Do nabrzeża przybijał dalekomorski statek handlowy. Na niebie wisiał Miral, ogromny, zielony, poprzecinany pasami krąg, otoczony trzema migotliwymi, też zielonymi pierścieniami. Gdy tylko statek dotknął kamiennej kei, marynarze i oficerowie gorączkowo przerzucili na brzeg trap i go umocowali. Przy grotmaszcie czekał szczupły, niewysoki człowiek w płaszczu sięgającym mu do pół łydki, z niewielkim pakunkiem na ramieniu; gdy tylko przestąpił reling i zszedł ze statku, cała załoga odczuła ulgę, jakby w letni wieczór owionęła ją chłodna bryza.
- Stawiałem czoło sztormom, katastrofom na morzu, bitwom, paru morskim potworom i przeżyłem nawet uroczystą kolację z wszystkimi pięcioma parami teściów, ale nigdy nie byłem tak przerażony, jak podczas tego rejsu - wyznał kapitan sternikowi, przyglądając się z pokładu rufowego krzątaninie załogi.
- I co teraz, sir? - zapytał oficer, przywiązując rudel.
- Wyładujemy towar, załadujemy następny i wypłyniemy z porannym odpływem. Mamy siedem godzin. Zdążymy.
- Po dwóch miesiącach na morzu, sir? Ludzie będą chcieli wyjść na brzeg i pohulać sobie.
- Chcesz mi powiedzieć, że któryś z nich zechce znaleźć się na brzegu w tym samym porcie, co to? - warknął kapitan, wskazując drobną, ciemną postać oddalającą się po kamiennej kei.
- Ach, tak, sir. Słuszna uwaga.
- W świetle Mirala nie rzuca cienia, ale światło lampy mu go daje - zauważył nagle kapitan.
- Bardziej mnie niepokoi to, że podczas podróży zniknęło ośmiu naszych pasażerów. Teraz pozostali chcą wracać prosto do Acremy, nie wychodząc nawet na brzeg.
- Zaoszczędzi to nam kłopotu szukania pasażerów - stwierdził kapitan i oddalił się, by pokierować rozładunkiem.
Nocne niebo było pogodne. Blisko Mirala wisiały trzy lunaświaty: pomarańczowy Dalsh, błękitna Belvia i biały Lupan. Kolor Verrala od tysiącleci stanowił przedmiot dyskusji, lecz większość uczonych przychylała się do opinii, że jest zielony. Dla mieszkańców Verrala Miral stanowił źródło wszelkiej magii, tak jak słońce dawało wszelkie życie. Wiedzieli, że bez światła słonecznego giną rośliny, zatem słońce było bezsprzecznie źródłem życia.
Doświadczenia mające wykazać, że źródłem magicznego eteru jest Miral, okazały się nieco trudniejsze; w gruncie rzeczy tylko jedno z nich dało jakiekolwiek wyniki. Czarnoksiężnicy zauważyli, że kiedy na niebie nie ma Mirala, jedyny vampir na całym Verralu śpi jak zabity. Niestety, vampir uciekł, zanim można było przeprowadzić dalsze doświadczenia, i w tym celu ścigały go od wieków całe pokolenia czarnoksiężników. Dość spora liczba innych osób ścigała go tylko po to, by spróbować zakończyć jego niemartwe życie, lecz w ciągu siedmiu stuleci ukrywania się zdolność przetrwania vampira dorównała ostrości jego kłów. Teraz przybył do Torei.
- Cały kontynent rojący się od złodziei, łajdaków, bandytów, oszustów, handlarzy niewolników i minstreli śpiewających fałszywie długie, nudne ballady - szepnął do siebie Laron, zatrzymując się na końcu kei. - Są moi! Wszyscy są moi!
W tawernie pod otwartym niebem starszy czarotwórca wyczarował z czystego eteru ku rozrywce pijących małą, skąpo odzianą tancerkę. Obok niego oswojony smokon kupca winnego palił kłębuszkami ognia przelatujące ćmy i chwytał je, zanim spadły na ziemię. Kiedy Laron przyglądał się zgromadzonym, jeden z eterali zapalił fajkę, pstryknąwszy nad nią palcami.
Mnóstwo tu eteru, pomyślał Laron. To będzie raczej przyjemność niż praca.
Eter był spleciony z życiem - stanowił magię, którą dawało się wyczarować z nicości. Eterale byli robotnikami sztuk magicznych; posiadali naturalną energię magiczną, lecz brakło im subtelnej kontroli nad nią. Czarotwórcy byli magicznymi zegarmistrzami, jubilerami i chirurgami - rzemieślnikami panowania nad siłą życia. Wtajemniczeni łączyli talenty czarotwórców i eterali, a od poziomu dziesiątego wzwyż mieli pełen status czarnoksiężnika. Żeby choć pomyśleć o zostaniu czarnoksiężnikiem, trzeba było się urodzić z odpowiednimi talentami, a nawet wtedy osiągnięcie dziesiątego poziomu łączyło się z długimi latami studiów.
Zbliżał się koniec ostatniego miesiąca 3139 roku i mieszkańcy Verrala nie zdawali sobie sprawy, że następny rok zmieni ich świat w sposób bardziej drastyczny niż jakikolwiek inny w całej historii. Tylko garstka ludzi wiedziała, że nadchodzi wielkie niebezpieczeństwo i niezmiernie ciekawe czasy, a jednym z nich był Laron. Teraz jednak miał pilniejsze problemy. Poszedł nieśpiesznie do tawerny pod otwartym niebem i stanął przy ladzie.
- Czegóż sobie życzysz? - zapytał kupiec winny.
- Chciałbym jednego prawdziwie ohydnego i brutalnego zabijakę - odparł vampir z nieco archaicznym akcentem. Nie był w Torei od dwustu lat.
- Jest ich w Fontarianie mnóstwo - roześmiał się mężczyzna - a co więcej, są za darmo.
- Cudownie - szepnął Laron z niekłamaną przyjemnością, kładąc na ladzie diomedańskiego srebrnika. - Zechciej łaskawie wskazać mi któregoś z nich.
- A mógłbym zapytać, po co? - spytał zaniepokojony już kupiec, przyjmując monetę.
- Ponieważ podążam drogą rycerskości.
- Rycerskości? - powtórzył mężczyzna, który miał wrażenie, że być może kiedyś słyszał gdzieś to słowo i pomyślał, że powinien był słuchać uważniej.
- Oznacza to rozsiewanie szczęścia - wyjaśnił Laron.
- Tak jak bogaty pijak z dziurawą sakiewką?
- Tak, tak, wspaniała analogia - odparł Laron, rozglądając się wśród tłumu pijących i zacierając ręce.