ROZDZIAŁ PIERWSZY Zaczęło się od deszczu. Błogosławionego deszczu, co zmył z pokładu grubą warstwę soli i wszystkich poderwał na nogi. Pasażerowie i załoga zaopatrzeni we wszelkie możliwe naczynia - od baryłek po rondle - hurmem rzucili się łapać chłodne ożywcze krople; w ruch poszły nawet kapelusze.
Począwszy od Przylądka Dobrej Nadziei przez wiele tygodni wciąż tylko widzieli dookoła lekką, przezroczystą mgiełkę, teraz wszakże statek, tak uparcie dotąd powolny, otrząsnął się nagle jak pies po kąpieli i raźno skoczył przed siebie. Zesztywniałe od soli żagle zafalowały i wydęły się ku przodowi, bo wraz z deszczem powiały nowe wiatry. Te rześkie pomyślne wiatry, mówili sobie ludzie, chyżo poniosą ich teraz ku zachodnim wybrzeżom Australii.
Kapitan Bellamy mocno chwycił koło sterowe, a spomiędzy jego czarnej, schludnie przyciętej brody błysnęły w uśmiechu zęby. Była to dopiero jego pierwsza wyprawa do Australii, toteż z drżeniem serca wpłynął na niebezpieczne wody Oceanu Indyjskiego, pomny ostrzeżeń o słynnych "ryczących czterdziestkach".
Prawda, że dzięki wiejącym tu wiatrom statek mknie jak na skrzydłach, prawdą jest jednak i to, że potrafią one znienacka przekształcić się w huragan gnający z prędkością dziewięćdziesięciu węzłów i spiętrzyć fale w prawdziwe góry. Ocean tymczasem okazał się dziwnie łaskaw, może aż zanadto, podczas całej podróży bowiem w naturze panował absolutny spokój. Żadnego sztormu, o którym warto by mówić, nic tylko to powolne, niemiłosiernie monotonne dryfowanie z prądem na wschód. Mieli przez to znaczne opóźnienie w stosunku do harmonogramu, co gorsza, dawał się już we znaki dotkliwy brak słodkiej wody.
Teraz na szczęście najgorsze minęło. Skończą się narzekania, pasażerowie mogą pławić się w deszczu do woli. Teraz, gdy ten pomyślny wiatr wieje im prosto w plecy, "Cambridge Star" niebawem zawinie do Perth. Bellamy obliczył, że nie dalej niż za cztery dni powinni osiągnąć Fremantle, port miasta Perth, położony przy ujściu rzeki Swan.
Dwadzieścia cztery godziny później optymizm kapitana ustąpił miejsca poważnym obawom. Sztorm przybierał na sile. Płynęli w strugach chłoszczącego deszczu, wiatr wiał coraz gwałtowniej, barometr wciąż spadał. Panowanie nad statkiem zaczynało wymagać nie lada wysiłku. Przez dwa dni załoga "Cambridge Star" toczyła nieustanną zaciekłą walkę ze sztormem. Uczepieni masztów marynarze bez przerwy rozwijali i zwijali żagle, by zapobiec groźnym przechyłom. Nadeszła noc, a rozszalałe żywioły nadal miotały statkiem.
Oficerowie starali się uspokoić skulonych pod pokładem pasażerów: szkuner już za chwilę umknie z tej fatalnej strefy. Słysząc huk pękających nad głowami masztów, kobiety zaczęły się modlić, zaś mężczyźni pobiegli pomagać przy pompach. A potem wszystko ucichło. Trzeciego dnia nad morzem zaległa miłosierna cisza, niebo pojaśniało, przybierając dziwnie żółtawy odcień, jak gdyby słońce spierało się samo ze sobą, czy ma ofiarować ludziom chwilę ulgi od parnej spiekoty. Na pokładzie pojawiło się kilkoro członków pasażerskiej elity, nielicznej grupy szczęśliwców zajmujących osobne kajuty. Szacowano szkody wyrządzone statkowi przez sztorm, rozglądano się za kapitanem, aby złożyć mu gratulacje, nie było go jednak na mostku.
Powiedziano im, że odpoczywa, co uznali za zrozumiałe. Tym bardziej że ruch statku ustał prawie zupełnie. Być może weszli w strefę ciszy. Wielu słyszało o takich zjawiskach.
Bellamy tymczasem siedział w swojej kabinie, uważnie studiując mapy. Towarzyszył mu pierwszy mat nazwiskiem Gruber.
- Zniosło nas z kursu, sir. Kawał drogi na północ.
- Do licha! A my nic nie możemy zrobić - mruknął stroskany kapitan. - Powietrze nawet nie drgnie. A tak już jesteśmy blisko! Jak myślisz, ile mamy czasu?
- Trudno tu być mądrym. Parę godzin, może cały dzień.
- Zbierz wszystkich zdolnych do pracy. Niech naprawią, co się da, póki to jeszcze możliwe - jęknął Bellamy. - Może zdołamy uciec.
Gruber spojrzał na barometr i pokręcił głową.
Trzyosobowa rodzina Delahuntych przechadzała się po pokładzie, lecz duszny upał zbyt dotkliwie dawał się we znaki pani Delahunty.
- James, muszę zejść do kajuty. Tutaj zaraz się ugotuję.
- To prawda - stwierdził jej mąż. - Słońce, choć go nie widać, nie pozwala o sobie zapomnieć. - Opuścił niżej rondo białej panamy i obrzucił wzrokiem ocean: nieruchome wody miały barwę mleka. - W tej wielkiej sadzawce człowiek zaczyna czuć się jak zbłąkany starożytny żeglarz - zauważył po chwili. - Masz rację, moja droga, ten upał jest przerażający. Trzeba rejterować.
- Na dole jest jeszcze gorzej - sprzeciwiła się Sibell, matka wszakże była odmiennego zdania:
- Nonsens. Tu nie ma ani odrobiny cienia. Idziemy. Już i tak strasznie mnie boli głowa. - Uniosła spódnicę, pod którą szeleściły niezliczone halki, i wsparta na ramieniu męża zaczęła bardzo ostrożnie zstępować po stromych schodkach. Sibell podtrzymywała jej tren.
- Muszę się położyć - oznajmiła matka zbolałym głosem, gdy dotarli wreszcie do kabiny. - A ty, moje dziecko, nie wychodź już więcej na pokład. Ten blask od wody gotów popsuć ci cerę.
Córka cichutko westchnęła; dobrze byłoby mieć tyle pensów, ile razy już matka wygłaszała podobne przestrogi w ciągu tej okropnej, nieskończenie długiej podróży. Jacyż nudni są ci wszyscy ludzie˙ Miała lat siedemnaście i ani jednego rówieśnika pośród pasażerów pierwszej klasy. Same starsze osoby plus sześcioro nieznośnych rozwrzeszczanych dzieci.
Nowi przyjaciele rodziców, poznani już tutaj, na morzu, wypowiadali często pochlebne uwagi o jej świeżej cerze i urodzie, lecz cóż warte były ich opinie? Z pewnością nie byli to ludzie zdolni naprawdę docenić urodę i wdzięk młodej damy. Wśród pasażerów średniej i najniższej klasy Sibell wypatrzyła wprawdzie kilku młodych mężczyzn, no ale z nimi nie można się było zadawać. W skrytości ducha odczuwała wszakże pewną satysfakcję, gdy członkowie załogi, prostackie draby bez cienia ogłady, trącali się łokciami na jej widok i bezwstydnie szczerzyli do niej zęby.
Udawała, że nie dostrzega tych niewyszukanych pochlebstw, choć w rzeczywistości były to jedyne jaśniejsze momenty w przeraźliwej nudzie monotonnie mijających dni. Wygładziła spódnicę, poprawiła wiązany pod brodą kapturek i udała się do salonu. Całe szczęście, że podróż dobiega końca. Już niedługo wraz z ojcem i matką rozpocznie całkiem nowe życie w tej słonecznej ziemi obiecanej.
James Delahunty był ziemianinem z Sussex, któremu kilka następujących po sobie srogich zim oraz pogarszająca się stale kondycja gospodarki rolnej stopniowo odbierały ducha. I oto akurat w chwili gdy troska o przyszłość osiągnęła u niego stadium desperacji, otrzymał list z Australii. Dawny znajomy, Percy Gilbert, gorąco zachęcał przyjaciela, by wyemigrował z Anglii i został członkiem nowej brytyjskiej kolonii w Perth.
"W tym kraju - pisał - można hodować nie setki, lecz tysiące owiec. Klimat jest doskonały, zimy umiarkowane, a śniegu nikt tu nie widział. Fortuna dosłownie leży na ulicy. Zaczyna się od tego, że nabywasz ogromne połacie gruntu, płacąc zaledwie od dwóch do sześciu za akr. Ja do tej pory zdążyłem ogrodzić kilka takich działek, kupiłem ponadto dom w mieście i mogę powiedzieć, że powodzi mi się nadzwyczajnie. Lecz gdyby dwie nasze rodziny połączyły swoje zasoby, łatwo by nam było zostać właścicielami kolosalnych dóbr ziemskich zdolnych zapewnić przyszłość naszym praprawnukom."
James uznał ten list za łaskę losu, czym prędzej więc sprzedał farmę i zaczął pakować manatki.
"Koniecznie przywieź swoich ludzi - ostrzegł go Percy. - Tutaj ciężko o przyzwoitych robotników. Byli skazańcy są leniwi i butni, a czarni tubylcy w ogóle nie chcą z nami współpracować."
Tak więc na pokładzie "Cambridge Star" znalazło się dwoje służących oraz dwóch owczarzy, którzy wierni swemu chlebodawcy zgodzili się towarzyszyć rodzinie Delahuntych do nowego świata.
Kiedy Sibell weszła do salonu, zastała tam tylko cztery osoby. Większość towarzystwa ciagle jeszcze nie doszła do siebie po gwałtownych atakach choroby morskiej. Zaledwie kilku szczęśliwców, w tym Sibell i jej rodzice, doznało jednie przykrego uczucia mdłości, które zresztą zaraz ustąpiło, gdy morze przestało szaleć.
Państwo Quigley, zabawiający się grą w karty, uznali za stosowne zaprosić Sibell do swego stolika.
- Nie patrz tam teraz - szepnęła pani Quigley opuszczając wzrok - ale w kącie siedzą dwie kobiety, które pod żadnym pozorem nie powinny tutaj przebywać. Nie są to osoby z naszej sfery.
Sibell, która wchodząc do salonu nie przyjrzała się owym damom, poczuła teraz ciekawość:
- Kimże one są?
- Podróżują drugą klasą, panno Delahunty - jadowicie syknęła pani Quigley. - Sama je tam widziałam, kiedy steward odprowadzał mnie do bagażowni. Właśnie mówiłam mężowi, że powinien je stąd wyprosić, nie sądzi pani?