"Pierwszy człowiek". Biografia Neila Armstronga
Jego legenda rozpoczęła się 20 lipca 1969 roku, gdy jako dowódca misji Apollo 11 stanął na Księżycu i wypowiedział słynne zdanie: "To jest mały krok dla człowieka, ale wielki skok dla ludzkości". Publikujemy fragment książki poświęcony pierwszej żonie astronauty, Janet Armstrong.
W myśl niepisanej zasady NASA, że żony astronautów nie powinny być na przylądku w czasie startu, Janet Armstrong nie pojechała na Florydę tamtego feralnego wieczoru. Została w domu w El Lago, żeby opiekować się synkami (Mark Stephen Armstrong urodził się 8 kwietnia 1963 roku). Gościła swoją siostrę i kilka innych osób. *NASA traktowała izolowanie żon od uczestnictwa w starcie rakiety jako ich „ochronę”. Nikt nie chciał, żeby wielomilionowej widowni telewizyjnej pokazano zrozpaczoną kobietę, gdyby na platformie startowej doszło do katastrofy. *
Ale astronauci mieli własne powody. Deke Slayton nie chciał obecności żon na przylądku, gdyż w nerwowej atmosferze poprzedzającej start mogło to dekoncentrować mężów. A żaden astronauta nie chciał ryzykować gniewu Deke’a. Niektóre panie podejrzewały, że ich mężowie utrzymują znajomości pozamałżeńskie, a kilka z nich mogło to powiedzieć z całą pewnością. Przedstawiciele prasy, którzy omawiali politykę NASA, wiedzieli o kilku poufnych sprawach, jednak w latach 60. w Ameryce takich kwestii nie wyciągano na światło dzienne. Ale Janet nie zaprzątała sobie głowy podejrzeniami o niewierność. Samotność w domu też nie była dla niej niczym nowym. "Kiedy mężczyźni przygotowują się do lotu – wyjaśniała w wywiadzie dla Dodie Hamblin z magazynu „Life” w marcu 1969 roku – w rzeczywistości bardzo rzadko bywają w domu. Przyjeżdżają na weekendy, a i wtedy mają coś do zrobienia. Możemy mówić o szczęściu, jeśli trafi się okazja, żeby weszli do domu, przywitali się i usiedli, zanim następnego dnia znowu odjadą. W takich sytuacjach możliwość spędzenia z mężem ośmiu godzin jest prawdziwym przywilejem”.
A zagrożenia związane ze służbą Neila? "Oczywiście zdaję sobie sprawę z ryzyka łączącego się z jego zawodem. Przypuszczam, że przez lata próbujemy się przygotować na ewentualną tragedię tylko ze względu na wciąż istniejące niebezpieczeństwo. Ale mam ogromne zaufanie do twórców programu kosmicznego. Wiem, że Neil im ufa, więc ja też im ufam”.
Niemniej presja, jaką poczuła po pierwszym kosmicznym locie Neila w marcu 1966 roku, różniła się od wcześniejszych – była silniejsza. Po starcie Gemini VIII obecność kamer telewizyjnych w jej domu była niedopuszczalna, ale reporterzy filmowali ją za każdym razem, gdy wychodziła na dwór. W jej salonie siedział fotograf z czasopisma "Life”. I Janet uświadomiła sobie, że ciągle jest obiektem zainteresowania, podobnie jak wszystkie żony astronautów podczas misji w kosmosie. Kiedy Neil i Dave wpadli w tarapaty, Janet wybrała się do Centrum Badania Lotów, żeby wspólnie z rzecznikiem prasowym NASA przydzielonym jej rodzinie pozostać aż do końca misji. Gdy tylko ujawniony został problem z Gemini VIII, NASA odcięła od informacji rodziny astronautów, przez co Janet, jak również Lurton Scott przebywająca w domu w pobliskim Nassau Bay, zostały odizolowane od bieżących meldunków na temat wydarzeń. Rzecznik prasowy zawiózł upartą Janet do Ośrodka Załogowych Statków Kosmicznych, ale odmówiono jej wstępu. Ogarnęła ją zrozumiała wściekłość na to, że żonie astronauty odmawia się wejścia do bezpiecznego miejsca, by mogła na bieżąco śledzić to, co dzieje się w Centrum Badania Lotów.
"Nie waż się robić mi czegoś takiego w przyszłości! – oświadczyła Deke’owi Slaytonowi. – Jeśli znów pojawi się jakiś problem, chcę być w Centrum Badania Lotów, a jeśli mnie nie wpuścisz, to powiadomię o tej aferze cały świat!”. Co do wyłączania systemów nagłaśniających przekazujących komunikaty do domów, Janet była wyrozumiała: "NASA nie wiedziała, kogo możemy akurat gościć podczas nadawania tych komunikatów. Do opinii publicznej mogły się przedostać informacje, których ujawnienie w sytuacji krytycznej pewnie byłoby dla NASA niekorzystne, stąd brała się polityka wyłączania głośników w naszych domach w takich sytuacjach. Było to w pełni zrozumiałe ze względów bezpieczeństwa”. Ale nie mogła zrozumieć, z jakiego powodu odmawia się jej wstępu do miejsca, w którym żona astronauty mogłaby śledzić, co się dzieje w Centrum Badania Lotów. "W porządku, rozumiem, że ludzie pełniący dyżur źle by się czuli w naszej obecności, gdyby coś strasznego przytrafiło się naszym mężom, ale ja mogłam tylko zapytać Deke’a: "A co w takim razie z żonami astronautów?”.
(…)
Pół roku przed wypadkiem Freemana, 24 kwietnia 1964 roku o trzeciej nad ranem, Janet wyrwał ze snu swąd dymu. Obudziła Neila, który wyskoczył z łóżka, żeby sprawdzić, co się dzieje. Kilka sekund później usłyszała jego krzyk, że dom się pali. Nie mogąc się połączyć z operatorem centrali ani numerem alarmowym, wybiegła na podwórze i zaalarmowała zaprzyjaźnionych sąsiadów, Eda i Pat White’ów.
(…)
Neil i Janet zżyli się głównie z najbliższymi sąsiadami, White’ami. Ich podwórka rozdzielał dwumetrowy drewniany płot. Ed i Pat usłyszeli krzyki Janet. Na szczęście Armstrongowie mieli szeroko pootwierane okna. Jak wyjaśniała Janet, "dzieci nie podusiły się dymem tylko dlatego, że nasza klimatyzacja nie działała, a noc była ciepła, toteż zamknęłam drzwi i szeroko otworzyłam okna".
Janet świetnie pamiętała, jak szybko były płotkarz Ed White przeskoczył przez ten dwumetrowy płot. Przeciągnął przez ogrodzenie wąż ogrodowy. Neil wyniósł z domu dziesięciomiesięcznego Marka, a tymczasem Pat zdołała się dodzwonić na numer alarmowy. Ściana salonu gorzała czerwienią, pękały szyby w oknach. Ed oddał węża Janet, od Neila wziął Marka i przez płot podał dziecko Pat, żeby mieć wolne ręce do drugiego węża. Żar był tak nieznośny, że Janet musiała polać wodą betonową alejkę, żeby móc na niej stanąć boso. Lakier na karoserii stojącej w garażu nowej corvetty Neila zaczął się topić.
Neil pognał z powrotem do domu szukać Ricka, który – o czym ani on, ani Janet nie wiedzieli – został skulony w kącie sypialni, mimo że tata go obudził i kazał natychmiast wybiec na podwórko. "Za pierwszym razem po prostu cały czas wstrzymywałem oddech, za drugim razem musiałem już się pochylić i zakryć twarz mokrym ręcznikiem. Nie mogłem całkiem wstrzymywać oddechu. To okropne uczucie, kiedy gęsty dym dostanie się człowiekowi do gardła". Później Neil powiedział Janet, że te 5 metrów, jakie przebiegł na ratunek Rickowi, było "najdłuższą podróżą” jego życia, gdyż tak bardzo się bał, co zastanie na miejscu. Ale sześcioletni Rick miał się dobrze. Neil ściągnął z twarzy mokry ręcznik, ułożył go na buzi starszego syna i wybiegł na podwórko z chłopcem w ramionach. Później obaj mężczyźni chwycili węże i zaczęli gasić pożar. Sąsiedzi odnaleźli ich psa o imieniu Super całego i zdrowego.
Ochotnicza straż pożarna przyjechała około osiem minut po telefonie Pat White i przez resztę nocy tłumiła ogień. Armstrongowie kilka dni mieszkali u White’ów, dopóki nie przenieśli wszystkiego, co ocalało, do domu, który wynajęli w pobliżu. W pożarze stracili wiele cennych rzeczy, w tym rodzinne fotografie, szczególnie zdjęcia Karen. Zostali w wynajętym domu do czasu postawienia na ich posesji nowego budynku, tym razem z udziałem specjalisty pożarnictwa. Po pewnym czasie inspektorzy znaleźli przyczynę pożaru. Pomógł im w tym Neil. Firma budowlana nie uszczelniła odpowiednio paneli ściennych, toteż wilgoć wypaczyła deski. Kiedy poprawiano fuszerkę, przypadkowo wbito gwóźdź w kabel biegnący za panelami. Powstało zwarcie, które iskrzyło przez kilka miesięcy, aż wreszcie temperatura wzrosła do tego stopnia, że pojawił się ogień.
(…)
Janet nie miała złudzeń: "Mogliśmy wszyscy zginąć w ogniu, ta świadomość przyprawiała mnie o mdłości”. Nawet Neil scharakteryzował niebezpieczeństwo bez ogródek: "To mogło się zakończyć katastrofą. Gdyby dym zaczął nas dusić, zanim się obudziliśmy, chyba nie uszlibyśmy z życiem”.
(…)
"Wszyscy mnie pytają, jak to jest być żoną astronauty – mówiła Janet w jednym z wywiadów dla magazynu „Life” publikowanych w latach 1966 –1969.* Dla mnie dużo trafniejsze pytanie brzmi: jak to jest być żoną Neila Armstronga. Bo jestem żoną Neila Armstronga, a funkcja astronauty to tylko część jego pracy. Dla mnie, dla dzieci, dla naszych rodzin i przyjaciół zawsze będzie Neilem Armstrongiem, mężem i ojcem dwóch chłopców, który tak samo musi sobie radzić z problemami życia w mieście, troską o własny dom, kłopotami rodzinnymi, jak robią to inni*”.
Janet nie rozpieszczała Neila, ale prała jego ubrania i szykowała posiłki dla całej rodziny. "Neil nigdy, absolutnie nigdy nie pokazywał po sobie, że miał bardzo trudny dzień. Nie przynosił do domu swoich zmartwień. A ja nie lubię go wypytywać na temat jego pracy – relacjonowała – bo i tak już za dużo poświęca jej uwagi. Ale bardzo się cieszę, gdy ktoś inny pyta go o pracę, ponieważ mogę wtedy usiąść i posłuchać. Jedynym sposobem na to, abyśmy my, żony, miały swój udział, prawdziwy udział, w tym, co robią nasi mężowie, jest świadomość tego, co ma nastąpić, a potem pozostaje już tylko śledzenie komunikatów radiowych i telewizyjnych bądź meldunków napływających do naziemnej kontroli lotów”.
Janet, podobnie jak Neil, przykładała wielką wagę do tego, by utrzymać synów w ryzach: "Nikt nie chce, żeby jego dzieci paradowały z założonymi rękami i powtarzały: «Jestem synem astronauty». Z tego powodu koncentrujemy się na naszych zwykłych, codziennych obowiązkach. Uważamy, że to bardzo ważne, aby nie byli faworyzowani przez kolegów z klasy. Chcemy, aby dorośli i mieli normalne życie – zwyczajne życie. Dzieci to dzieci, pragniemy, żeby były dziećmi, niemniej ten program stawiał naszym dzieciom ogromne wymagania. Kiedy naraża się dzieci na występy w miejscach publicznych, naprawdę muszą być bardzo dobrze wychowane”.
Dewizą Janet stały się słowa: "Najważniejsze jest życie chwilą obecną. Musimy kształtować to życie z dnia na dzień. Planowanie i organizowanie przyszłości jest bardzo trudne. Mam męża, którego rozkład zajęć zmienia się z dnia na dzień, niekiedy z minuty na minutę, i nigdy nie wiem, czy on wróci do domu czy nie, zwłaszcza w okresie planowanych lotów, gdy jest w załodze”.
Wszystkie żony astronautów znajdowały się pod wielką presją. Każda dźwigała ciężkie brzemię, próbując ze wszystkich sił występować przed opinią publiczną jako Pani Astronautowa, a zarazem wzorowa amerykańska matka. Wiedziały, czego oczekuje od nich NASA, a nawet Biały Dom. Dla żony astronauty decyzja, w co się ubrać, była czymś dużo poważniejszym, niż wynikałoby z kobiecego wyczucia stylu czy nawet próżności. Chodziło o podtrzymanie niezachwianego i uświęconego wizerunku całego amerykańskiego programu kosmicznego, jak też i samych Stanów Zjednoczonych.
"Naszemu życiu przyświecał nadrzędny cel, jakim była realizacja wielkiego planu lądowania człowieka na Księżycu do końca 1969 roku. Jego spełnienie wymagało od nas wszechstronnych wysiłków. I nie chodzi tylko o nasze rodziny astronautów, które musiały temu celowi podporządkować się bez reszty. W podobnej sytuacji znalazły się tysiące rodzin”. NASA postąpiłaby bardzo mądrze, gdyby zorganizowała formalny program doradztwa dla rodzin astronautów, jeśli wziąć pod uwagę, że 13 z 21 małżeństw astronautów, którzy stanęli na Księżycu, zakończyło się rozwodem lub separacją.
Janet nigdy nie angażowała się specjalnie w działalność różnych klubów żon, była raczej samotnikiem, jak mąż. W nadchodzących latach jej walka o tożsamość miała się tylko nasilić, ponieważ do roli zwykłej żony astronauty doszło dodatkowe brzemię żony pierwszego człowieka na Księżycu.