Niedzielne poranki i grząskie boiska wydają mi się tak samo nierozłączne jak trądzik i dojrzewanie. Właśnie tak zapamiętałem zimy z czasów dzieciństwa - po kostki w błocie, z przemarzniętymi pośladkami, uczestniczę w szkolnych rozgrywkach. Donośny glos przybocznego lekarza Boga przebija się ponad wycie wiatru: „Nie stój tam jak zamarznięta butelka sików! Podobno jesteś skrzydłowym! Ziemia się rusza szybciej od ciebie!”.
Dzięki Bogu, że Charlie jest dziewczynką! Wygląda naprawdę wdzięcznie w piłkarskim stroju, z włosami ściągniętymi w koński ogon i w spodenkach do kolan. Nie wiem, jak udało mi się zostać trenerem. Moja wiedza na temat rozgrywek jest bliska zeru; może właśnie dlatego Tygrysy nie wygrały żadnego meczu przez cały sezon. W tej grupie wiekowej nie powinny się liczyć wyniki ani tabele ligowe. To ma być rozrywka i okazja do wciągnięcia wszystkich dzieci do wspólnej zabawy. Ale jak to wytłumaczyć ich rodzicom?
Dzisiaj gramy z Lwami z Highgate i za każdym razem, kiedy wbijają nam gola, Tygrysy wracają na środek boiska, debatując, kto rozpocznie grę.
- To nie jest nasza najmocniejsza strona - usprawiedliwiam się przed trenerem naszych przeciwników. A jednocześnie mruczę pod nosem: - Chociaż jedna bramka, Tygrysy. Strzelcie chociaż jednego gola. Pokażemy im wtedy, jak się świętuje.
Po pierwszej połowie przegrywamy cztery do zera. Dzieciaki ssą ćwiartki pomarańczy.
Chwalę ich, że świetnie grają.
- Ta drużyna jest niepokonana - kłamię jak z nut - ale dorównujecie im.
Na drugą połowę ustawiam w bramce Douglasa, bo najdalej kopie piłkę. Andrew, naszego najlepszego strzelca, przenoszę na obronę.
- Ale ja jestem napastnikiem - protestuje jękliwie.
- Dominik zagra w ataku.
Wszyscy patrzą na Dominika, który dopiero co zdążył się zorientować, w którą stronę należy biec. Chichocząc, wsuwa rękę w spodenki i łapie się za krocze.
- Nie myślcie o dryblowaniu, podaniach i strzelaniu goli - mówię im. - Po prostu wyjdźcie na boisko i kopcie piłkę najmocniej, jak potraficie.
Kiedy gra zostaje wznowiona, cała procesja rodziców częstuje mnie uwagami na temat zmiany rozstawienia. Uważają, że odebrało mi rozum. Lecz w moim szaleństwie jest metoda. W grze na tym poziomie wszystko polega na impecie. Jeśli piłka idzie do przodu, cała akcja przesuwa się za nią. Dlatego ustawiłem najmocniej kopiącego na tyłach.
Podczas kilku pierwszych minut nic się nie zmienia. Tygrysy równie dobrze mogłyby gonić własne cienie. Lecz potem piłka trafia do Douglasa, a on posyła ją daleko na boisko. Dominik usiłuje zbiec jej z drogi i wtedy przewraca się, pociągając za sobą na ziemię obu obrońców przeciwnej drużyny. Piłka toczy się po murawie. Najbliżej niej jest teraz Charlie.
- Żadnych popisów. Po prostu strzelaj - mruczę pod nosem. Możecie oskarżyć mnie o stronniczość. Zarzucić faworyzowanie. Nie dbam o to. Piłka, perfekcyjnie kopnięta butem piłkarskim rozmiar sześć, odrywa się od ziemi, opada i wykonując gwałtowny skręt, ląduje w bramce. Radość jest tak wielka, iż postronny obserwator mógłby pomyśleć, że wygraliśmy mecz. Zespół Lwów, skołowany naszą nową strategią, idzie w rozsypkę. Nawet Dominik zdobywa gola, kiedy piłka odbija mu się od potylicy i przelatuje ponad bramkarzem. Tygrysy wygrywają z Lwami pięć do czterech.
Największą nagrodą jest pochwała Julianne, którą trudno uznać za matkę zagorzale kibicującą swemu dziecku. Zapewne wolałaby, żeby Charlie chodziła na balet albo grała w tenisa. Wyglądając nieskazitelnie w długim czarnym płaszczu z kapturem i w gumowcach, oświadcza, że nigdy nie widziała bardziej ekscytującego sportowego spektaklu. Już sam fakt, że nazywa mecz „sportowym spektaklem” świadczy o tym, jak rzadko ogląda piłkę nożną.
Rodzice opatulają dzieci i ładują zabłocone buty do plastikowych worków. Kiedy omiatam wzrokiem boisko, dostrzegam mężczyznę, który z rękami w kieszeniach płaszcza stoi samotnie na drugim końcu murawy. Rozpoznaję sylwetkę.
- Inspektorze, co pana tu sprowadza tak wcześnie w niedzielny poranek? Chyba nie potrzeba ruchu? Ruiz zerka na ścieżkę do joggingu.
- Wystarczy w tym mieście zasapanych ludzi.
- Skąd pan wiedział, gdzie mnie szukać?
- Sąsiedzi.
Rozwija z papierka kandyzowany owoc i wrzuca do ust, uderzając nim o zęby.
- W czym mogę pomóc?
- Pamięta pan, co mówiłem podczas śniadania? Powiedziałem, że jeśli się okaże, iż ofiara to córka kogoś znanego, zamiast dwunastu detektywów przydzielą mi czterdziestu.
- Tak.
- Czy pan wie, że nasza pielęgniareczka była siostrzenicą posła z partii konserwatywnej i wnuczką emerytowanego sędziego z sądu okręgowego?
- Czytałem o jej wuju w gazetach.
- Te wszystkie hieny rzuciły się na mnie - zadawali pytania, i wpychali kamery w twarz.
Pieprzony medialny cyrk.
Nie mam nic do powiedzenia, patrzę więc ponad nim na londyńskie zoo i pozwalam mu się wygadać.
- Pan jest jednym z tych bystrzaków, nie? Studia na uniwersytecie, doktorat, konsultacje... Pomyślałem sobie, że może mógłby mi pan pomóc. Chodzi o to, że znał pan tę dziewczynę, prawda? Pracował z nią. Uznałem, że pan może wiedzieć, w jakich kręgach się obracała. - Znałem ją tylko jako pacjentkę.
- No, ale rozmawiała z panem. Opowiadała o sobie. Miała jakichś przyjaciół, chłopaków?
- Zdaje się, spotykała się z kimś ze szpitala. Możliwe, że był żonaty, bo nie chciała o nim mówić.
- Wymieniła nazwisko?
- Nie.
- Czy według pana była puszczalską?
- Nie.
- Skąd ta pewność?
- Nie wiem. Takie mam wrażenie.
Odwraca się i pozdrawia skinieniem głowy Julianne, która niespodziewanie wyrasta przy nas i bierze mnie pod rękę. W kapturze na głowie wygląda jak mniszka.
- To inspektor Vincent Ruiz, o którym ci wspominałem. Zaniepokojona marszczy czoło. - Chodzi o Catherine? - zsuwa kaptur z głowy. Ruiz wpatruje się w nią podobnie jak większość mężczyzn. Nawet bez makijażu, perfum i biżuterii potrafi ściągać spojrzenia.
- Interesuje panią przeszłość, pani 0’Loughlin? Waha się.
- To zależy.
- Znała pani Catherine McBride?
- Mieliśmy przez nią sporo zmartwień.
Ruiz rzuca mi szybkie spojrzenie, a ja czuję ucisk w okolicy żołądka. Julianne spogląda na mnie i orientuje się, że popełniła błąd. Charlie ją woła. Ogląda się przez ramię i odwraca do Ruiza.
- Może najpierw powinien pan porozmawiać z mężem -mówi powoli. - Później do was dołączę. Żegna go skinieniem głowy.
- Zabiorę Charlie na gorącą czekoladę - mówi i ściska mnie za ramię.
- Dobra.
Patrzymy, jak się oddala, omijając z gracją kałuże i grudy torfu. Ruiz przechyla głowę, jakby chciał przeczytać coś, co niby mam wypisane na pagonach.
- O czym żona mówiła?
Moja wiarygodność już nie istnieje. Nie uwierzy mi.
- Catherine stwierdziła, że wykorzystałem ją seksualnie podczas hipnozy. Wycofała oskarżenie kilka godzin później, ale musiało zostać przeprowadzone śledztwo. To wszystko, to jedno wielkie nieporozumienie.
- Jak może dojść do nieporozumienia w takiej sprawie?
Tłumaczę mu, że Catherine wzięła moje zawodowe zainteresowanie za coś bardziej osobistego; opowiadam detektywowi o pocałunku i jej zakłopotaniu. Także o gniewie.
- Pan ją odtrącił?
- Tak.
- I wtedy złożyła skargę?
- Tak. Dowiedziałem się o tym dopiero, kiedy ją wycofała, niemniej przeprowadzono śledztwo. Zawieszono mnie w obowiązkach na czas dochodzenia. Kierownictwo szpitala przepytało innych moich pacjentów.
- Wszystko z powodu jednego pisma?
- Tak.
- Rozmawiał pan z Catherine?
- Nie. Unikała mnie. Nie widziałem jej do chwili, kiedy odeszła z Marsden. Potem mnie przeprosiła. Miała nowego chłopaka i planowali razem wyjechać na północ.
- Nie był pan na nią zły?
- Byłem cholernie wściekły. Mogłem przez nią utracić prawo wykonywania zawodu. - Zdając sobie sprawę, jak brutalnie i zabrzmiały te słowa, dodałem: - Ona była bardzo rozchwiana emocjonalnie. Ruiz wyciąga notes i coś zapisuje.
- Proszę nie wyciągać z tego wszystkiego zbyt daleko idących wniosków.
- Niczego nie wyciągam, profesorze, to tylko informacje. Obaj zbieramy je tak długo, aż dwie czy trzy zaczną układać się w całość. - Przewraca kartki w notesie, uśmiechając się do mnie uprzejmie. - Zdumiewające, ile się można dowiedzieć w obecnych czasach. Żonaty. Jedno dziecko. Nie należy do żadnego kościoła. Szkoła średnia w Charterhouse, studia na Uniwersytecie Londyńskim. Licencjat i magisterium z psychologii. W 1980 roku zatrzymany na Trafalgar Square przez policję za wymalowanie swastyki na South Africa House podczas demonstracji poparcia dla uwolnienia Mandeli. Dwukrotnie złapany na przekroczeniu dozwolonej prędkości na autostradzie M40; jeden niezapłacony mandat za parkowanie w niedozwolonym miejscu; odmowa syryjskiej wizy w roku 1987 z powodu wcześniejszego pobytu w Izraelu. Ojciec znany lekarz. Trzy siostry. Jedna z nich pracuje dla ONZ w agendzie zajmującej się uchodźcami. Ojciec pańskiej żony popełnił samobójstwo w 1994 roku. Pańska ciotka zginęła w pożarze domu. Ma pan prywatne ubezpieczenie
medyczne, pożyczkę z banku w wysokości dziesięciu tysięcy funtów, a termin zapłaty podatku za pański samochód upływa w środę. - Spogląda na mnie. - Odpuściłem sobie zeznania podatkowe, ale według mnie otworzył pan prywatną praktykę, bo pański dom musiał kosztować fortunę.
Wreszcie dochodzi do sedna. Cała ta przemowa była dla mnie sygnałem. Chce pokazać, do czego jest zdolny.
- Jeżeli - ścisza głos - odkryję, że zataił pan jakieś informacje związane ze śledztwem w sprawie zabójstwa, wpakuję pana do pudła. Będzie pan mógł wypróbować swoje umiejętności, kiedy posadzę pana w jednej celi z członkiem jamajskiej mafii narkotykowej, który uważa się za Jezusa.
Zamyka notes i wsuwa go do kieszeni. Chucha w złożone dłonie, po czym dodaje:
- Dziękuję za pańską cierpliwość, profesorze.