Smutek i gniew. Kościół w czasach dobrej zmiany
Jeszcze 20 lat temu, jako zaangażowany katolik z Polski naiwnie zakładał, że księża pedofile to tylko nieliczne "czarne owce". Myślał, że Kościół przede wszystkim ceni prawdę i potrafi stawać po stronie pokrzywdzonych. Nic bardziej mylnego.
Dzięki uprzejmości wydawnictwa publikujemy fragment książki Jarosława Makowskiego "Kościół w czasach dobrej zmiany", która już wkrótce dostępna będzie w Bibliotece Liberte! (premiera 15 marca 2021).
Smutek i gniew
Żywiłem przekonanie podobne jak większość Polek i Polaków. I to przez bardzo długi czas. Karmiony frazesami, że w ojczyźnie Jana Pawła II, papieża walczącego z tzw. "cywilizacją śmierci", księża nie mogliby gwałcić dzieci. To nie mieściło się w głowie "szeregowego katolika". Pedofilia w Kościele to przecież problem zachodnich wspólnot, gdzie – jak tłumaczyli polscy duchowni i katoliccy publicyści – panuje moralny relatywizm i zepsucie.
Takie przekonania za pontyfikatu papieża Polaka były na porządku dziennym. Głosili je wszyscy współpracownicy papieża. Przykładem choćby kard. Dario Castrillón Hoyosa, prefekt watykańskiej Kongregacji Duchowieństwa, który podczas prezentacji Wielkoczwartkowego listu Jana Pawła II do kapłanów mówił:
"W warunkach panseksualizmu i libertynizmu seksualnego, stworzonych przez świat dzisiejszy, niektórzy księża, będąc ludźmi tejże kultury, dopuścili się bardzo ciężkiego grzechu nadużycia seksualnego".
Takie postawienie sprawy nam, polskim katolikom, spijającym każde słowo z ust "naszego papieża", znów dawało poczucie moralnej wyższości. Z niesmakiem patrzyliśmy więc na doniesienia, gdzie – od Ameryki, poprzez Irlandię, a na Francji kończąc – dziennikarze ujawniali kolejne skandale pedofilskie, których bohaterami byli księża.
Kościół przez wiele lat pozwalał na molestowanie przez księdza
Przyznaję, że żyłem w tym przekonaniu do roku 2001. To wtedy, będąc dziennikarzem "Tygodnika Powszechnego" pod koniec roku pojechałem na kilka miesięcy do Stanów Zjednoczonych. Prywatnie. Przyjechałem, jak się za chwilę miało okazać, w kluczowym momencie dla Kościoła, nie tylko amerykańskiego.
Oto w styczniu 2002 roku amerykański dziennik "Boston Globe" opublikował słynny tekst pt. "Kościół przez wiele lat pozwalał na molestowanie przez księdza". Był to pierwszy z wielu artykułów pokazujących skalę przestępstw duchownych i opisujących milczenie kościelnych władz. Tak rozpoczął się dla całego Kościoła proces, w którym i papieże, i biskupi, i wierni, musieli zmierzyć się z gorzką prawdą, która – dzięki mediom i wbrew kościelnym władzom – zaczęła oglądać światło dzienne.
Zobacz: "Kościół absolutnie potępia pedofilię". Na pogrzeb biskupa Wesołowskiego przyszło wielu księży
Dla mnie, katolika z Polski, to był szok. Nie dawałem wiary, że amerykańscy księża katoliccy mogli gwałcić dzieci. W uszach pobrzmiewały mi słowa Ewangelii: "Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili" (Mt 25,40). Nie miałem jednak pojęcia, że to był zaledwie początek koszmaru, z którego Kościół do dziś nie może się obudzić.
Pękła zmowa milczenia. Kościół na cenzurowanym
Wszystko zaczęło się od udowodnienia winy, a następnie skazania przez amerykański sąd na 10 lat więzienia księdza Johna Geoghana. Jego ofiarą padło ponad 130 nieletnich. Proces ten uruchomił lawinę: ofiary zaczęły mówić, posypały się kolejne pozwy. Pękła zmowa milczenia. Ale, co najgorsze, proceder seksualnego wykorzystywania dzieci przez księży nie dotyczył tylko diecezji bostońskiej. Nie dotyczył tylko Ameryki. Dotyczył, jak się okazało, całego Kościoła. Także Kościoła w Polsce.
Mieszkając wtedy w USA z bliska przyglądałem się, jak amerykański Kościół niemal każdego dnia musiał radzić sobie z kolejnymi ujawnianymi przez media przypadkami molestowania. Ale też starałem się zrozumieć. Zrozumieć, jak księża, którzy mieli opiekować się dziećmi, mogli je gwałcić.
Jak Kościół, który od innych wymaga bicia się w piersi i wyznawania grzechów, własne grzechy i przewiny swoich duchownych zamiatał pod dywan? Szukając odpowiedzi na te pytania, umówiłem się na rozmowę z jezuitą, ojcem Jamesem J. Gillem, który jednocześnie był psychiatrą i założycielem Instytutu Badań nad Ludzką Seksualnością (Christian Institute for the Study of Human Sexuality) w Chicago.
W kilka tygodni po publikacji w "Boston Glob" pojechałem więc na rozmowę do o. Gilla do Chicago. Był to czas, kiedy amerykański Kościół Rzymskokatolicki znajdował się na cenzurowanym. Doskonale pamiętam, jak rodzice bali się puszczać dzieci do szkół, gdzie opiekunami byli duchowni. Pamiętam, jak jeden z księży mówił ze strachem, że boi się chodzić w koloratce po ulicach, bo w jego kierunku lecą obelgi. Zajęcia lekcyjne w katolickich szkołach prowadzone przez księży musiały się odbywać przy otwartych drzwiach.
Rozmiary patologii. Wielu z tych księży znałem, wielu było moimi kolegami
Kiedy zacząłem rozmawiać z o. Gillem, spytałem go, co czuł, gdy słyszał o kolejnych przypadkach księży oskarżonych o molestowanie seksualne nieletnich. Oto jego odpowiedź: "Kiedy oglądam telewizję i czytam największe amerykańskie gazety, głównie artykuły z pierwszych stron, czuję z jednej strony smutek i rozczarowanie, z drugiej zaś gniew, oburzenie i złość".
Dopytywałem dalej czy problem wykorzystywania seksualnego dzieci przez księży był dla niego zaskoczeniem, czy też – jako człowiek zawodowo zajmujący się problemem – miał świadomość skali zjawiska? Znamienna odpowiedź o. Gilla:
"To prawda, że pierwszy raz opiekowałem się kapłanem, który wykorzystywał seksualnie nieletnich, już w 1964 r. Ale z rozmiarów tej patologii zacząłem zdawać sobie sprawę dopiero wówczas, kiedy jako konsultant do spraw molestowania seksualnego rozpocząłem pracę w komisji, działającej przy Konferencji Biskupów Amerykańskich.
Komisja została powołana siedem lat temu i od tamtej pory spotyka się trzy do pięciu razy w roku. Podczas tych spotkań stwierdziłem, że liczba raportów na temat molestowania seksualnego wzrasta. Jednak były to niemal zawsze stare przypadki, sprzed dziesięciu, a nawet dwudziestu lat. Należy pamiętać, że upływa sporo czasu, nim ofiara molestowania zdobędzie się na odwagę, jak również uzyska odpowiednie wsparcie najbliższych, by opowiedzieć swoją historię i złożyć skargę. Ale kiedy przed miesiącem "Boston Pilot" opublikował dane dotyczące liczby księży w archidiecezji bostońskiej oskarżonych o molestowanie nieletnich, to – muszę wyznać – przeżyłem szok.
Sprawa dotyczy niemal 90 księży, na 900 pracujących w tej archidiecezji! Przez wiele lat mieszkałem i pracowałem w Bostonie: wielu z tych księży znałem, wielu było moimi kolegami i nigdy by mi do głowy nie przyszło posądzać ich o to, że mogą kogokolwiek wykorzystać seksualnie. Od tego czasu wciąż dręczy mnie pytanie: dlaczego tak wielu kapłanów nie było w stanie sprostać swemu powołaniu?"
Katolik z Polski
Dlaczego przywołuję to amerykańskie doświadczenie? Po pierwsze dlatego, że – jako zaangażowany katolik z Polski – przyglądałem się upadkowi autorytetu amerykańskiego Kościoła. Krytyczny, myślący samodzielnie, jednak mający przekonanie, że w Kościele nie ma struktur zła, a co najwyżej są konkretni ludzie, którzy ulegają pokusom. Krótko mówiąc zakładający, iż źli księża to tylko nieliczne "czarne owce". Po drugie dlatego, że Kościół, który ceni prawdę, a przecież zna takie miejsce, jak konfesjonał, nie chciał przyznać się do popełnionych grzechów. Nie chciał sypać głowy popiołem. Okazać solidarności z ofiarami. Nic z tych rzeczy. Ten proces odsłaniania prawdy i brania przez Kościół odpowiedzialności za przestępstwa swoich kapłanów nie następował ani szybko, ani bezboleśnie.
Po doświadczeniach amerykańskich wróciłem do Polski, gdzie panowało przekonanie, że lokalny Kościół wolny jest od wirusa pedofilii. Ba, byłem w nim skutecznie utwierdzany, kiedy starałem się tłumaczyć, że w USA też sądzono, iż pedofilia to problem pojedynczych zepsutych księży. I że molestowanie dzieci przez duchownych ma swe źródło w zachodnim relatywizmie. Polski, tradycyjny katolicyzm, oparty na zdrowym nauczaniu moralnym Jana Pawła II, a nie szemranych teologów, sprawia, że takie wołające o pomstę do nieba grzechy, na dodatek popełniane przez księży, nie mogą mieć miejsca nad Wisłą. [...]
Dziś ze świecą szukać w polskim Kościele osoby, która bez narażania się na śmieszność nadal utrzymywałaby, że rodzimy Kościół wolny jest od pedofilskich skandali, jakie niszczyły i podważały wiarygodność Kościołów zachodnich. Dla religijnej prawicy najgorsze jest jednak to, że skandale pedofilskie z udziałem rodzimych duchownych, świadectwa i odwaga ofiar czy dymisje hierarchów sprawiają, iż padają dwa mity tak długo podtrzymywane przez kościelnych apologetów.
Raz, że polscy księża są odporni na moralną zgniliznę Zachodu, a co za tym idzie, wolni od seksualnych dewiacji, bo hołdują nauczaniu Jana Pawła II. I mit drugi, obalony przez niemieckiego biskupa, Heiner Wilmer, który widząc, jak Kościół krył seksualnych przestępców w koloratkach, wyznał: "Dawniej mawiano, że w Kościele są pojedynczy grzeszni ludzie, ale Kościół jako taki jest czysty i bez skazy. Musimy pożegnać się z takim przekonaniem i przyjąć do wiadomości, że w Kościele jako wspólnocie istnieją 'struktury zła’".
Kultura milczenia wobec zła, którą na każdym kroku spotykamy w Kościele, kultura zamiatania brudów pod dywan, to właśnie owe "struktura zła", jakie stworzył Kościół, by przez długie lata móc skutecznie tuszować przestępstwa seksualne księży, gdyż uznał, że dobre imię Kościoła jest ważniejsze niż cierpienie ofiar.