Przed 50 laty, w sierpniu 1954 roku, ukazała się książka, której autorem był zwariowany angielski profesor: często straszył sąsiadów jako wymachujący toporem wiking, w sklepie razem z pieniędzmi kładł na ladę swoją sztuczną szczękę, a podczas wykładów zdarzało mu się opowiadać o... skrzatach.
Nic dziwnego, że wydawca Rayner Unwin uznał książkę za "wielkie ryzyko” i obawiał się utraty tysiąca funtów. Autor nazywał się John Ronald Reuel Tolkien, a książka była pierwszą częścią trzytomowego cyklu Władca Pierścieni.
Sam Tolkien ostrzegał, że powieść jest "zbyt długa i zbyt skomplikowana". Styl - bez zbędnych udziwnień, trochę staroświecki – był zdecydowanie niemodny, a treść mówiła o czarodziejach, elfach i krasnoludach – niespotykane jak na książkę dla dorosłych.
"- Skrzyżowanie Ryszarda Wagnera z Kubusiem Puchatkiem" - oceniła część krytyków opublikowaną w 3,5 tys. egzemplarzy powieść. Mimo to wydawca już wkrótce odważył się wyrazić nadzieję, że zamiast stracić tysiąc funtów, może tyle zarobić. Później zrobiło się ich nawet więcej.
Władca Pierścieni, wydany dotąd w ponad 160 milionach egzemplarzy, jest dziś jedną z najlepiej sprzedających się książek i uchodzi za pierwowzór wszystkich powieści i filmów fantasy.
Ważnym elementem nieustającej fascynacji Tolkienowską trylogią jest fakt, że poprzez obszerne dodatki pełne objaśnień oraz załączone mapy sprawia wrażenie niemal naukowego opracowania. Autor wymyślił języki elfów i dziesiątki innych, każdy o własnej gramatyce, zanim w ogóle rozpoczął prace na Władcą Pierścieni. Wraz z każdym nowym elementem tego świata nasuwały się nowe pytania, do których autor podchodził z pasją naukowca.
Właśnie ta skłonność spowodowała, że przez ostatnich 20 lat życia Tolkien nie opublikował żadnej większej rzeczy, choć pracował bez ustanku.