PROLOG
W wiosenny poranek, kiedy topniały górskie śniegi, a rzeki szybko toczyły swe wody, Aelis de Miraval patrzyła, jak jej mąż wyjeżdża konno na polowanie w lesie położonym na zachód od ich zamku, a niedługo potem sama dosiadła konia i udała się na północny wschód wzdłuż brzegów jeziora, by począć syna.
Nie odjeżdżała samotnie ani w tajemnicy; to byłoby niewysłowione szaleństwo. Chociaż młoda i niezmiennie uparta, Aelis nigdy nie wykazywała się głupotą i nie zamierzała robić tego teraz, nawet w miłości. Zabrała ze sobą młodą kuzynkę i eskortę złożoną z sześciu coranów, wyszkolonych i namaszczonych zamkowych wojowników, a cel wyprawy uzgodniła przed kilkoma dniami z mężem – miała spędzić dzień i noc z księżną Talair w jej otoczonym fosą zamku na północnym brzegu Jeziora Dierne. Wszystko było w starannie zaplanowanym porządku.
Fakt, że poza księżną i jej damami dworu w zamku Talair przebywali inni ludzie, stanowił oczywistą prawdę, niewartą komentarza czy uwagi. Dwór tak potężnego księcia jak Bernart de Talair liczył wiele osób, a jeśli jedną z nich mógł być młodszy syn i poeta, to cóż z tego? Kobiety w zamku, nawet tu, w Arbonne, były strzeżone niczym przyprawy lub złoto, a na noc zamykane przed kimkolwiek, kto mógłby wędrować korytarzami w ciszy nocnych godzin.
Lecz do nocy i jej wędrowców było jeszcze daleko. Księżna i jej towarzysze jechali w blasku przepięknego poranka, stanowiącego pierwszą nutę pieśni, jaką miała się stać wiosna w Arbonne. Z lewej strony ciągnęły się daleko na ziemiach Miraval tarasy winnic, teraz bladozielone, lecz kryjące obietnicę ciemnych, dojrzałych letnich winogron. Na wschód od zakręcającego szlaku lśniły oślepiającym błękitem w blasku wczesnego słońca wody Jeziora Dierne. Aelis wyraźnie widziała wyspę i dym unoszący się z trzech świętych palenisk w świątyni Rian. Mimo dwóch lat, które spędziła na innej, większej wyspie bogini, leżącej na morzu daleko na południu, Aelis prowadziła życie za blisko rozgrywek ziemskiej władzy, aby być prawdziwie pobożną, lecz tego ranka pomodliła się w duchu do Rian. A potem zmówiła jeszcze jedną modlitwę – rozbawiona swym zachowaniem – do Corannosa, by bóg Starożytnych też mógł na nią łaskawie spojrzeć ze swego tronu za słońcem.
Oczyszczone rześkim wiaterkiem powietrze było tak przejrzyste, że Aelis już widziała Talair na przeciwległym brzegu jeziora. Mury zamku wznosiły się potężne i surowe, jak przystało na siedzibę tak dumnego rodu. Zerknęła do tyłu i za winnicami ujrzała równie aroganckie, a nawet nieco wyższe mury Miraval, siedziby najznakomitszej rodziny Arbonne. Jednakże, patrząc nad wodą ku Talair, Aelis się uśmiechała, a gdy obejrzała się na zamek, w którym mieszkała z mężem, nie umiała powstrzymać drżenia i przelotnego uczucia chłodu.
– Pomyślałam, że możesz zmarznąć. Zabrałam twój płaszcz, Aelis. Dzień jeszcze młody, podobnie jak rok.
Aelis pomyślała, że jak na trzynastolatkę, jej kuzynka Ariane jest o wiele za bystra i spostrzegawcza. Niemal czas wydać ją za mąż. Niech jakaś inna dziewczyna z mojej rodziny odkryje wątpliwe przyjemności małżeństwa zawartego ze względów politycznych, pomyślała złośliwie Aelis.
Zaraz jednak cofnęła to życzenie: nie chciała, by jakakolwiek jej krewniaczka natknęła się na pana takiego jak Urté de Miraval, a już najmniej dziecko o tak dobrym sercu, jak Ariane.
Aelis pomyślała, że nie tak dawno sama taka była. Zerknęła na kuzynkę, na jej bystre, wyraziste, ciemne oczy i długie rozpuszczone czarne włosy. Swoje miała teraz oczywiście starannie upięte – była mężatką, nie panną; upięte włosy, jak wszyscy wiedzieli i o czym pisali trubadurzy, a śpiewali żonglerzy, stanowią zarzewie pożądania. Aelis pomyślała kostycznie, że mężatki o wysokiej pozycji nie mają budzić takiego pożądania. Mimo to uśmiechnęła się do Ariane; trudno było się do niej nie uśmiechać.
– Żadnego płaszcza dziś rano, serdeńko, to by wyglądało na zaprzeczenie wiosny.
Ariane się roześmiała.
– „Kiedy nawet ptaki nad jeziorem wiosną śpiewają o mej miłości” – zacytowała. – „Chociaż nie słyszy ich nikt prócz fal”.
Aelis znów się uśmiechnęła. Ariane pomyliła słowa, ale lepiej jej nie poprawiać, bo zbyt wiele mogłoby wyjść na jaw. Tę pieśń śpiewały wszystkie damy dworu. Jej słowa powstały niedawno. Wyśpiewał je pewien żongler w jednej z sal Miraval ledwie kilka miesięcy temu podczas zimowej słoty, po czym kobiety z zapałem snuły przypuszczenia przez co najmniej dwa tygodnie, który to z co lepiej znanych trubadurów ułożył tę najnowszą, namiętną inwokację do wiosny i własnego pożądania.
Aelis wiedziała. Bardzo dobrze wiedziała, kto napisał tę pieśń, i wiedziała także coś więcej – że pieśń została skomponowana dla niej, a nie dla żadnej z innych wysoko urodzonych dam, których imionami przerzucano się w gorączkowych domysłach. Ta pieśń należała do niej. Była odpowiedzią na obietnicę uczynioną przez Aelis podczas zimowego biesiadowania w Barbentain.
Obietnica pochopna? Zasłużona? Aelis sądziła, że wie, co powiedziałby jej ojciec, ale co do matki nie miała pewności. To przecież Signe, hrabina Arbonne, założyła tu, na południu, Dwór Miłości, i Aelis dorastała, słysząc, jak w wielkiej sali w Barbentain wznosi się czysty głos matki, sypiącej dowcipnymi powiedzonkami lub szyderstwami, oraz głęboki śmiech zauroczonych nią mężczyzn.
To nadal trwało, zapewne nawet właśnie w tej chwili, wśród wspaniałości Barbentain położonego na własnej wyspie na rzece, w pobliżu górskich przełęczy. Wokół olśniewającej hrabiny Arbonne, matki Aelis, skakali młodzi, a nawet starsi panowie kraju, trubadurzy i żonglerzy ze swymi lutniami i harfami, a także emisariusze z całych gór i zza mórz.
Skakali też wokół hrabiego Guibora, który wszystko obserwował, uśmiechając się pod nosem, a potem, nocą, oceniał sytuację panującą w kraju i podejmował odpowiednie decyzje razem z roziskrzoną, kochającą go żoną, którą także kochał i której zawierzył swe życie, honor, królestwo i całą nadzieję na szczęście po tej stronie śmierci.
– Śmiech twojej matki – powiedział kiedyś do Aelis – to najsilniejsza armia, jaką będę kiedykolwiek miał w Arbonne.
Tak powiedział swojej córce. Aelis miała wówczas szesnaście lat i niedawno wróciła do domu po dwóch latach pobytu na morskiej Wyspie Rian; odkrywała, niemal z dnia na dzień, że przestała być niezgrabnym dzieckiem i że otwierają się przed nią czasy urody i wdzięku.
Niecały rok po tej rozmowie ojciec wydał Aelis za Urtégo de Miraval, być może najsilniejszego spośród panów Arbonne. Pozbawiał ją w ten sposób czarujących, prawiących pochlebstwa dworaków i poetów oraz błyskotliwości, muzyki i śmiechu Barbentain na rzecz myśliwskich psów i nocnych pchnięć spoconego księcia, którego Guibor postanowił mocniej związać z hrabiami rządzącymi w Arbonne.
Los ten nie różnił się od losu wszystkich szlachetnie urodzonych panien. Przypadł on w udziale matce Aelis oraz jej ciotce w Malmont, które leżało na wschodzie, za rzeką; pewnego dnia – i nocy – stanie się on losem czarnowłosej Ariane.
Niektóre kobiety miały szczęście do mężczyzn, inne wcześnie stawały się wdowami – co w Arbonne, choć nigdzie indziej na świecie, mogło oznaczać zyskanie władzy. Istniały też inne ścieżki życia – te, które prowadziły do bogini czy boga. Siostra Aelis, Beatritz, najstarsze dziecko, została oddana Rian; była kapłanką w sanktuarium we wschodnich górach przy granicy z Götzlandem. Pewnego dnia zostanie najwyższą kapłanką – pochodzenie gwarantowało jej chociaż tyle – i będzie posiadała władzę w zawiłych radach duchowieństwa Rian. Aelis pomyślała, że pod wieloma względami jest to przyszłość godna pozazdroszczenia, choć bardzo oddalona od śmiechu i muzyki panującej na dworach.
Z drugiej strony, jak blisko takiej muzyki i takiego śmiechu znajdowała się ona sama w Miraval, gdzie świece i pochodnie gaszono tuż po zapadnięciu zmroku, a książę Urté przychodził do niej nocą śmierdzący psami, pierzącymi się sokołami i kwaśnym winem, pragnący rozkoszy oraz dziedzica i niczego więcej?
Różne kobiety radziły sobie ze swoim przeznaczeniem na bardzo różne sposoby, pomyślała ciemnowłosa, ciemnooka Aelis, pani na Miraval, jadąc pod zielonozłotym baldachimem liści nad lekko pomarszczonymi wodami Jeziora Dierne i mając po lewej ręce winnice, a za nimi las. Dokładnie wiedziała, kim jest. Wiedziała też, co jej pochodzenie oznacza dla wściekle ambitnego mężczyzny, któremu została oddana niczym nagroda na turnieju na jarmarku w Lussan – dla Urtégo, sprawiającego wrażenie, że, mimo krągłych, dojrzałych winogron i oliwek, które rosły na jego żyznych ziemiach, jest raczej panem z Gorhaut, na zimnej, ponurej północy, niż z osłonecznionej Arbonne. Aelis dokładnie wiedziała, kim dla niego jest; do podliczenia tego rachunku nie trzeba było uczonego z uniwersytetu w Tavernel.
Tuż obok rozległo się nagle westchnienie. Aelis wyrwała się z zadumy i szybko zerknęła na Ariane, a potem poza nią, szukając źródła zaskoczenia kuzynki. To, co ujrzała, sprawiło, że żywiej zabiło jej serce. Tuż przed nimi, między drogą i brzegiem jeziora, na końcu podwójnego rzędu wiązów, stał kamienny Łuk Starożytnych, miodowy w porannym słońcu.
Aelis uświadomiła sobie, że Ariane jeszcze tędy nie jechała i nigdy nie widziała łuku.
Na całej żyznej ziemi, która wzięła swą nazwę od nawadniającej ją rzeki Arbonne, znajdowały się ruiny Starożytnych: kolumny na skraju drogi, świątynie na nadmorskich urwiskach czy górskich przełęczach, fundamenty domów w miastach, kamienie zwalonych mostów w górskich strumieniach albo całe mosty, wciąż używane. Wiele dróg, po których podróżowało się konno lub pieszo, wybudowali dawno temu Starożytni. Wielki trakt biegnący wzdłuż samej Arbonne, od morza przez Tavernel na północ do Barbentain i Lussan, a potem dalej przez góry do Gorhaut, był jedną z tych dawnych dróg. Wzdłuż całej jego długości znajdowały się kamienie; jedne stały, wiele przewróciło się w rosnącą na poboczu trawę, a na wszystkich wyryto słowa w języku, którego nikt nie znał, nawet uczeni z uniwersytetu.
Starożytni byli w Arbonne wszędzie i zwyczajny, choćby i nawet nieoczekiwany widok jakiejś ruiny czy przedmiotu, nie wyrwałby z ust Ariane okrzyku.
Lecz łuk przy Jeziorze Dierne to było coś innego.
Wznoszący się na wysokość dziesięciu ludzi i niemal tak samo szeroki, stał samotnie na końcu alei wiązów i wyglądał jakby panował nad łagodną, pokrytą winoroślą okolicą między lasem i jeziorem. Aelis od dawna przypuszczała, że został wzniesiony właśnie w tym celu. Fryzy zdobiące go z obu stron przedstawiały sceny wojny i podboju: mężczyzn w zbrojach, z okrągłymi tarczami i ciężkimi mieczami, walczących z rydwanów z wojownikami uzbrojonymi tylko w maczugi i włócznie. Ci wojownicy umierali, a utalentowany rzeźbiarz oddał ich ból z wielkim realizmem. Na bokach łuku przedstawił mężczyzn i kobiety w skórach zwierząt, skutych łańcuchami, z głowami pochylonymi i odwróconymi w poczuciu klęski – niewolników. Kimkolwiek byli, dokądkolwiek odeszli, Starożytni, którzy odcisnęli swoje piętno na tej ziemi, nie przybyli w pokoju.
– Chciałabyś mu się przyjrzeć z bliska? – zapytała łagodnie Aelis. Ariane skinęła głową, nie odrywając oczu od łuku. Aelis zawołała do jadącego na przodzie Riquiera, dowódcy przydzielonych jej coranów, który pośpiesznie się z nią zrównał.
– Pani?
Uśmiechnęła się do niego, podnosząc wzrok. Łysiejący i pozbawiony poczucia humoru, Riquier był zdecydowanie najlepszym zamkowym coranem, a ona tego ranka tak czy owak była gotowa uśmiechać się niemal do każdego. W sercu rozbrzmiewała jej pieśń napisana tej zimy, po okresie świąt, w odpowiedzi na obietnicę uczynioną przez pewną damę. Pieśń tę śpiewali wszyscy żonglerzy w Arbonne. Nikt nie znał trubadura, który ją skomponował, nikt nie znał tej damy.
– Jeśli uważasz, że to bezpieczne – powiedziała – chciałabym się zatrzymać na chwilę, by moja kuzynka mogła obejrzeć łuk z bliska. Jak myślisz, możemy tak zrobić?
Riquier rozejrzał się ostrożnie po spokojnej, zalanej blaskiem słońca okolicy. Twarz miał poważną; zawsze była poważna, gdy rozmawiał z Aelis. Nigdy nie udało się jej sprowokować go do uśmiechu. Właściwie żadnego z tych mężczyzn – corani z Miraval bardzo przypominali jej męża. Nie było to zaskakujące.
– Chyba nic złego się nie stanie – stwierdził.
– Dziękuję – mruknęła Aelis. – Cieszę się, że jestem w twoich rękach, en Riquier, tak przy okazji tej sprawy, jak i we wszystkich innych.
Młodszy, lepiej wykształcony mężczyzna odpowiedziałby jej uśmiechem, a mężczyzna dowcipny wiedziałby, jak zareagować na bezwstydne pochlebstwo tytułu, jakim go obdarzyła. Riquier tylko się zaczerwienił, skinął głową i zwolnił, by przekazać rozkazy straży tylnej. Aelis często się zastanawiała, co myśli o niej dzielny coran, ale nie miała pewności, czy chce to wiedzieć.
– Jedyne, co jest na miejscu w jego ręce, to miecz albo flaszka nierozcieńczonego wina – odezwała się cierpko i niezbyt cicho u jej boku Ariane. – A jeśli zasługuje na wielkopański tytuł, to zasługuje też na niego człowiek, który mi osiodłał konia.
Powiedziała to z pogardliwą miną.
Aelis musiała stłumić uśmiech. Po raz drugi tego ranka młoda kuzynka dała jej do myślenia. Dziewczyna była niepokojąco bystra. Mimo że słowa Ariane dokładnie oddawały myśli Aelis, ta skarciła ją wzrokiem. Miała do wypełnienia obowiązki księżnej wobec młodziutkiej kobiety, którą przysłano do niej zeszłej jesieni jako damę dworu, by Aelis wzięła ją na wychowanie i nauczyła dworskich manier. To, pomyślała Aelis, nie nastąpi w Miraval. Zastanawiała się, czyby nie napisać o tym do ciotki, do Malmont, ale na razie tego nie robiła, w dużej mierze z egoizmu, gdyż błyskotliwość Ariane stanowiła źródło prawdziwej przyjemności, jednej z nielicznych, jakie miała Aelis. Nie licząc pewnych pieśni. „Nawet ptaki nad jeziorem wiosną śpiewają o mej miłości”...
– Nie wszyscy mężczyźni są stworzeni do galanterii czy dwornego zachowania – powiedziała cicho do kuzynki. – Riquier jest oddany i sprawny, a ta uwaga na temat wina jest nie na miejscu, sama widziałaś go w sali. – Zaiste – odparła zagadkowo Ariane.
Aelis uniosła brwi, lecz nie miała ani czasu, ani chęci, by drążyć temat. Riquier znów minął je galopem, zboczył ze szlaku i ruszył między drzewami w stronę łuku. Kobiety pojechały za nim w asyście coranów.
Nie dotarły do łuku.
Rozległ się głośny trzask, zakołysały się z szumem liście. Z gałęzi zeskoczyło sześciu mężczyzn i cała szóstka coranów Urtégo została ściągnięta z koni na ziemię. Z kryjówek w wysokiej trawie natychmiast wyskoczyli inni ludzie i rzucili się na pomoc atakującym. Ariane wrzasnęła. Aelis zmusiła konia do wspięcia się na tylne nogi i pędzący ku niej zamaskowany napastnik pośpiesznie się cofnął. Zobaczyła, że spomiędzy drzew wyszło dwóch mężczyzn i stoi przed nimi, nie włączając się do walki. Zarówno ci, jak i pozostali, mieli maski. Aelis ujrzała, że nad powalonym Riquierem stoi dwóch ludzi. Zatoczyła koniem, zyskując odpowiednią odległość, i sięgnęła do siodła po niedużą kuszę, którą zawsze miała przy sobie.
Była córką swego ojca i jego uczennicą, a mówiono, że w sile wieku Guibor de Barbentain był najlepszym łucznikiem we własnym kraju. Aelis przytrzymała łydkami konia w miejscu, szybko, lecz starannie wycelowała i strzeliła. Jeden z dwóch mężczyzn stojących przed nią na drodze krzyknął i cofnął się chwiejnie, kurczowo zaciskając dłonie na bełcie, który utkwił mu w ramieniu.
Aelis znów obróciła konia. Otaczało ją czterech ludzi, usiłujących chwycić wodze. Znów zmusiła ogiera do wspięcia się; koń wyrzucił przednie kopyta do przodu i napastnicy się rozpierzchli. Aelis namacała kolejny bełt.
– Wstrzymaj się! – zawołał wtedy drugi z mężczyzn, stojących na skraju drzew. – Wstrzymaj się, pani Aelis. Jeśli zrobisz krzywdę jeszcze jednemu z moich ludzi, zaczniemy zabijać twoich coranów. Poza tym jest ta dziewczyna. Odłóż kuszę.
Aelis obejrzała się z mocno bijącym sercem i zobaczyła, że dwóch napastników mocno trzyma za wodze spłoszonego, parskającego konia Ariane. Wszystkich sześciu coranów Urtégo zostało powalonych i rozbrojonych, lecz wyglądało na to, że żaden nie jest jeszcze poważnie ranny.
– Chodzi nam o ciebie – rzekł przywódca, jakby odpowiadając na jej myśl. – Jeśli pojedziesz bez oporu, innym nie stanie się krzywda. Masz moje słowo.
– Bez oporu? – warknęła Aelis z całą wyniosłością, na jaką potrafiła się zdobyć. – Czy to jest sytuacja sprzyjająca zaniechaniu oporu? I jak wysoko powinnam cenić słowo człowieka, który się tego dopuścił? Znajdowali się w połowie drogi do łuku, między wiązami. Po drugiej stronie jeziora było wyraźnie widać Talair. Gdyby się odwróciła, zapewne wciąż mogłaby dojrzeć Miraval. Zostali zaatakowani w polu widzenia z murów obu zamków.
– Chyba nie masz zbyt wielkiego wyboru, prawda? – rzekł mężczyzna stojący przed nią i postąpił kilka kroków do przodu.
Był średniego wzrostu, miał na sobie brązowy strój i zimową maskę karnawałową, w tym miejscu niepokojąco niestosowną, która zakrywała mu większość twarzy.
– Wiesz, co ci zrobi mój mąż? – zapytała ponuro Aelis. – I mój ojciec w Barbentain? Potrafisz to sobie w ogóle wyobrazić?
– Właściwie tak – odparł zamaskowany mężczyzna. Stojący obok niego towarzysz wciąż trzymał się za ramię; na jego ręce było widać krew. – I ma to dość dużo wspólnego z pieniędzmi, pani. Właściwie z dużą sumą pieniędzy.
– Jesteś wielkim głupcem! – rzuciła Aelis. Napastnicy już otoczyli jej konia, ale na razie żaden nie sięgał po wodze. Było ich chyba piętnastu; bardzo wielu jak na bandę banitów, tak blisko obu zamków. – Spodziewasz się, że zdołasz wydać cokolwiek z tego, co ci dadzą? Nie wiesz, że będziesz ścigany?
– To zaiste kłopotliwe kwestie – odparł mężczyzna, nie sprawiając wrażenia szczególnie zakłopotanego. – Nie sądzę, byś się nad nimi szczególnie zastanawiała. Ja natomiast to zrobiłem. I spodziewam się, że będziesz współpracować – dodał ostrzejszym tonem – albo zajmiemy się twoimi towarzyszami i obawiam się, że mogłoby to dotyczyć również dziewczyny. Nie dysponuję nieograniczonym czasem, pani, ani cierpliwością. Odłóż kuszę!
W tym ostatnim zdaniu zabrzmiała tak ostra nuta rozkazu, że Aelis dosłownie podskoczyła w siodle. Spojrzała na Ariane; dziewczyna miała szeroko otwarte oczy i dygotała ze strachu. Riquier leżał na trawie twarzą do ziemi. Chyba był nieprzytomny, lecz Aelis nie dostrzegła żadnej rany.
– Nikomu nic się nie stanie? – zapytała.
– Tak powiedziałem. Nie lubię się powtarzać.
Głos mężczyzny tłumiła karnawałowa maska, lecz wyraźnie było w nim słychać arogancję.
Aelis upuściła kuszę. Przywódca odwrócił się bez słowa i skinął głową.
Zza łuku wyszedł jeszcze jeden mężczyzna, prowadząc dwa konie.
Przywódca wskoczył na rosłego siwka, a jego ranny towarzysz niezdarnie dosiadł karą klacz. Pozostali się nie poruszyli, wyraźnie zamierzali zostać i pilnować coranów.
– Co zrobicie z dziewczyną?! – zawołała Aelis.
Banita się odwrócił.
– Mam już dość pytań – odparł bez ogródek. – Jedziesz czy trzeba cię będzie związać i ponieść jak jałówkę?
Aelis ruszyła wolno. Kiedy się zrównała z Ariane, zatrzymała się i bardzo wyraźnie powiedziała:
– Bądź dzielna, jasności moja, oni nie ośmielą się wyrządzić ci krzywdy. Jeśli łaska Rian dopuści, zobaczymy się niebawem.
Ruszyła do przodu, wciąż powoli, trzymając głowę wysoko, jak przystało córce jej ojca. Przywódca nie zwracał na nią uwagi; już zawrócił i odjeżdżał, nawet nie zerknąwszy za siebie. Ranny mężczyzna zrównał się z Aelis. Cała trójka przejechała z cichym podzwanianiem rzędów pod Łukiem Starożytnych i wychynęła z zimnego cienia panującego pod budowlą na zalaną słońcem trawę po drugiej stronie.
Jechali wśród młodej zieleni, kierując się niemal prosto na północ. Za nimi brzeg Jeziora Dierne wyginał się ku wschodowi. Po lewej stronie rozciągały się winnice Urtégo. Przed nimi zieleniał las. Aelis milczała, nie odzywał się żaden z zamaskowanych mężczyzn. Kiedy zbliżyli się do sosen stanowiących forpocztę lasu i owionęło ich jego balsamiczne powietrze, Aelis spostrzegła tuż obok niezbyt uczęszczanej ścieżki chatę węglarza. Drzwi stały otworem. Nikogo nie było widać ani słychać; w porannym świetle rozlegało się tylko parskanie koni i śpiew ptaków.
Przywódca się zatrzymał. Podczas jażdy nawet nie spojrzał na Aelis; nie zrobił też tego teraz.
– Valery – odezwał się, przepatrując skraj lasu po obu stronach – trzymaj wartę jakiś czas, ale najpierw znajdź Garnotha i każ mu oczyścić i przewiązać ramię. Na pewno jest tu gdzieś w pobliżu. W strumieniu jest woda.
– W strumieniu zwykle jest woda – odparł z nieoczekiwaną zgryźliwością ranny.
Przywódca się roześmiał; w ciszy jego głos poniósł się daleko.
– Możesz za tę ranę winić tylko siebie – powiedział. – Nie wylewaj swych żalów na mnie.
Zeskoczył z konia i po raz pierwszy spojrzał na Aelis. Ruchem ręki rozkazał jej zsiąść. Uczyniła to, aczkolwiek celowo powoli. Gestem pełnym wyrafinowanego wdzięku – zakrawającym na parodię, zważywszy na otoczenie – wskazał jej wejście do chaty.
Aelis się rozejrzała. Byli zupełnie sami, z dala od miejsca, w którym mógłby się pojawić jakiś wędrowiec. Valery, w wilczej masce z szarego futra, już się odwracał w poszukiwaniu Garnotha, zapewne węglarza. Bełt Aelis wciąż tkwił w jego ramieniu.
Weszła do chaty. Przywódca banitów wszedł tam za nią i zamknął drzwi. Głośno szczęknęła zapadka. Po obu stronach drzwi znajdowały się okna; teraz otwarte. Aelis stanęła na środku niewielkiej, skąpo umeblowanej izby, stwierdzając, że niedawno została zamieciona. Odwróciła się.
Bertran de Talair, młodszy syn, trubadur, zdjął sokolą maskę.
– Na wszystkie święte imiona Rian – powiedział – nigdy w życiu nie znałem kobiety takiej jak ty. Byłaś wspaniała, Aelis.
Z niejakim trudem zachowywała surową minę mimo uczucia, które nagle ją ogarnęło na widok jego twarzy – błysku uśmiechu, który dobrze pamiętała. Zmusiła się do chłodnego patrzenia w te niepokojąco przejrzyste, niebieskie oczy. Nie była podkuchenną ani dziewką z tawerny w Tavernel, by zemdlona miała paść mu w ramiona.
– Twój człowiek jest poważnie ranny – rzekła ostrym tonem. – Mogłam go zabić. Posłałam wyraźną wiadomość przez Brette’a, że kiedy nas zatrzymasz, strzelę. Że masz kazać swoim ludziom włożyć pod ubrania kolczugi.
– I kazałem – odparł Bertran de Talair, wzruszając ramionami. Podszedł do stołu, odrzucając maskę, i Aelis poniewczasie zauważyła, że czeka na nich wino. Sytuacja z każdą chwilą stawała się trudniejsza, lecz księżna nadal walczyła z chęcią obdarowania Bertrana uśmiechem, a nawet roześmiania się w głos.
– Naprawdę im to powiedziałem – powtórzył, biorąc do ręki butelkę. – Valery postanowił to zlekceważyć. Nie lubi zbroi. Mówi, że ogranicza mu ruchy. Mój kuzyn nigdy nie będzie dobrym coranem. – Z udawanym smutkiem pokręcił głową, a potem znów zerknął przez ramię na Aelis. – Pasuje ci zieleń, jak liście drzewom. Trudno mi uwierzyć, że jesteś tu ze mną.
Jednak się uśmiechnęła. Mimo wszystko usiłowała nie zbaczać z tematu; chodziło tu o coś ważnego. Z łatwością mogła zabić tego Valery’ego.
– A ty postanowiłeś nie mówić mu, dlaczego powinien się osłonić, tak? Nie powiedziałeś mu, że zamierzam strzelić. Mimo że wiedziałeś, że to on będzie stał obok ciebie.
Płynnym ruchem otworzył butelkę. Uśmiechnął się do Aelis, ukazując zęby.
– Nie i nie. Dlaczego wszyscy de Barbentain są tak niesprawiedliwie bystrzy? To szalenie utrudnia sytuację reszcie ludzi. Pomyślałem, że to może być dla niego nauczka – Valery powinien już wiedzieć, że kiedy coś sugeruję, należy mnie posłuchać, a nie pytać o powody.
– Mogłam go zabić – powtórzyła Aelis.
Bertran nalewał wino do kielichów. Zobaczyła, że są ze srebra i machialu i ani trochę nie pasują do takiej chaty. Zastanawiała się, ile zapłacono węglarzowi. Każdy z tych kielichów był wart więcej, niż ten człowiek zarobi przez całe życie.
Bertran podszedł do niej z winem.
– Wierzyłem w twoją celność – powiedział.
Do twarzy mu było w prostej brązowej kurcie i wąskich spodniach; podkreślały jego opaleniznę i kasztanową barwę włosów. Oczy miał niezwykłe; większość członków rodu z Talair miała takie oczy. Ten odcień błękitu od pokoleń łamał serca kobietom w Arbonne i poza jej granicami. Aelis przypuszczała, że mężczyznom też.
Nie sięgnęła po podany jej kielich. Jeszcze nie. Była córką Guibora de Barbentain, hrabiego Arbonne, władcy tej krainy.
– Zawierzyłeś życie swego kuzyna mojej celności? – spytała. – Życie swego krewnego? To chyba irracjonalne zaufanie? Równie łatwo mogłam zranić ciebie.
Wyraz jego twarzy się zmienił.
– Ależ ty mnie zraniłaś, Aelis. Podczas zimowej biesiady. Obawiam się, że z tej rany nie uleczę się do końca życia. – W jego głosie brzmiała powaga, ostro kontrastująca z niedawnymi wydarzeniami. – Czy naprawdę wzbudziłem twoje niezadowolenie? Nie wiesz, jaką władzę sprawujesz w tej izbie?
Patrzył niewinnym, czystym jak u dziecka wzrokiem prosto w jej oczy.
Jego słowa i głos były balsamem i muzyką dla duszy Aelis.
Ujęła kielich. Ich palce się zetknęły. Mężczyzna nie wykonał jednak żadnego innego ruchu. Sączyli wino w milczeniu. Było to oczywiście wino z Talair, z rodowych winnic po wschodniej stronie jeziora.
W końcu się uśmiechnęła, na chwilę zawieszając śledztwo. Osunęła się na jedyną ławę. Bertran zajął drewniany stołeczek; pochylił się ku niej, trzymając kielich w obu dłoniach o długich palcach muzyka. Pod przeciwległą ścianą stało łóżko; Aelis miała tego palącą świadomość od chwili, gdy weszła do chaty, oraz że węglarz raczej na pewno nie ma tu porządnego łóżka.
Urté de Miraval o tej porze zapewne znajdował się daleko na zachodzie w swoich ulubionych lasach i w towarzystwie zdyszanych psów ścigał na spienionym koniu jakiegoś dzika czy jelenia. Słońce wpadało przez wschodnie okno ukośnymi promieniami, błogosławiąc swym blaskiem łóżko. Aelis zobaczyła, że Bertran podąża wzrokiem za jej spojrzeniem skierowanym w tamtą stronę, a potem go odwraca.
W tej samej chwili, z poczuciem, że dokonała nagłego odkrycia, uświadomiła sobie, że Bertran wcale nie jest tak pewny siebie, jak na to wygląda. Że w gruncie rzeczy to, co właśnie powiedział, co tak często pojawiało się w pieśniach trubadurów, może być prawdą: że prawdziwą władzę w tym pomieszczeniu sprawuje ona, jako kobieta wysoko urodzona i długo pożądana. „Nawet ptaki nad jeziorem”...
– Co oni zrobią z Ariane i coranami? – zapytała, zdając sobie sprawę, jak bardzo niebezpieczne dla niej jest nierozcieńczone wino i podekscytowanie. Bertran miał po zdjęciu maski rozczochrane włosy, a jego młoda, gładko wygolona twarz sprawiała wrażenie bystrej i nieco zuchwałej. Bez względu na zasady dworskiej gry to nie będzie mężczyzna łatwo – albo zawsze – dający się kontrolować. Aelis wiedziała to od początku.
Jakby chcąc to udowodnić, Bertran wygiął brwi, znów opanowany i spokojny.
– Niedługo pojadą dalej do Talair. Moi ludzie zapewne już zdjęli maski i się opowiedzieli. Przywieźliśmy wino i jedzenie do spożycia na trawie. Był tam Ramir, rozpoznałaś go? Ma harfę, a ja napisałem w zeszłym tygodniu balladę o udawanej wyprawie do łuku. Moim rodzicom i, jak sobie wyobrażam, twojemu mężowi się to nie spodoba, ale przecież nie ucierpiał nikt oprócz Velery’ego, i to przez ciebie; tak naprawdę nikt nie będzie mógł wyobrazić sobie lub zasugerować, że byłbym w stanie wyrządzić ci jakąś krzywdę czy cię zhańbić. Damy Arbonne opowieść, która wywoła skandal na kilka miesięcy, nie więcej. To było dość starannie przemyślane.
Z głosu Bertrana przebijała duma.
– Najwyraźniej – mruknęła Aelis.
„Na kilka miesięcy, nie więcej”? Nie tak szybko, mój panie. Usiłowała dociec, jak rozegrałaby to jej matka.
– Jak ci się udało uzyskać pomoc Brette’a w Miraval? – zapytała, grając na zwłokę.
Uśmiechnął się.
– Brette de Vaux i ja wychowywaliśmy się razem. Mieliśmy rozmaite... wspólne przygody. Sądziłem, że mogę liczyć na jego pomoc podczas...
– Podczas kolejnej przygody, panie? – Już dostrzegła swoją sposobność. Wstała. Wyglądało na to, że jednak wcale nie musi myśleć o matce.
Doskonale wiedziała co robić. To, o czym śniła w długie noce właśnie minionej zimy. – Podczas błahej przygody, mającej stanowić temat kolejnej tawernianej pieśni?
Bertran również wstał, trochę niezręcznie, i rozlał nieco wina. Odstawił kielich na stół, a Aelis spostrzegła, że drży mu ręka.
– Aelis – odezwał się cichym, zirytowanym głosem – to, co napisałem zeszłej zimy, jest prawdą. Nigdy nie powinnaś zaniżać swej wartości. Ani wobec mnie, ani wobec kogokolwiek innego. To nie żadna przygoda. Obawiam się... – Zawahał się i po chwili dodał: – Bardzo się obawiam, że oto nadeszło spełnienie pragnienia mojej duszy.
– A jest nim? – zapytała, zmuszając się do zachowania spokoju mimo wrażenia, jakie wywarły na niej jego słowa. – Wypicie ze mną pucharu wina? Jakież to delikatne. Jakie skromne pragnienie jak na twoją duszę.
Zamrugał ze zdumienia, lecz zaraz wyraz jego oczu się zmienił, zapłonął wzrok, a to, co Aelis zobaczyła w jego twarzy, sprawiło, że nagle zmiękły jej kolana. Tego też usiłowała nie dać po sobie poznać. On jednak szybko podążył za jej myślą. Zbyt szybko. Aelis nagle poczuła się mniej pewna siebie. Żałowała, że nie ma gdzie odstawić kielicha. Dopiła więc wino i upuściła puste naczynie na sitowie rozrzucone na podłodze. Nie była przyzwyczajona do nierozcieńczonego wina, do znajdowania się sam na sam z takim mężczyzną.
Nabrała tchu i powiedziała z mocno bijącym sercem:
– Nie jesteśmy dziećmi ani poślednimi mieszkańcami tej ziemi, a ja potrafię wypić kielich wina z wieloma różnymi mężczyznami. – Zmusiła się do unieruchomienia jego wzroku spojrzeniem swych ciemnych oczu. Przełknęła ślinę i dodała: – Dzisiaj poczniemy dziecko.
Widziała, jak z twarzy Bertrana de Talair odpływa krew. Boi się teraz, pomyślała. Boi się jej, tego kim jest, tempa i nieznanych głębi tego, co się tu dzieje.
– Aelis – zaczął, wyraźnie usiłując zachować spokój – każde dziecko, które urodzisz jako księżna Miraval, a także jako córka swego ojca... Przerwał. Przerwał, ponieważ kobieta uniosła ręce i starannymi, nieśpiesznymi ruchami jęła rozpuszczać włosy.
Bertran zamilkł, a na jego twarzy odmalowało się pożądanie, zachwyt i ostra świadomość konsekwencji. Przy całej swej młodości był nazbyt bystry; mógłby się powstrzymać choćby w tej chwili, rozważając następstwa swego zachowania. Aelis wysunęła ostatnią długą szpilkę z kości słoniowej i potrząsnęła głową, by włosy spadły kaskadą na jej plecy. „Zarzewie pożądania”. Tak śpiewali wszyscy poeci.
Poeta stojący przed nią, wywodzący się z rodu niemal tak dumnego, jak jej własny, powiedział z niejaką desperacją w głosie:
– Dziecko. Jesteś pewna? Skąd wiesz, że dzisiaj, teraz, że my...? Aelis de Miraval, córka hrabiego Arbonne, uśmiechnęła się wtedy pradawnym uśmiechem bogiń, kobiet osadzonych w swych własnych tajemnicach.
– En Bertranie, spędziłam dwa lata na Wyspie Rian na morzu. Być może dysponujemy tam tylko odrobiną magii, lecz jeśli nie dotyka ona takich spraw, to czegóż innego mogłaby dotyczyć?
I wtedy, wiedząc – nawet się nie zastanawiając, co zrobiłaby jej matka – wiedząc z taką pewnością, z jaką znała wieloaspektowy kształt owej tęsknoty, że czas słów się skończył, Aelis uniosła dłonie do jedwabnych troczków zielonej sukni i pociągnęła je, a jedwab zsunął się na jej biodra. Opuściła ręce i stała przed Bertranem, czekając, usiłując zapanować nad oddechem, chociaż nagle okazało się to trudne.
W oczach mężczyzny malowało się pragnienie, coś w rodzaju podziwu i płomień pożądania. Pożerał wzrokiem to, co ukazała mu Aelis. Nie poruszył się jednak. I w tej chwili, czując, jak wino i pożądanie burzą jej krew, Aelis zrozumiała, że tak jak ona nie jest tawernianą dziewką, tak on nie jest pijanym coranem w kącie uśpionej sali jakiegoś barona. On też był dumny, dokładnie obznajomiony z władzą i wydawało się, że wciąż ma aż nadto rozwinięte poczucie tego, jak daleko mogą sięgnąć konsekwencje tej chwili.
– Dlaczego tak bardzo go nienawidzisz? – zapytał cicho Bertran de Talair, nie odrywając wzroku od bladej, gładkiej skóry Aelis, od krągłości jej piersi. – Dlaczego tak nienawidzisz swego męża?
Znała odpowiedź. Znała ją niczym zaklęcie kapłanek Rian wyśpiewywane bez końca w gwiaździstej, omywanej falami morza ciemności wyspiarskich nocy.
– Bo mnie nie kocha – odparła.
I wtedy wyciągnęła dziwnie bezbronnym gestem ręce, stojąc przed nim półnaga, będąc córką swego ojca, drogą swego męża ku władzy, dziedziczką Arbonne, lecz usiłując ukształtować tego dnia, teraz, w tej izbie, swoją własną odpowiedź na chłód przeznaczenia.
Bertran postąpił krok do przodu, jeden konieczny krok, objął ją, po czym wziął na ręce i zaniósł do łóżka, które nie było łóżkiem węglarza, i położył ją tam, gdzie padał ukośny promień słońca, ciepły, jasny i przemijający.