsypałem!).
Shadrach jest wysokim, umięśnionymi i opalonym mężczyzną, usta ma wykrzywione ponuro i spłaszczony nos, co stanowi pamiątkę z czasów gdy był jeszcze kurierem i kursował pomiędzy miastami-państwami – pozostawili mu ją po sobie zabawni faceci. Wszystkie jego ciuchy były stanowczo przeterminowane, a buty wprost cuchnęły staroświeckością. Jemu się nadal wydaje, że jest człowiekiem z dwudziestego siódmego wieku, jeśli łapiecie, o co mi chodzi, choć znów, to raczej mało prawdopodobne. (No bo w końcu nie siedzicie tu razem ze mną na wysypisku).
– No i co tam u ciebie słychać? – zagaiłem, spodziewając się już, że będę musiał ściągnąć rozmowę na interesujące mnie tory za pomocą gróźb i przemocy.
– W porządku – odparł. – Ale ty coś kiepsko wyglądasz. – Uśmiechu nie było.
Pewnie miał rację. Zapewne wyglądałem źle, wciąż cały w bandażach, z opuchlizną na głowie o rozmiarach, które musiały sprawiać, że niejeden geosurfer zaczął myśleć o urokach przejażdżki jej stokami.
– Dzięki – rzuciłem, zastanawiając się, z jakiegoż to powodu wszystkie moje słowa, które jeszcze chwilę temu stały w tak schludnym, przedbitewnym ordynku, nagle zdezerterowały w chaos.
– Nie ma sprawy – mruknął.
Wyczułem, że Shadrach nie jest w najbardziej rozmownym nastroju. Spoglądając na kanał, wyglądał raczej jak jakaś instalacja z czasów Sztuki Przedmiotów.
I wtedy wydarzył się cud: Shadrach wynurzył się z odmętów i głębin, w których błądził, kontemplując kanały, na czas wystarczająco długi, by powiedzieć:
– Mógłbym załatwić ci ochronę. – Mówi to, przez cały czas patrząc na mnie, jakbym już nie żył, co jest jego zwykłym, dobrze mi znanym sposobem spoglądania na moją skromną osobę. Ja jednak od razu dostrzegłem swoją szansę.
– Niby jak, panie nowobogacki? – rzuciłem. – Wyposażysz całą cholerną jednostkę policji w zapas alku i wręczysz im w moim imieniu tłuste, smaczniutkie łapówki?
Wzruszył ramionami.
– Ja tylko próbuję ci pomóc – odpowiedział. – Chudym rybom są potrzebne dobre haczyki. Inaczej nie złapią grubych ryb.
– Całkiem zręczne powiedzonko – skłamałem. – To właśnie takie przychodzą ci do głowy po całym dniu wgapiania się w kanał? Ja potrzebuję czegoś innego. Potrzebny mi Quin.
Shadrach prychnął.
– Ty chyba naprawdę jesteś w dołku. Chcesz dostać zaproszenie do Quina? – Nie patrzył mi prosto w oczy, ale gdzieś wokół nich, albo równo między nie. – Może za milion lat udałoby ci się nawiązać odpowiednie znajomości – dodał. – A także kasę i wpływy.
Odwróciłem się, bo to mnie zabolało. Bolał mnie rabunek, bolało mnie to, że nie umiałem sprzedawać swojej sztuki. Samo życie bolało. Bolało i cuchnęło. Bardzo nieprzyjemnie cuchnęło.
– Dla ciebie to nic trudnego, Shadrach – zauważyłem. – Nie jesteś Twórcą Życia. A ja nie potrzebuję zaproszenia. Daj mi tylko adres i sam pójdę. Wybłagam u niego surykatkę. Z całą resztą już sobie poradzę sam.
Shadrach zmarszczył brwi.
– Nawet nie masz pojęcia, o co mnie prosisz, Nicholas. – Odniosłem wrażenie, że wyczuwam w nim strach, strach i niecodzienny na jego twarzy, przelotny wyraz współczucia. – Stanie ci się krzywda. Znam ciebie i znam Quina. On się tymi sprawami nie zajmuje dla chwały Żywej Sztuki. Robi to z zupełnie innych powodów. Powodów, których nawet ja nie znam. W tym momencie zacząłem się już cały pocić, a w gardle wzbierała mi wilgotna gorączka. Cóż, być może po drodze nieco przeholowałem z prochami. Oparłem więc po przyjacielsku dłoń na jego ramieniu – między innymi po to, by utrzymać równowagę.
– Zrób to dla swojego kumpla – powiedziałem. – Dla Nicoli. Potrzebuję chwili wytchnienia, albo będę musiał zejść pod poziom i dożyć końca swych dni na jakimś wysypisku.
(No i patrzcie, gdzie się teraz znalazłem? W strefie śmieci. Na wysypisku. Siedzę tu i rozmawiam sobie z wami.)
Powoływanie się na siostrę było w wyjątkowo złym guście – tym bardziej, że byłem jej winien prawdziwą masę pieniędzy, ale powoływanie się na podpoziom było chwytem jeszcze podlejszym. Shadracha wciąż dręczyły koszmary o życiu pod ziemią, razem ze skundlonymi gostkami, zabawnymi facetami i tym monotonnym plum-plum-plum bezustannie nacierającej na system wody.
Spojrzał na mnie uważniej; ściskał barierkę tak mocno, aż zbielały mu knykcie. Czyżby – poczułem nagłą nadzieję – dostrzegł we mnie wystarczająco wiele z mojej siostry?
Nie jestem jednak bezduszny – gdy zobaczyłem go z tą twarzą, na której malował się równie intensywny ból, jakby zerwali ze sobą ledwie kilka dni temu, odszczekałem.
– Dobrze, bracie, zapomnij o tym. Naprawdę. Wymyślę coś innego. Znasz mnie przecież. Wszystko będzie w porzo.
Shadrach patrzył na mnie jeszcze przez chwilę swymi szarymi, niewzruszonymi oczyma, po czym westchnął i wypuścił z płuc zbyt długo wstrzymywane powietrze, tak gwałtownie, że opadły mu ramiona. Opuścił głowę i wbił wzrok w zienię z miną poważną jak u podiatekta.
– Chcesz Quina – podjął wreszcie – ale najpierw będziesz musiał mi obiecać, że zachowasz to w tajemnicy do końca życia i niech ci Bóg pomoże. Jeśli się rozniesie, że Quin spotkał się z kimś takim jak ty, to całe bandy wariatów zaczną przekopywać to miasto, żeby go odnaleźć.
„Ktoś taki jak ty” – oczywiście też mnie to zabolało, niemniej odparłem: – A komu miałbym powiedzieć? Ja, który zawsze pożyczam kasę na następne holo. Ludzie mnie unikają. Jestem na tym świecie zupełnie sam. A od Quina byłoby mi bliżej do ludzi.
– Wiem – odpowiedział i odniosłem wrażenie, że zrobił to z niejakim smutkiem.
– Więc powiedz mi – ponagliłem. – Gdzie to jest?
– Musisz Quinowi powiedzieć, że to ja cię przysyłam – wymierzył we mnie palec – i że jedyną rzeczą jaką od niego chcesz, jest surykatka.
– To wy z Quinem jesteście aż takie misie-pysie? – rzuciłem z niedowierzaniem oraz nieco zbyt głośno, przez co przechodząca obok parka policjantów spojrzała na mnie tak, jakbym właśnie od-świrował.
– Ciszej bądź! – napomniał mnie Shadach i dodał: – Idź na zachód wzdłuż ruchomego chodnika nad kanałem, aż zobaczysz neon Mercado. Tuż przed nim znajdziesz alejkę. Wejdź w nią. Wygląda, jakby była ślepa, bo na jej końcu stoją jakieś kosze na śmieci i leży masa odpadków z ostatnich dziesięciu stuleci. Ale nie daj się oszukać. Zamknij po prostu oczy – to zwykłe holo. Kiedy przez nie przejdziesz, zobaczysz Quina dokładnie przed sobą. Dalej już sobie poradzisz.
– Dzięks, Szadrach – powiedziałem, a serce przyspieszyło mi chyba trzykrotnie. – Powiem Nicoli, że wciąż ją dobrze wspominasz.
Oczy mu się rozszerzyły i pojaśniały. Przez twarz przemknął mu przelotny uśmiech. Ale ja wiedziałem. On także wiedział, że ja wiem. – Bądź ostrożny – poprosił tonem tak niecodziennym, że ciarki przebiegły mi po plecach. Podaliśmy sobie dłonie. Quin jest nieco… nietypowy – dodał. – Wpadnij do mnie po wszystkim. I pamiętaj, Nicholas, nie targuj się z nim, i jeszcze raz: nie targuj się, tylko zgódź od razu na cenę, którą ci poda.
I odszedł wielkimi, żarłocznie pochłaniającymi ulicę krokami. Ruszył wzdłuż doków zupełnie bez pożegnania, nie dając mi szansy na podziękowanie, zupełnie jakbym był jakimś pariasem, jakby coś było ze mną nie w porządku. Posmutniałem. Wściekłem się, głównie dlatego, że to ja zawsze powtarzałem, że Shadrach jest cieniasem, nawet kiedy jeszcze spotykała się z nim Nicola.
Shadrach i Nicola. Jasne, bywałem w związkach, ale nigdy nie przydarzył mi się Ten Ważny. Wszyscy ci zakochani młodzi kochankowie spacerujący po beznarkotykowych strefach, pary parzące się w cieniach nad kanałami, żadne z nich nie wie, jak to jest kochać rozpaczliwie. Być może nie wiedziała tego nawet Nicola. Ale ja wiedziałem, że Shadrach o mało nie umarł, kiedy go zostawiła. Wydawało mi się wtedy, że zaraz położy się brzuchem do góry i umrze. Powinien był umrzeć, ale traf chciał, że spotkał Quina, i to właśnie Quin w jakiś sposób wskrzesił go z martwych.