Trwa ładowanie...
fragment
29-06-2012 11:14

Pellinor 2. Zagadka

Pellinor 2. ZagadkaŹródło: "__wlasne
d16iy9e
d16iy9e
I

Posícig

Mae­rad była istotą w górnych obszarach powietrza, wolną i bezcielesną, pozbawioną jaźni, pamięci i imienia. Zafascynowana spoglądała na rozciągający się w dole krajobraz. Przez długi czas nie rozpoznawała w nim nawet ziemi; według niej wyglądał niczym niezwykły, niesamowity malunek. Jak daleko sięgała wzrokiem, rozciągała się olbrzymia czerwona równina, pokryta zmarszczkami niczym piasek pod wodą, powoli jednak docierało do niej, iż zmarszczki te muszą być niewiarygodnie wielkie. Unosiła się bardzo wysoko i sięgała wzrokiem daleko. Nie dostrzegała żadnych chmur, jedynie maleńki cień płynący po ziemi, i po jakimś czasie uświadomiła sobie, iż należy on do niej. Miała wrażenie, że zmierza w wybranym kierunku do jakiegoś celu, nie potrafiła jednak przypomnieć sobie, co to za cel.

Po pewnym czasie krajobraz uległ zmianie: czerwone zmarszczki dotarły do pasma fioletowych skał i zniknęły, a ona przefruwała nad górami, których cienie ciągnęły się za nimi, długie i ostre. Po drugiej stronie górskiego pasma ujrzała ślady przypominające rzeki, jaśniejsze żyłki rozchodzące się delikatnymi wachlarzami, nie dostrzegła w nich jednak ani śladu wody. Kolory ziemi zmieniły się: subtelne odcienie fioletu i przygaszonej zieleni świadczyły o istnieniu roślinności. Daleko przed sobą widziała biel, która zdawała się skupiać w sobie światło: wyglądała niczym jezioro. Ale jezioro soli – pomyślała ze zdumieniem Mae­rad – nie wody…

I wtedy wszystko się zmieniło. Nie płynęła już po niebie, lecz stała, jak się zdawało, na szczycie wysokiego pasma nagich skał, które opadały spod jej stóp pionową ścianą. Przed sobą miała rozległą równinę, ciągnącą się aż po horyzont. Grunt nadal miał osobliwą, czerwonopomarańczową barwę, ale nie przypominał krainy, nad którą leciała: wydawał się wymieciony, zatruty, choć nie potrafiła stwierdzić jak. A na całej równinie, jak okiem sięgnąć, ciąg­nęły się niezliczone rzędy namiotów, wśród których od czasu do czasu pojawiały się puste przestrzenie: olbrzymie rzesze postaci odbywały tam jakieś ćwiczenia. Czerwone słońce posyłało niskie, niemal poziome promienie nad równinę, pokrywając ziemię czarnymi cieniami namiotów. Z jakichś powodów postaci nie wydawały się ludzkie: maszerowały w osobliwym, niezmiennym rytmie, który mroził jej serce.

d16iy9e

Mae­rad nigdy wcześniej nie widziała armii i widok ten nią wstrząsnął. Tak wiele tysięcy, niezliczone tysiące żołnierzy, anonimowych jak mrówki, zebranych razem w tylko jednym celu: aby ranić i zabijać. Odwróciła się, nagle ogarnięta mdlącą grozą, i ujrzała za sobą, po drugiej stronie pasma, nagie białe pustkowie. Promienie słońca odbijały się od niego, raniąc jej oczy boleś­nie, jakby ktoś pchnął ją nożem. Mae­rad krzyknęła, przyciskając dłonie do twarzy, zachwiała się i upadła. Jej ciało, obecnie ciężkie, namacalne, zaczęło spadać ze złowieszczą powolnością snu: w dół, w dół, w dół, ku czekającym okrutnym zębom skał.

Obróciła się, głośno chwytając powietrze, i usiadła gwałtownie. Okazało się to niezbyt mądre, bo spała w hamaku rozwieszonym pod pokładem niewielkiego rybackiego kutra zwanego Biała Sowa. Hamak zachybotał się niebezpiecznie w nieprzeniknionej ciemności, a potem zrzucił na ziemię wymachującą rozpaczliwie rękami Mae­rad. Wciąż uwięziona we śnie krzyknęła, wyciągając przed siebie ręce, by złagodzić upadek, i uderzyła w deski poszycia.

Leżała tam zdyszana, a tymczasem klapa nad jej głową otwarła się gwałtownie i ktoś zbiegł po stopniach. Mae­rad widziała jego sylwetkę na tle gwieździstego nieba, a potem w ciemności zapłonął łagodny blask oświetlający wysokiego, ciemnowłosego mężczyznę, który kołysał się zręcznie w rytm poruszeń łodzi.

– Mae­rad? Nic ci nie jest?

d16iy9e

Usiadła, pocierając dłonią głowę.

– Cadvan – rzekła z ulgą. – Och, miałam straszny sen. Przepraszam, czyżbym krzyknęła?

– Krzyknęłaś? To brzmiało, jakby dopadł cię co najmniej Próżny.

Mae­rad zdołała uśmiechnąć się słabo.

– Nie ma tu Próżnych – rzekła. – A przynajmniej jeszcze nie.

Cadvan pomógł jej wstać i Mae­rad dotarła chwiejnie do ławki stojącej pod ścianą ciasnej kajuty. Usiadła. Ręce wciąż jej drżały.

d16iy9e

– Złe sny? – Cadvan przyglądał się jej czujnie. – Po tym, co przeszliśmy, nic dziwnego, że dręczą cię koszmary.

Mae­rad wyczuła niewypowiedziane pytanie.

– Myślę, że to był przedsen – odgarnęła włosy z oczu – ale nie rozumiem o czym. Był okropny.

Według doświadczenia Mae­rad przedsny zawsze zaliczały się do kategorii okropnych.

– No to opowiedz.

Cadvan usiadł obok.

Mae­rad, zacinając się, opisała mu sen. Ujęty w słowa nie brzmiał tak strasznie; najgorsze w nim było poczucie rozpaczy i grozy, które budził. Cadvan słuchał z powagą, nie przerywając. Gdy skończyła, przez chwilę milczał.

d16iy9e

– To, co opisujesz, wygląda mi na pustynię na południe od Dén Ravenu – oznajmił. – Być może twoja senna postać stała na szczytach Kulkilhirienu, Gór Okrutnych nad Równinami Pyłu, gdzie ponoć Bezimienny zgromadził swe siły w czasach przed Wielką Ciszą.

– Może zatem to wizja przeszłości? – Mae­rad spojrzała prosząco na Cadvana, który nie odwrócił wzroku.

– Możliwe, iż śniłaś o przeszłości. Przedsny przychodzą do nas spoza Bram, gdzie czas nie płynie tak jak tu, na ziemi. Uważam jednak za bardziej prawdopodobne, że ujrzałaś armie Mroku w chwili obecnej, zbierające się na południu, by przypuścić atak na Turbansk.

d16iy9e

Mae­rad sapnęła głośno. Pomyślała o swym bracie Hemie, obecnie zmierzającym do Turbanska wraz z ich przyjacielem Salimanem.

– Mam nadzieję, że chodziło o coś innego – powiedziała. – To, co widziałam, było złe. Ci żołnierze wyglądali… nie przypominali istot ludzkich.

– To zapewne psiwoje – rzekł Cadvan. – Istoty nie zrodzone z innych, lecz stworzone z metalu i ciała złowieszczą sztuką w potężnych zbrojowniach Dén Ravenu. Obdarzono ich osobliwą parodią życia, tak że zdają się dysponować własną wolą i rozumem.

d16iy9e

Serce Mae­rad ścisnęło się z lęku o brata: tak młodego, zranionego, tak późno odnalezionego i znów utraconego. Przez sekundę widziała przed sobą wyraźnie jego twarz, na której pod maską arogancji, psotliwości i wrażliwości kryła się gorzka samotność. Mae­rad nie rozumiała jej, lecz owa samotność budziła przejmującą litość w jej sercu.

Najdziwniejszym zrządzeniem losu – choć Cadvan twierdził, że to nie przypadek – odnalazła Hema w samym sercu głuszy. Od dawna sądziła, że nie żyje, zamordowany w dzieciństwie podczas zniszczenia Pellinoru. Teraz był chudym dwunastolatkiem, ciemnoskórym jak ich ojciec, w odróżnieniu od Mae­rad, która cerę miała jasną; oboje natomiast odziedziczyli po rodzicach ciemne włosy i intensywnie niebieskie oczy.

Czuła więź łączącą ją z Hemem, nim jeszcze odkryła, kim jest. Przez większość swych szesnastu lat Mae­rad była nieznośnie samotna i gdy odnalazła Hema – milczącego, przerażonego i jeszcze bardziej nieszczęśliwego niż ona sama – jej wygłodniała dusza rozkwitła ku niemu: Mae­rad kochała go szaleńczo, opiekuńczo, całym sercem. Myśl o oglądanej we śnie armii maszerującej na Turbansk, ku jej bratu, przepełniła ją rozpaczą.

Cadvan wyrwał ją z ponurego zamyślenia, podając brązową zakorkowaną butelkę i szklankę z szafki obok.

– Napij się – polecił.

Był to mocny trunek, warzony po to, by przeganiać chłód zimnych morskich nocy. Mae­rad przełknęła go z wdzięcznością, czując, jak wypala sobie drogę w jej wnętrznościach. Zakasłała, a potem usiadła prosto. Powoli wracały jej siły.

– Jeśli sen mówił prawdę, to bardzo wielka armia – powiedziała w końcu. – Turbanskowi grozi ogromne niebezpieczeństwo.

– Złe to wieści, i nie tylko dla Turbanska – odparł Cadvan. – Lecz nawet ta olbrzymia armia to zaledwie pionek w wielkiej rozgrywce, którą rozpoczyna właśnie Bezimienny. A ty, Mae­rad, jesteś dla niego równie ważna jak owe wojska. Może nawet bardziej. Wszystko kręci się wokół ciebie.

Mae­rad pochyliła głowę, bezgranicznie przytłoczona słowami Cadvana. Wokół mnie? – pomyślała z goryczą. A jednak wiedziała, że to prawda. Splotła dłonie, by powstrzymać ich drżenie, i zerknęła na zafrasowanego towarzysza siedzącego obok, pogrążonego w myślach.

Nagle przypomniała sobie wyraźnie ich pierwsze spotkanie. Choć upłynęły od niego zaledwie trzy miesiące, Mae­rad zdawało się, że to całe życie. Doiła właśnie krowę w Gilmanowym Siole, ponurej osadzie na północy, gdzie niemal całe krótkie życie była niewolnicą. On stanął przed nią w milczeniu, zdumiony i zaniepokojony tym, że zdołała przeniknąć wzrokiem urok niewidzialności.

Był to ranek jak wiele innych, wyróżniający się tylko tym, iż na ten dzień przypadało przesilenie, gdy zima przynajmniej teoretycznie zaczyna wycofywać się z gór. Wówczas, jak teraz, twarz Cadvana miała mroczny wyraz wyczerpania i niepokoju, a także – jak pomyślała Mae­rad – nieokreślonego smutku. Wbrew wszystkiemu – temu, że był obcy, strachowi przed mężczyznami wynikającemu z lat pełnego przemocy życia w Siole – natychmiast mu zaufała. Wciąż tak naprawdę nie wiedziała dlaczego; uczucie to sięgało głębiej niż słowa.

To Cadvan powiedział jej, kim jest, i to on pomógł odtworzyć przynajmniej część historii rodziny. Mae­rad jako bardzo małe dziecko została schwytana wraz z matką Milaną i sprzedana po splądrowaniu Pellinoru, szkoły, w której przyszła na świat. To Cadvan pomógł jej uciec ze strasznej niewoli, to on powiedział jej o Darze i otworzył przed nią świat bardów. Zabrał ją do szkoły Innailu i po raz pierwszy w świadomym życiu znalazła miejsce, w którym poczuła się jak w domu. Z nagłym bolesnym uciskiem w gardle pomyślała o Silvii, która w owym krótkim czasie stała się dla niej niemal matką, a potem o Dernhilu, który ją kochał. Mimo tej miłości odrzuciła go, a kiedy zginął z rąk Próżnych – czarnych bardów służących Bezimiennemu – opłakiwała zarówno jego nieobecność, jak i utraconą szansę, która nigdy się już nie spełni.

Pożałowała gwałtownie, że nie mogła zostać w Innailu – „kochana, jak na to zasługujesz”, jak powiedział Dernhil – żyjąc spokojnie i ucząc się bardowskich sztuk Czytania, Opieki i Tworzenia. Najbardziej na świecie chciała poznać pisma Annaru i odszyfrować niewiarygodne bogactwa poezji, historii i myśli, studiować naukę o ziołach, uzdrawianiu i życiu zwierząt, obserwować przemiany pór roku i podtrzymywać Wiedzę o Świetle, jak to czynili bardowie od stuleci. Zamiast tego tkwiła na niewielkiej łodzi pośrodku mrocznego morza, setki staj od gościnnej przystani Innailu, umykając z ciemności w ciemność, bardziej niż kiedykolwiek niepewna własnej przyszłości.

To niesprawiedliwe. Całej jej życie od chwili opuszczenia Gilmanowego Sioła przepełniało odkrywanie tego, co kochała, i niemal natychmiastowa tego utrata. Ścigani przez Mrok wraz z Cadvanem umknęli z Innailu, zmierzając do Norlochu, głównego ośrodka Światła w Annarze. Podczas podróży przez Annar Mae­rad w końcu odnalazła w sobie Mowę, rodzimy język bardów, i poznała pełnię swych mocy. Jej zdolności okazały się znacznie większe niż zwykłego barda: unicestwiła upiora, złowieszczego ducha martwego króla z czasów Wielkiej Ciszy, co wykraczało poza umiejętności nawet najpotężniejszych bardów. Odkryła, iż częściowo zawdzięcza tę moc płynącej w żyłach krwi Żywiołowców, jej przodków Elidhu wywodzących się od Ardiny, królowej złotej krainy Rachidy, ukrytej w samym sercu Wielkiej Puszczy. Nadal jednak nie potrafiła zapanować nad mocą swego Daru.

A gdy w końcu dotarli do Norlochu…

Mae­rad wzdrygnęła się na myśl o płonącej cytadeli, którą opuścili zaledwie dwa dni wcześniej. To właśnie w Norlochu spotkała Nelaca, dawnego nauczyciela Cadvana, człowieka mądrego i łagodnego, który mianował ją pełną bardką Białego Płomienia. Podczas owej prostej ceremonii poznała swe bardowskie imię, tajemne miano stanowiące aspekt jej najgłębszej jaźni. Potwierdziło ono, że – jak podejrzewał Cadvan – była Jedyną, która wedle przepowiedni ma doprowadzić do upadku Bezimiennego w szczycie jego potęgi. Elednor Edil-Amarandh na – słowa gwiezdnej mowy zabrzmiały echem w jej umyśle, niosąc z sobą zimną, nieludzko piękną muzykę. A jednak mimo swej wrodzonej potęgi Mae­rad była zaledwie młodą dziewczyną, niewyszkoloną i wrażliwą: nie miała pojęcia, jak mogłaby pokonać Bezimiennego, i była przekonana, iż poniesie klęskę. Cadvan powtarzał wielokrotnie, iż proroctwa często okazują się zwodnicze; przepowiedziano jej narodziny, lecz nie wybory, których dokona, a właśnie poprzez owe wybory dopełni się jej los.

I to w Norlochu po raz ostatni widziała swego brata. Utrata Hema wydała jej się najokrutniejsza ze wszystkiego. Odnalazła w nim brakującą część siebie i kolejne rozstanie przywołało na nowo dawną rozpacz, wzmocnioną jeszcze nowymi obawami. Gdy uciekali z Norlochu, bezpieczniej było się rozdzielić: ścieżka Cadvana i Mae­rad biegła na północ, a Saliman zabrał Hema na południe, do swej ojczyzny, Turbanska, gdzie jej brat miał nauczyć się zwyczajów bardów. Jednak nawet jeśli Turbansk nie upadnie, nawet jeśli Hem przeżyje nadciągającą wojnę, nie było pewności, że ona sama dożyje dnia kolejnego spotkania. Ścigał ją Mrok, a teraz zapewne i Światło: bardowie z Norlochu bez wątpienia wyznaczyli cenę na głowy ich obojga. Enkir, Pierwszy Bard, być może zginął w bitwie, która rozpętała się podczas ich ucieczki; Mae­rad całym sercem pragnęła, by nie żył.

Nieświadomie wygięła usta. Dziesięć lat temu to Enkir sprzedał ją wraz z matką Milaną w niewolę. Zdradził szkołę Pellinoru; to przez niego strawił ją ogień, a mieszkańców zabito bezlitośnie. Mądrość Pellinoru przepadła na wieki, jego piękno na zawsze zgasło. Z powodu Enkira Mae­rad oglądała ginącego ojca i matkę pozbawioną mocy, więdnącą powoli w Gilmanowym Siole. Enkir jednak był przebiegły i niewielu wiedziało o jego zdradzie bądź podejrzewało go o nią. Był Pierwszym Bardem Norlochu, najważniejszym w całym Annarze. Któż zatem, nie dysponując wiedzą Mae­rad, uwierzyłby, iż ktoś taki mógł okazać się zdrajcą? I któż zaufałby słowu młodej, niewyszkolonej dziewczyny, mającej przeciw sobie Pierwszego Barda?

Dwa dni temu uciekli z Norlochu, uratowani przez Owana d’Aroki, na niewielkim rybackim kutrze. Niepostrzeżenie wypłynęli z portu, a tymczasem wyniosłe wieże cytadeli waliły się w płomieniach, a na nabrzeżu toczyła się zacięta bitwa. Teraz zmierzali na północny zachód, niesieni magicznym wiatrem, mknąc chyżo po falach. Bezkresna pustka morza w znacznym stopniu pozwoliła Mae­rad oczyścić umysł, choć dziewczyna odkryła, że ciężko jej się sypia na łodzi, dolegały jej też nawracające ataki choroby morskiej. Na razie jednak panowała piękna pogoda, a Owan twierdził, że za kolejne dwa dni dotrą do Busku, głównego miasta wyspy Thorold.

Być może na końcu tej krótkiej, niewygodnej podróży zdołają odpocząć. Łaknęła odpoczynku, tak jak spragniony człowiek łaknie wody: każda cząstka jej istnienia domagała się go. Lecz w głębi duszy Mae­rad wiedziała, że nawet jeśli odnajdą bezpieczną przystań, to najwyżej tymczasowo: nigdzie nie było bezpiecznie. A ponad wszystko czuła potrzebę odnalezienia Drzewnej Pieśni, choć nikt tak naprawdę nie wiedział, co to jest.

„Drzewna Pieśń to starożytne określenie Mowy – powiedział Nelac w Norlochu. – Oznacza coś, co wykracza poza słowa. A także pieśń, ponoć napisaną, gdy bardowie pierwszy raz zjawili się w Annarze, w której zawarto tajemnicę Mowy, od dawna zaginioną. Nawet w pierwszych dniach po Ciszy, kiedy bardowie zaczęli odnajdywać sporo z tego, co wcześniej zniknęło, wielu twierdziło, że nigdy nie istniała”.

Mae­rad miała wrażenie, że wyruszyła na poszukiwanie promieni księżyca.

Wszystkie te myśli przemknęły przez jej głowę szybciej, niż zdołałaby je wypowiedzieć. Westchnęła ciężko i na ów dźwięk Cadvan obrócił się i spojrzał na nią; jego oczy pojaśniały, znów skupiając się na chwili obecnej. Na lewym policzku i wokół oka wciąż widniały zakrzywione ślady trzech okrutnych uderzeń bata, pozostałości po bitwie z upiorem. Rany nadal pokrywały maleńkie krzyżyki szwów i kiedy Cadvan się uśmiechał, jak teraz, krzywił się lekko.

– No cóż, Mae­rad – powiedział łagodnie – chyba powinnaś spróbować znów zasnąć. Do ranka jeszcze daleko, a nas czekają całe dni żeglugi.

– Zupełnie jakbym się na niej znała – mruknęła. – Wiesz, że jedynie ci przeszkadzam. Ale może mogłabym zająć się obserwacją.

– Potrzebna nam czujka. – Cadvan pokiwał głową. – Powiadam ci: żegluga w zaledwie dwie osoby jest bardzo męcząca. Im szybciej dotrzemy do Busku, tym szybciej odpoczniemy.

Następnego dnia słońce wzeszło na bezchmurnym błękitnym niebie. Owan uroczyście wyraził zadowolenie z pogody i orzekł, że pokonali już sporą część drogi na wyspę Thorold.

Ze swoją oliwkową cerą, żywą twarzą i szarymi oczami kapitan wyglądał jak typowy Thoroldczyk, w odróżnieniu jednak od gadatliwych wyspiarzy charakteryzował się nietypową oszczędnością w słowach, choć możliwe, iż wynikało to ze znużenia. Obaj z Cadvanem poszarzali ze zmęczenia. Biała Sowa była dumą Owana: choć skromna i niewielka, stanowiła przepiękny okaz kutra, w którym każdą deskę i belkę ułożono z miłością. Podczas budowy każdą jego część nasycono urokami chroniącymi przed uszkodzeniem i odpędzającymi wrogie stwory z głębin, a także zaklęciem sterującym, by w pewnych okolicznościach mógł płynąć sam. Niestety, przy porywistym wietrze przywołanym przez Cadvana byłoby to zbyt niebezpieczne, toteż Owan i bard na zmianę dzierżyli ster. Gdy Cadvan był zbyt zmęczony, by podtrzymywać wiatr, Biała Sowa płynęła dalej niesiona mocą naturalnej pogody, bard jednak sypiał najwyżej godzinę, dwie naraz. Mae­rad już wcześniej zdumiewała jego wytrzymałość, lecz teraz upór Cadvana zaimponował jej na nowo: choć twarz miał
wychudzoną, a minę ponurą, poruszał się żwawo jak człek wypoczęty.

Siedziała na dziobie, starając się nie przeszkadzać. Wciąż niepokoiły ją niewielkie rozmiary łodzi, zaledwie drobinki pośród ogromu oceanu. Dręczyła ją też choroba morska. Cadvan zdołał nieco złagodzić jej objawy, był jednak tak zajęty, iż Mae­rad nie chciała zawracać mu głowy i postanowiła cierpieć w milczeniu, chyba że dolegliwości okażą się nieznośne. Przez ostatni dzień i noc nie zdołała niczego zjeść i od pustki w żołądku kręciło się jej w głowie.

Nie widziała przed sobą niczego prócz wody: wody, wody i jeszcze raz wody. Na północnym horyzoncie dostrzegła ciemnoniebieską smugę, która mog­ła być ziemią albo może ławicą chmur. Widok ten przerażał ją nieco: dzieciństwo spędziła w górach i nigdy nie przypuszczała, że gdzieś może istnieć tak nieograniczona przestrzeń. Biała Sowa kołysała się dziwnie w rytm powiewów wiatru, podskakując na szczytach fal, co pewnie tłumaczyło męczące ją mdłości. Mae­rad, nie myśląc o niczym, spoglądała na niekończące się, błękitnozielone grzbiety fal.

Późnym rankiem osiągnęła niemal trans, lecz po południu coś przyciągnęło jej uwagę. Z początku obserwowała to bezmyślnie: ciemny prąd przecinający większe wzniesienia fal, daleko poza śladem pozostawionym na powierzchni morza przez ich łódź. Na jej oczach ów prąd zdawał się przybliżać. Usiad­ła prosto i pochyliła się naprzód, mrużąc oczy. Trudno było mieć pewność, lecz wydał jej się wyraźny, odniosła też niepokojące wrażenie, iż podąża za nimi. Nawet z tak daleka miał w sobie coś przywodzącego na myśl gończego psa, który chwycił trop.

Zawołała Cadvana, który kiwnąwszy Owanowi głową, podszedł do niej. Bez słowa wskazała morze za rufą Białej Sowy, a on pochylił się naprzód, osłaniając dłonią oczy.

– Widzisz coś? – spytała.

Pokręcił głową.

– W wodzie jest coś jakby… ślad – rzekła. – Wydaje mi się, że podąża za nami. O tam, widzisz?

Cadvan w końcu dostrzegł obiekt jej zainteresowania i przyjrzał mu się krótko.

– Od dawna go obserwujesz? – spytał.

– Jakiś czas. Trudno stwierdzić z takiej odległości, ale mam wrażenie, że się zbliża.

Cadvan zawołał Owana. Kapitan przywiązał ster i podszedł do nich. Na widok ciemnej linii w wodzie jego twarz stężała.

– Wiesz, co to? – spytał bard.

– Nie – odparł Owan – ale mogę się domyślać. – Spojrzał na Cadvana. – Jeśli to to, co przypuszczam, lepiej byłoby to wyprzedzić. Jak sądzisz, mógłbyś wezwać silniejszy wiatr?

Cadvan skrzywił się, patrząc na żagle.

– Możliwe – mruknął. – Jak mocna jest Sowa, Owanie? Obawiam się, że przy bardzo porywistym wietrze może się rozpaść.

– Dostatecznie mocna – odrzekł krótko Owan i wrócił za ster.

Ramiona Cadvana opadły; bard westchnął ciężko, jakby szykował się w myślach do wysiłku przekraczającego jego siły. Wrócił na swe miejsce niedaleko dziobu i uniósł ręce, wymawiając słowa unoszone przez wiatr, tak że Mae­rad ich nie słyszała. Wiedziała, że towarzysz posługuje się Mową; poczuła na skórze dreszcz, reakcję na magię. Żagle natychmiast wypełnił nowy, silniejszy powiew i Biała Sowa pomknęła naprzód, niczym spięty do galopu koń, który wcześniej oszczędzał siły. Głowa Mae­rad poleciała do przodu; dziewczyna przytrzymała się ręką burty i znów spojrzała ponad falami na złowieszczy ślad w morzu.

Przez chwilę zdawało się, że zniknął, i odprężyła się, lecz wraz z nowymi poruszeniami łodzi mdłości powróciły, gorsze niż wcześniej. Walczyła z sobą, próbując odnaleźć w swoim ciele bezruch i spokój mogące zrównoważyć dolegliwości. Przez moment wydawało się, że się uda, kiedy jednak znów spojrzała na fale, mdłości powróciły trzykrotnie silniejsze. Cokolwiek to było, dorównywało im szybkością: mknęło teraz, przecinając ślad pozostawiony na powierzchni morza przez Białą Sowę. Za czarnym kształtem wynurzającym się z wody rozchodziły się dwa odkosy piany.

Krzyknęła głośno; Cadvan i Owan obejrzeli się. Kapitan wzruszył ramionami.

– Nie dasz rady wezwać więcej mocy? – spytał spokojnie Cadvana.

Ten pokręcił głową.

– Cóż… – Owan spojrzał ponad burtą i podrapał się po głowie. – Na pewno się nie mylimy. Choć nigdy nie widziałem tak szybkiego. I zachowuje się dziwnie jak na ondrila.

– Co to jest ondril? – Mae­rad starała się, by zabrzmiało to tak samo nonszalancko jak rozmowa tamtych dwóch. Równie dobrze mogli omawiać mały problem z wieczornym posiłkiem.

– Gatunek gada, wąż morski – wyjaśnił Cadvan. – To mi się nie podoba.

– Jeśli to ondril, jest naprawdę olbrzymi – dodał Owan. – Zwykle zostawiają rybackie kutry w spokoju, chyba że ma się tego pecha, by zapuścić się na ich wody. Lecz płyniemy tak szybko, że już dawno opuścilibyśmy jego terytorium. Zwykły ondril po prostu by zawrócił i zaniechał pościgu.

– Cuchnie mi to Enkirem – mruknął Cadvan.

– A zatem przeżył. Po tym, co widziałem w Norlochu, jestem w stanie uwierzyć we wszystko. Nie wiedziałem jednak, że Enkir to morski mag.

– Ma wiele twarzy i niemal wszystkie złe – odparł Cadvan. – Czerpie też z mocy wykraczającej dalece poza jego wrodzone zdolności. Myślę, że przywołał z cieni stwory z otchłani. Nie sądziłem, że zginął, a obecność potwora dowodzi, iż Enkir znowu działa przeciw nam.

– Co możemy zrobić? – Mae­rad wstała, nagle zniecierpliwiona.

– Będziemy musieli z nim walczyć – powiedział Cadvan. – Bez wątpienia podąża naszym tropem. I nie zdołamy go przegonić.

Obejrzała się. Stwór, czymkolwiek był, doganiał ich szybko. Jego głowa, jedyna widoczna część ciała, przypominała masywny czarny klin rozdzierający wodę niczym grot włóczni; nawet z tej odległości wydawała się niewyobrażalnie wielka. Na myśl o czekającym ich ataku na pokładzie kruchej łódeczki pośrodku wielkiej wodnej pustyni żołądek Mae­rad zacisnął się ze zgrozy.

– Na twoim miejscu uwolniłbym wiatr, Cadvanie. – Owan pierwszy przerwał napiętą ciszę. – Nie ma sensu niepotrzebnie marnować siły.

– To prawda, nie chcemy przecież, by kąsał nas po ogonie – odparł bard.

Żagle natychmiast opadły i Biała Sowa zwolniła, a potem niemal się zatrzymała. Bez magicznego wiatru jedynie lekka bryza marszczyła powierzchnię morza. Owan obrócił łódź; razem spojrzeli na stwora zmierzającego nieubłaganie w ich stronę.

– Myślisz, że mógłbyś popłynąć ku niemu? – spytał nagle Cadvan.

Kapitan przekrzywił głowę i zastanawiał się sekundę czy dwie.

– Owszem, z łatwością, jeśli tylko wypełnisz czymś żagle – rzekł. – Sądzisz, że to dobry pomysł?

– Ja tak nie uważam – zaprotestowała gwałtownie Mae­rad. – Myślę, że to szaleństwo.

– Być może zdołamy przejąć inicjatywę. – Cadvan spojrzał na nią i uśmiechnął się z nagłą słodyczą, która rozjaśniła i przeobraziła jego ponurą twarz. – No dalej, Mae­rad. Lepiej odrzucić strach, niż dać mu sobą kierować. Wiesz o tym.

Owszem – pomyślała z ironią – ale zmęczyło mnie udawanie odwagi, gdy w istocie jestem przerażona tak bardzo, że nie wiem, co robić. Przełknęła głoś­no ślinę, potem wstała i dobyła miecza. Cadvan skinął głową i uniósł ręce.

– Il sammachel Estarë de… Wzywam cię, wietrze z zachodu.

Dźwięk Mowy używanej w pełni mocy zawsze budził dreszcz w Mae­rad, zupełnie jakby wskoczyła w wody świeżego górskiego źródła z zarania świata. Na chwilę zapomniała o niebezpieczeństwie, czując jedynie nieodpartą moc rozkazu Cadvana. Odwróciła się ku niemu. Bard na moment zapłonął słabym srebrzystym światłem. Żagle wydęły się, Biała Sowa zatrzeszczała, pochylając się z wiatrem, i Owan skierował łódź samym środkiem jej śladu w stronę czarnego stwora, który mknął ku nim pośród fal. Od szybkości, z jaką pędzili ku sobie, zakręciło jej się w głowie.

Cadvan odwrócił się ku Mae­rad; jego włosy smagały mu twarz.

– Myślę, że stwór nie spodziewa się, że go zaatakujemy. – Dobył swego miecza Arnosta, który zapłonął jasnym ogniem. – Może zdołamy go zaskoczyć. Przywołaj swój Dar, Mae­rad.

Mae­rad uniosła Irigana, własny miecz; z jego rękojeści także trysnęło światło.

– Owanie, rzucę zaklęcie wiążące, byś nie został zmieciony z pokładu, jeśli potwór zderzy się z Sową – oznajmił Cadvan. – Utrzymuj kurs do ostatniej chwili, a potem skręć na północ, najostrzej jak potrafisz. My z Mae­rad zajmiemy się resztą.

Kapitan kiwnął głową z nieodgadnioną miną.

– Ty także użyj zaklęcia, Mae­rad – podjął Cadvan. – Bądź czujna. Wcześ­niej nie zetknąłem się z podobnym stworem. Oczy ma odsłonięte, najpierw uderz tam. Ponoć też pod pancerzem głowy można znaleźć wrażliwe miejsce, tam gdzie czaszka łączy się z szyją. Wypatruj go! I niechaj Światło nas strzeże!

Mae­rad przytaknęła gorączkowo, ściskając w dłoni miecz. Nie miała czasu, by się bać: potwór był tak blisko, że widziała jego głowę przecinającą fale niczym kosa, złowieszczy klin większy od ich łodzi, zielono-czarny, pokryty plamami żółtozielonych wodorostów i pasożytów. W ciemnej skórze tkwiło dwoje wielkich, jasnych, niemrugających oczu i szeroki pysk pozbawiony warg. Stwór cuchnął słoną stęchłą wodą. Gdy ich maleńka łódka zbliżyła się, otworzył paszczę, ukazując przerażający gąszcz zębów, niezliczone rzędy ostrych żółtawych kłów, jaskinię noży.

Mae­rad miała wrażenie, że wylądują prosto w owej mrocznej paszczy, gdzie zostaną rozszarpani na strzępy i zmiażdżeni. Przez jedną krytyczną sekundę była zbyt przerażona, by się poruszyć. Obok niej Cadvan pchnął gwałtownie mieczem: z klingi wystrzeliła błyskawica białego ognia i trafiła w potworną głowę. Mae­rad zobaczyła, jak jedno oko gaśnie niczym zdmuchnięta lampa, nagle zamglone chmurą czarnej krwi. A potem, w ostatnim momencie, żagiel przeleciał na drugą stronę i Biała Sowa przemknęła obok gigantycznej paszczy, która z hukiem zatrzasnęła się na pustce, zalewając ich morską wodą.

Łódź zakołysała się gwałtownie, lecz Cadvan pochylił się naprzód, unosząc miecz. Mae­rad, całkowicie skupiona, przebiegała wzrokiem bok stwora. Nagle ujrzała miejsce, w którym pancerz pokrywający czaszkę kończył się, pozostawiając niewielką szczelinę; prześwitywała przez nią ciemniejsza, bezłuska skóra. Nagle poczuła w sobie płomienną nienawiść: przypomniała sobie bezlitosne oczy Enkira, jego zimy głos skazujący ją na niewolę. Uderzyła klingą, jednocześnie wykrzykując słowa, które jakby z własnej woli pojawiły się w jej umyśle:

– Takarmernë, nachadam kul de! Bądź przeklęty, potworze z Mroku!

Z łodzi wytrysnęły dwie ogniste błyskawice: jedna zrykoszetowała na twardych łuskach długiego ciała stwora i zniknęła z sykiem wśród fal, lecz druga wbiła się głęboko w nieopancerzoną skórę. Morze zawrzało, gdy ondril szarpnął się gwałtownie i ryknął; Mae­rad poczuła, jak od owego ogłuszającego dźwięku jeżą się jej wszystkie włosy. Przez chwilę widziała jedynie kłęby białej piany. Usłyszała, jak Cadvan krzyczy: „Do tyłu!”, w obawie że potwór ich trafi, a potem łódź poruszyła się, kierowana pewną ręką Owana.

Gdy Mae­rad znów zaczęła coś widzieć, znajdowali się w bezpiecznej odległości od ondrila. Po raz pierwszy przekonała się, jak wielki był ów stwór: miał grube, porośnięte łuskami ciało ciągnące się na setki piędzi, które teraz zwijało się i rozwijało w spazmach furii cierpienia, wyrzucając w górę gejzery piany. Po morzu rozlewał się czarny obłok krwi, docierający nawet do ich łodzi. Cadvan zawołał do Owana, by odpłynął jeszcze kawałek.

– Zabiliśmy go? – spytała Mae­rad.

– Poważnie wątpię – odparł Cadvan. – Być może zrezygnuje i wróci do nory lizać rany. Obawiam się jednak, iż nie możemy na to liczyć; sądzę, że jest bardziej prawdopodobne, iż teraz zaatakuje wściekły, łaknący zemsty. A jeśli zanurkuje i wyskoczy spod nas niespodziewanie, grozi nam prawdziwe niebezpieczeństwo. Uważam, że musimy przynajmniej go oślepić.

Odwrócił się do kapitana, który jedynie kiwnął głową.

– Najlepiej załatwić to szybko – orzekł – nim zorientuje się, gdzie jesteśmy.

– Obawiam się, że Sowa może tego nie znieść.

– Moja ślicznotka nie zatonie – oznajmił Owan pewnym siebie tonem. – Chyba że roztrzaska ją na kawałki.

Zaczął sterować w stronę oka wiru, gdzie ondril wciąż wzburzał toń oceanu.

Mae­rad nie podzielała pewności Owana, ale milczała. Odetchnęła głęboko, po czym zajęła miejsce u boku Cadvana na rufie łodzi, unosząc w gotowości klingę.

Gdy zbliżyli się do ondrila, łódź zaczęła podskakiwać szaleńczo i gdyby nie czar wiążący, z pewnością wylądowaliby w oceanie. Teraz znacznie trudniej przychodziło odnaleźć cel: widzieli przed sobą skłębiony chaos wody i łusek. Mae­rad nie rozumiała, jakim cudem udaje im się uniknąć strzaskania na kawałki, lecz w tym momencie strach nagle zniknął i zastąpiło go niezłomne zdecydowanie. Zmrużyła groźnie oczy, przebiegając wzrokiem powierzchnię morza.

Nagle, zaledwie dziesięć kroków od burty, z wody wynurzyła się głowa, wyrastając przed nimi i otwierając paszczę coraz szerzej i szerzej. Zdawało się, że czas zwolnił biegu i niemal się zatrzymał. Ondril wciąż unosił swe potworne cielsko, górując nad nimi. Mae­rad krzyknęła i wraz z Cadvanem zaatakowali jedyne oko stwora. Obie błyskawice dosięgły celu, z głowy wytrysnął strumień czarnej krwi, obryzgując deski pokładu. Potwór ryknął i runął do morza, zalewając ich olbrzymią falą słonej wody, która przepłynęła przez pokład i zaczęła ściekać po bokach. Tymczasem Owan kierował maleńką Sową tak, by umknęła na bok, zręcznie niczym płotka unikająca ataku szczupaka.

Tym razem nie zwolnili biegu. Cadvan przywołał mocny wiatr w żagle i łódź pomknęła po falach na zachód. Owan uwiązał ster, po czym bez słowa zniknął pod pokładem. Tymczasem Cadvan i Mae­rad usiedli ciężko, oglądając się za siebie na morze. Wir w miejscu, gdzie zraniony ondril wciąż wyładowywał swoją wściekłość, znikał szybko w dali.

Kapitan wkrótce powrócił z niewielką czarną butelką trunku; każde z nich kolejno pociągnęło łyk. Mae­rad przyjrzała się pokładowi, ale nie dostrzegła żadnych śladów niedawnego koszmaru. Woda zmyła całą krew ondrila, wokół rozciągało się spokojne niebieskie morze. Trudno było uwierzyć, by mog­ły w nim istnieć podobne potwory.

Cadvan ze znużeniem wzniósł toast za Owana i Mae­rad.

– Wspaniały popis żeglugi, Owanie – rzekł. – I doskonała celność, Mae­rad. Zadałaś wspaniały cios tuż za głową; ja sam chybiłem. Zdecydowanie nie chciałbym trafić do tej paszczy.

– Na Światło, ja także nie! – odparł Owan.

Mae­rad popatrzyła w dal nad morzem; czuła jedynie przejmującą pustkę. Ani śladu tryumfu czy nawet ulgi, jedynie powracające mdłości. Pomyślała, iż jedyną zaletą śmiertelnego przerażenia było to, że dzięki niemu na trochę zapomniała o chorobie morskiej.

d16iy9e
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d16iy9e