Trwa ładowanie...

Podobno praca leży na ulicy. Niejeden z bohaterów tej książki się o nią potknął

Słyszymy, że bezrobocie jest najniższe od ponad dwóch dekad, a warunki na rynku pracy dyktują pracownicy. Olga Gitkiewicz sprawdza, jak pracuje się ludziom w naszym kraju. I pisze o tych, których rynek pracy pochłonął. Z zebranych w ”Nie hańbi”, historycznych i współczesnych reportaży, wybraliśmy fragment - przeczytaj.

Podobno praca leży na ulicy. Niejeden z bohaterów tej książki się o nią potknąłŹródło: Materiały prasowe
d24riit
d24riit

Grzegorz Sroczyński (laureat wielu nagród dziennikarskich, w tym Grand Press) powiedział o tej książce: "Wstrząsający reportaż o nadwiślańskim kapitalizmie. Ta książka mówi więcej niż badania socjologów i optymistyczne dane GUS-u. Polecam zwłaszcza tym, którzy chcą zrozumieć, skąd się biorą populiści".

Vovlo pod Grunwaldem

Hubert J., 37 lat
Wykształcenie: średnie
Dodatkowe umiejętności: prawo jazdy kat. B, prawo jazdy kat. C+E

Pierwsza praca taka w zawodzie, z umową, to kierowca w pizzerii. W 2006 roku, na początku kwietnia, zacząłem.

Myślałem, że zawożę, wracam, czekam na zamówienie, jadę. A ja wszystko robiłem. Trzeba było gary umyć, ser przemielić, a gdy zobaczyli, że silny jestem, to ciasto gniotłem ręcznie. Codziennie dwa ciasta po trzynaście kilo mąki, największe było z osiemnastu. Takiego ciągłego ugniatania rękoma to dobra godzina była.

d24riit

Na godzinę płacili cztery złote. To grosze, niby pół etatu, a we wszystkie dni człowiek pracował, od dwunastej do dwudziestej drugiej, dziesięć godzin, w niedziele od czternastej. Miesięcznie zarabiałem dziewięćset do tysiąca złotych. Wtedy pracy nie było, ale już miałem dosyć, bo siedziałem w tej pizzerii świątek – piątek non stop, człowiek nie miał wolnego. Jak wypadało mi wesele w rodzinie, to była straszna krzywda, że chciałem iść, nie chcieli mnie na weekend puścić, bo to największy ruch.

Poszedłem stamtąd, bo mi kolega załatwił coś innego.

Firma się nazywała Dolores. Rozwoziłem towar, mrożonki, lody. I robiło się, dopóki się nie rozwiozło wszystkiego.

A to było najniższe wynagrodzenie, niezależnie od tego, ile rozwieziesz czy ile punktów zrobisz. Mieliśmy w granicach koło półtora tysiąca punktów. Pierwsza wypłata, jaką wziąłem, to było osiemset złotych. Musiałem się przemóc, że może będzie lepiej, tak obiecywali.

d24riit

No nie było lepiej, ale co? Człowiek jak już czegoś się podjął, to nie był takim miękkim, że ciężko i nie daje rady.

Z czasem lepiej poznałem wszystkie trasy, punkty, asortyment dobrze znałem, lepiej mi szło, do piętnastej spokojnie się wyrabiałem.

Pieniądze były częściowo na przelew, a częściowo miałem dużo przy sobie. Tak szczerze, to jeździłem po takiej Pradze, Szmulkach, i miałem w saszetce po kilkanaście tysięcy, bo w sklepach mi dawali, co nie było prawnie, bo powyżej czterech czy sześciu tysięcy to już musi się tym ochrona zajmować.

d24riit

Pojechałem na Targową, otwieram kabinę, a z drugiej strony otwiera mi gościu luk i sobie bierze towar, bo on nie był zabezpieczony. I musiałem się z nim ganiać. Bo jeżeli mi ukradł karton cartedora czy magnuma, to on jest wart sto – sto pięćdziesiąt złotych. I nikogo nie obchodzi, że ktoś ukradł. Tobie stan ze zbiorówki musi się zgadzać z tym, co jest na samochodzie.

Niewdzięczna też praca, niesprawiedliwa, w ogóle nie była przemyślana. Powinien być odpowiedni logistyk, opracować trasy, od jakiego punktu ma człowiek jechać do jakiego. Ja miałem dzień w dzień po dwadzieścia parę punktów, a na początku Warszawę średnio znałem.

Miejscowi pracownicy nie byli tacy przykładni. Dostawali jedenaście punktów, piętnaście. I mieli towaru za siedem tysięcy. I to samo wynagrodzenie, gdy ja miałem ponad dwadzieścia punktów i towaru za szesnaście, osiemnaście i więcej tysięcy. I co do wypłaty, to już mnie trochę ruszyło, bo mówię: jedna wypłata, druga, trzecia, no zaraz. Oni powinni mi w jakiś sposób wynagrodzić, bo i tego towaru, i pracy miałem więcej. No to przyszedł prezes i powiedział: pozwól, że uścisnę twoją dłoń.

W Polsce powstanie Krajowy Rejestr Elektroniczny Przedsiębiorców Transportu Drogowego East News
W Polsce powstanie Krajowy Rejestr Elektroniczny Przedsiębiorców Transportu Drogowego Źródło: East News

”Łącznie przepracowałem trzy lata, ale wyrobiłem sobie papiery na ciężki sprzęt, kategorię C, czyli na ciężarowe, plus E, bardzo z siebie byłem zadowolony, bo mi to dobrze poszło, i te psychotesty, i jazda”.

d24riit

Wtedy się postawiłem. Wywiozłem dwadzieścia punktów i towaru za dziesięć tysięcy, o godzinie piętnastej resztę towaru przywiozłem. Oni, że o co chodzi. A ja: ile pan Kowalski i Iksigrek rozwieźli dzisiaj?

No za siedem tysięcy. A ja za dziesięć, tyle a tyle punktów, wynagrodzenie mam takie samo, chcę tak samo pracować.

To jeden miesiąc mogłeś wywozić, drugi miesiąc mogłeś, a teraz nie? To ci się nie chce. To w chuja sobie lecisz.

d24riit

I już z automatu, po tej pokazówce, byłem najgorszy. Łącznie przepracowałem trzy lata, ale wyrobiłem sobie papiery na ciężki sprzęt, kategorię C, czyli na ciężarowe, plus E, bardzo z siebie byłem zadowolony, bo mi to dobrze poszło, i te psychotesty, i jazda. Instruktor mi podał rękę, że dobry jestem kierowca, a nie wierzyłem w siebie, że dam radę. (…)

A następna praca..., o Boże kochany, to była w ubojni. Woziłem żywe zwierzęta, duże świnie, knury i maciory. To chyba dnia braknie, żebym opowiedział.

Pojechałem do pracy w charakterze kierowcy. Z ogłoszenia.

d24riit

Wtedy jakoś dłużej byłem bez zarobku, akurat ciężko było. A dziecko mi się urodziło, okazje pojawiały się tylko takie, żeby za granicę gdzieś jeździć, ale ja nie chciałem. Szkoda mi było cały tydzień dziecka nie widzieć. Gdy jechałem gdzieś, to zaraz chciałem wracać. Zależało mi na tej robocie, bo w miarę blisko, dobry dojazd, praca na miejscu, mówili tylko, że czasem na dwa dni trzeba jechać na Niemcy.

Ale do brzegu.

Zacząłem w styczniu. Trzeba było wjechać w taką rampę, bo gdy wyganiano te świnie z obór, to musiały na podest przejść, korytarzem przez kojce i na przyczepę, do boksu, i wtedy je zamykano. Trzy piętra były tych boksów. Zawsze samochód był przeładowany, tylko że to bardzo dobry samochód, mi się podobało nim jeździć, volvo sześćset koni, na full wypasie, szerokie koła. Jak się nim ruszyło, to niejedna osobówka nie miała szans. No, ten samochód to była piękna sprawa.

Gorsze było ładowanie tych świń. My je nazywaliśmy dinozaury.

Gdy po pierwszej nocy wróciłem i opowiedziałem wszystko, to teściu powiedział: nie idź do tej roboty, poczekamy, może zima minie, może coś będzie. A ja mówię: no gdzie, tu dziecko, żona nie pracuje... Może mogłem iść na zasiłek, no ale jakoś głupio, myślałem, może się polepszy, może to raz tak było, może się przyzwyczaję, w końcu na wsi kiedyś mieszkałem.

Ale nie mogłem tego zrozumieć. Tego mojego pomocnika, co jeździł ze mną, on był ode mnie dziesięć lat starszy. Nazwałem go sadysta.

Pig farm iStock.com
Pig farm Źródło: iStock.com, fot: NataliaCatalina

”Linkę zaciągaliśmy, zakręcaliśmy, knur wył, a on kły tym sekatorem wycinał mu jak dentysta”.

Knury ważyły i po dwieście pięćdziesiąt, i po trzysta, czterysta kilo, i więcej nawet. Na wysokość to sięgały do pasa i wyżej. A kły po kilkanaście centymetrów.

Pierwszy dzień. Jedziemy, przyczepa podczepiona. Na Gniezno.

Dają mi taki uniform, ten pomocnik mówi: ubierz się, bo się upierdzielisz. Ja se myślę: za kierownicą? Do obory musisz wejść, mówi. Ja? W życiu.

Patrzę, on się ubiera, no jak potrzebuje pomocy, to dobra, też się ubiorę, ale pytam, co mam robić. W czym pomagać, naganiać je? A on: dobra, dawaj, musimy tu działać. Ale co mam robić? No ubierz się, to zobaczysz.

Założyłem te gumowce, założyłem inne spodnie, bo dali, a on bierze, proszę ciebie, taką linę o grubości kciuka, ona ma pętelkę z metalu, długą na półtora do dwóch metrów, i bierze sekator do cięcia drzewek. Metrowe rączki.

Ja mówię: ty, po co ci to? Pójdziesz, młody, to zobaczysz. I pyta się, czy wolę linkę czy sekator. Ja w szoku, to już machnął ręką i powiedział, że mi pokaże na jednym, na drugim, potem będę wiedział.

Poszliśmy do kojców, w każdym boksie chyba dwadzieścia czy trzydzieści knurów. I każdego knura trzeba wyprowadzić osobno. I on tego knura na to lasso nagle za górną szczękę załapał i mówi: tera szarp mocno, młody. I tę linkę zaciągaliśmy, zakręcaliśmy, knur wył, a on kły tym sekatorem wycinał mu jak dentysta. Jak to zobaczyłem – bum, te kły strzelały na wszystkie strony – mówię: człowieku, po co ty to robisz?!

A on: co, wpuścisz je na pokład, jak mamy ich trzydzieści, przecież jak zaczną się napierdzielać tymi kłami, to całe mięso porozrywają i te tusze później już nie pójdą na Litwę czy na Niemce, nikt tego nie będzie chciał.

Tego knura trzeba było zagonić do samochodu. Przez całą oborę, kilkadziesiąt metrów, on już miał te kły wycięte, ale mimo wszystko... Weź takiego knura wygnaj.

Kiedy sadysta otwierał kojce, to knur się nieraz odwrócił i ruszył do niego, a ten twardo, bo był psychol. Taką tarczę miał jak stół, no, wysokości miała z siedemdziesiąt centymetrów, szerokości metr. I trzymał tarczę, gdy ten knur leciał, a w drugim ręku, jak szablę, taką rurę, pełną rurkę metrową, i musiał go atakować. Nie po dupie czy po grzebiecie, tylko prosto w nos, aż knurowi farba poszła. Tarczą się zasłaniał przy ryju i tą rurą go atakował. Ja byłem przy wejściu, tam, gdzie się kończy rampa, a zaczyna samochód, stałem z tarczą i kijem, i gdy te sztuk kilka już było w środku, żeby nie wyszły z powrotem, tarczą i drzwiczkami zatrzymywałem.

No ale człowiek nie jest zwyczajny, zwierzę nic ci nie zrobiło, a ty je napierdzielasz...

Nazwałem to bitwą pod Grunwaldem.

Ja, facet dorosły, silny, nieraz na dyskotekach stałem jako ochroniarz, a tu byłem miękki. Pracowałem tam zimą, ale już nie wiem, czy się trząsłem z zimna czy ze strachu.

Chłopie, tak mi nogi chodziły.

To był pierwszy dzień tej mojej pracy. Szefowi powiedziałem, że niczego nie będę wycinać, że się nająłem na kierowcę. A on: tutaj taka praca jest, albo chcesz robić, albo szukaj innej.

I człowiek w tym marazmie robił.

krowy Fotolia
krowy Źródło: Fotolia

_”I tę krowę przeciągali za rogi, za łeb. Trochę to trwało, ryczała, aż robiła pod siebie”. _

A następny dzień był taki. Pojechałem z jednym... panem, już innym, na Ełk. Pytam się, gdzie jedziemy, a szef mówi: a, na Białystok skoczycie i wrócicie. Mnie dwa dni wtedy w domu nie było.

Czułem się tam, jakbym w tajnych służbach pracował, w Pentagonie jakimś. Bo gdy przychodziłem, to mi dopiero mówili, gdzie jadę.

Prosiłem: weź mi powiedz wcześniej, dokąd, na ile, żebym się przygotował, więcej pieniędzy wziął, śpiwór jakiś. A oni: dobra, dobra, dawaj, dawaj.

No to mówię, że nie będę tak pracować, że muszę wiedzieć wcześniej, jakoś się przygotować. To szukaj sobie roboty.

A nie było innej pracy, sprawdzałem cały czas.

Mieliśmy do Białegostoku pojechać i wrócić, pojechaliśmy za Ełk, tu było minus czternaście, tam minus dwadzieścia parę. Facet, z którym pojechałem, już pracował w tej branży długo, też taki był tajemniczy, szef mój go wynajął, żeby mu załatwił jakieś zwierzęta. I on ciągle gdzieś dzwonił, nic nie mówił, tylko: trochę tutaj poczekamy, potem pojedziemy tam, potem siam, będzie taka krówka.

A solówką pojechaliśmy, małym samochodem, też volvem, ale takim trochę tylko większym niż bus. On miał wciągarkę z linką na kołowrotek, na pilot.

Ten facet wydzwonił kogoś, jakiegoś handlarza. Chyba to nie był zwykły chłop, bo do zwykłego chłopa to się jedzie na podwórko i bierze te świnie. A oni przywieźli dwie maciory busem. Jedna nie chodziła.

No i jak to wyglądało... Ta maciora miała z trzysta pięćdziesiąt kilo, to wzięli ją za tylną nogę, za hak, i włączyli ten pilot. Ta maciora się drze, ciągnie się od samochodu, i to było jeszcze na stacji benzynowej, ten cały cyrk.

Nic, przeciągnęli. Jedziemy. Zima, śnieg, nie wiem, gdzie jestem, on mnie kierował: teraz tu skręć, w lewo, w prawo. Wjechaliśmy w boczną drogę i tam jacyś czekali. I znowu przeładować trzeba było, tym razem krowę. Ona w ogóle nie chodziła, niewład miała. Taką krowę to się kupowało za grosze. A potem w ubojni sprzedawali za normalną cenę. (…)

Siedziałem w kabinie i już miałem dosyć, zadzwoniłem do szefa i mówię: dziękuję, taksówkę biorę i wracam. A on: dzieciak, ty młody jesteś, nie przejmuj się, będzie dobrze, jedźta, jedźta.

No to pojechaliśmy.

iStock.com
Źródło: iStock.com, fot: KatarzynaBialasiewicz

”W tej kotłowni żadnego okienka, ten niemowa palił papierosa co minuta, śmierdziało”.

W tym samochodzie nie było łóżka, koleś mówi, że ma jakiegoś znajomego, pojedziemy tam, zjemy, prześpimy się, rano resztę załatwimy, nie będziemy po nocy jeździć. Przemyślałem sprawę, chciałem szybko do domu wracać, ale w sumie racja.

Pojechaliśmy, a to jakaś piwnica, kotłownia, tamten poszedł pić se z tym właścicielem, ja nie piję, byłem zmęczony, głodny, tam facet był w tej kotłowni, niemowa, pomagał chyba w gospodarstwie.

No i dwa łóżka były, ja się pytam, gdzie mam spać, a ten mój mówi, że o, tu, na tym drugim łóżku. W tej kotłowni żadnego okienka, ten niemowa palił papierosa co minuta, śmierdziało, co chwilę przychodził do tej węglarki, wrzucał węgiel. Ani żadnej pościeli, ani nic, no tyle, że ciepło. (…)

A te zwierzęta były cały czas na tym mrozie, w samochodzie. No żyły. Ale jak żyły.

On mówi: dobra, to jeszcze tylko pojedźcie w dwa miejsca.

Pojechaliśmy. Z takim łebkiem, synem tego faceta, u którego spaliśmy. Wziął tego niemowę i jedziemy gdzieś tam po świnie. Ten syn, idiota, wykręcał na torach, sprintera miał. I zawiesił się na tych torach. A ten niemowa leci do mnie. I coś pokazuje na migi, bo ja za nimi stanąłem. A że ślisko, zima, to trzymałem odstęp.

Zawiesił na torach ten samochód, na pół metra gdzieś tak, bo świnie były u niego w samochodzie, poleciały do tyłu, a przód mu poszedł do góry. Niemowa się drze, rękami macha, wyleciałem, a tam pociąg jedzie. Ten gamoń wyszedł i mówi jeszcze: nie no, chyba ominie.

Ja mówię: głąbie, tam zwierzęta są, co ty odpierdzielasz? Pchamy, a ten pociąg trąbi i widać, że zwalnia, ale jest coraz bliżej.

Ani myśląc, otworzyłem te burty, trzy maciory się wysunęły, samochód od razu naprzód poszedł, złapał przyczepność i ruszył. Ten pociąg wuuuuuu, przejechał, stanął, a myśmy musieli maciory połapać, zaraz policja przyjechała i też ganiała się razem z tymi świniami.

Jak wyjechałem o piętnastej, to miałem przyjechać tego samego dnia w nocy, no, może o północy. A przyjechałem dopiero na następny dzień po drugiej w nocy.

I mówię: dziękuję, kluczyki kładę, ja do takiej roboty już nigdy nie jadę.

Ale pracowałem tam jeszcze prawie dwa lata, bo człowiek musi złotówkę przynieść do domu, rachunki popłacić.

Pensję miałem w miarę stałą, trzy tysiące, chociaż zarejestrowany byłem na najniższej, tysiąc osiemset. Resztę dawali do ręki. Pieniądze zawsze miały być do dziesiątego, a były w dwóch, trzech ratach. Tu tysiąc, tu tysiąc, jeszcze z jęczeniem, że kryzys, że nie mają skąd brać. A pod domem passaty, cayenne...

Gdy się kiedyś upomniałem, bo mi chcieli dać mniej, dwa tysiące, to szef na to: ty nie wiesz, co się dzieje na świecie, co się w Polsce dzieje? Powinieneś nas po rękach całować, że masz u nas pracę, a ty chcesz więcej? I jeszcze: ciesz się, że nie dostałeś tysiąc dwieście.

I szukałem, szukałem intensywnie pracy. Nie było nic, ale i tak się zwolniłem.

Fragment pochodzi z książki ”Nie hańbi”, Olgi Gitkiewicz, wydanej nakładem wydawnictwa Dowody Na Istnienie.

Filip Skrońc
Źródło: Filip Skrońc

O autorce: Olga Gitkiewicz, dziennikarka, redaktorka, freelancerka. Absolwentka wrocławskiej socjologii i Polskiej Szkoły Reportażu. Współpracuje z tygodnikiem ”Polityka” i portalem gazeta.pl, na łamach których publikuje reportaże i teksty historyczne.

Obejrzyj też: Bezrobocie w Polsce. Tak dobrze na rynku pracy w grudniu nie było od 25 lat.

d24riit
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d24riit