ROZDZIAŁ 1
Bunny Pederson żyłaby dzisiaj, gdyby jej najlepsza przyjaciółka nie wybrała dla druhen sukienek koloru brzoskwini.
– Wyglądam jak pieprzona dynia – uznała Bunny, stając przed lustrem w łazience dla kobiet i wpatrując się w odbicie swoich bioder. Zachwiała się, pijana, chwyciła blatu i beknęła. Do gardła podjechało jej coś owocowego. Za dużo wina musującego. Przełknęła to z powrotem. Podniosła rękę i powąchała swoje pachy. Cholerny dezodorant przestawał działać. Odwróciła się i spojrzała ponad ramieniem na swoje pośladki.
– Dobrze ci w brzoskwiniowym – powiedziała Katie Stodel, druga druhna, chuda jak patyk. Nałożyła trochę różu na policzki i pomiędzy piersiami.
Bunny chwyciła sukienkę na biodrach i obciągnęła w dół. Po chwili jednak materiał znowu podjechał w górę i zmarszczył się w pasie.
– Czerń byłaby lepsza. Wyszczupla.
– Czerń? Na ślub?
– Jesienny ślub. Wszyscy tak robią.
– Nie w Moose Lake.
– To miasto powinno wejść wreszcie w dwudziesty pierwszy wiek – czknęła Bunny.
Katie wrzuciła róż do torebki i ściągnęła sznureczki. Ona i Bunny miały takie same woreczki, w komplecie do sukienek.
– Oszczędziła na kwiatach, ale muzyka była przyjemna. Uwielbiam J. D. – Zaczęła nucić Sunshine on my shoulders.
– John Denver to cienias. Powinna była mnie posłuchać i wybrać moją piosenkę.
– Wokalistka jej nie znała.
Bunny rozluźniła sznureczki swojej torebki i sięgnęła do środka. Wyciągnęła złożoną kartkę papieru i zamachała nią Katie przed twarzą.
– Mam tutaj słowa. – Rozłożyła kartkę i zaczęła śpiewać Can’t help falling in love, ale po chwili przerwała, żeby beknąć.
– Czy Elvis był równie pijany jak ty, kiedy to śpiewał?
– Zamknij się. – Bunny znów czknęła i upuściła kartkę na mokry blat. Podniosła ją, otrząsnęła, złożyła i wepchnęła z powrotem do torebki. – Razem z Chadem tańczyliśmy nasz pierwszy weselny taniec do tej piosenki. Kazałam DJ-owi zagrać ją cztery razy.
– I zobacz, do czego to doprowadziło. Jak dawno temu się rozwiodłaś?
Bunny pokazała jej środkowy palec i wyciągnęła błyszczyk z torebki. Pochyliła się w stronę lustra i nałożyła kolejną warstwę na usta. Odsunęła się i zauważyła, że mokry blat zostawił ślad na jej sukience na wysokości brzucha.
– Świetnie. Teraz jestem rozmokłą dynią. Chrzanię to. Idę przebrać się w dżinsy. Podrzucisz mnie do domu?
– Podstaw brzuch pod suszarkę do rąk. No już. Zrób to i chodźmy.
Bunny zignorowała radę koleżanki i dalej wpatrywała się w swoje odbicie. Ktoś przykleił do lustra naklejkę z napisem: „Grubaskom wstęp wzbroniony”. Tekst przyciągał wzrok Bunny, jakby był skierowany właśnie do niej.
– A ta fryzura, którą wybrała. Chryste. Z jakiego magazynu porno ją wzięła?
Katie poczuła się obrażona. Sama pomagała wybierać uczesanie.
– Z „Nowoczesnej Panny Młodej”.
– A może „Nowoczesnej Dziwki”? – Bunny uniosła rękę i wyciągnęła kilka spinek. Brązowy kok rozsypał się. Pochyliła się, potrząsnęła głową i wyprostowała. Spojrzała w lustro, po czym jęknęła. Wyglądała jak Meduza.
– Daj mi twoją szczotkę.
– Nie mam. Weź swój grzebień.
– Nie rozczeszę nim tych kudłów. Zabierz mnie do domu, proszę.
– Właśnie kroją tort. Z niemiecką czekoladą. Nie możesz poczekać?
– Zapomnij o tym. Przejdę się.
– Sukienka jest w porządku. Zostań.
– Zostałabym, gdyby nie była w tym kolorze. Brzoskwinia w październiku. Równie dobrze mogłaby być pomarańczowa.
– Co mam powiedzieć Melissie?
– Że ma gówniany gust.
Idąc przez parking Bunny zadrżała i mocniej okryła się swetrem. Powinnam była założyć płaszcz, pomyślała. Niepotrzebnie wypiła czwarty kieliszek asti spumante. Było jej niedobrze. Zanurkowała między dwa pickupy, pochyliła się i zwymiotowała. Wyprostowała się, oparła plecami o jeden z samochodów i sięgnęła do torebki po chusteczki. Otarła usta, wydmuchała nos i rzuciła chusteczkę na ziemię. Nocne powietrze było mgliste. Sąsiedzi palili liście przy swoich domach. Czuć było też coś jeszcze. Pociągnęła nosem. Kiełbasa. Palone liście i kiełbasa. Uwielbiała te zapachy. Przywodziły jej zawsze na myśl piątkowy wieczór w małym miasteczku. Bunny odetchnęła głęboko i od razu poczuła się lepiej. Odgarnęła włosy z twarzy. Miała nadzieję, że ich nie ubrudziła. Przez moment zastanawiała się, czy nie wrócić do baru, ale nie była w stanie ani chwili dłużej wytrzymać w tej sukience. Owinęła się mocno swetrem, wcisnęła torebkę pod ramię i ruszyła przed siebie. Krótki spacer, powiedziała sobie. Niecałe dwa kilometry.
W połowie drogi zaczęły boleć ją nogi. Zrzuciła buty i podniosła je. Brzoskwiniowe czółenka. Kiedy znów je założy? Strata pieniędzy, a ona nie cierpiała na nadmiar gotówki. Dwoje dzieci na utrzymaniu z kiepskiej pensji kelnerki. Chad spóźnił się z alimentami. Znowu. Powinien był pokazać się w czwartek rano z pieniędzmi i zabrać chłopców na polowanie na kaczki. Tymczasem był już piątkowy wieczór. Nie ma Chada, nie ma czeku. Rano będzie musiała pojechać do St. Paul i dobijać się do jego drzwi. Wiedziała, że nie jest mu łatwo. A jednak gdzieś znalazł pieniądze na nowy skuter śnieżny. Dlaczego nie mógł w terminie płacić na swoich synów? Jej zawsze brakowało kasy, a chłopcy potrzebowali różnych rzeczy. Wyrastali ze swoich trampek szybciej, niż była w stanie je kupować. Zbliżała się zima. Potrzebowali nowych butów, płaszczy i spodni. Łyżew hokejowych. Co z łyżwami hokejowymi? Te z zeszłego roku nie będą pasowały na żadnego z nich. Mały Chad będzie potrzebował nowego wyposażenia dla bramkarza. Hełmy obydwu chłopców
były jeszcze dobre. Kije również. Gdzie ona je schowała? W garażu ich nie było. W piwnicy?
Dom znajdował się kilka przecznic dalej. Widziała już światło na werandzie. Ten nastolatek, którego wynajęła, żeby pilnował jej dzieci, pewnie siedział tam i palił. Lepiej, żeby nie ruszał jej paczki. Przydałby mi się teraz papieros, pomyślała Bunny. Nie udało jej się zmieścić marlboro i zapalniczki do tej przeklętej torebki. Kolejna strata pieniędzy. Ciekawe, czy wszyscy będą wkurzeni, że druhna wróci w dżinsach i bluzie? Do diabła z nimi. Kiepskie przyjęcie w barze, z kiepskim barowym jedzeniem. Kto podaje podczas wesela krążki z cebuli i skrzydełka na ostro? Poza tym, pomyślała Bunny, cały ten brzoskwiniowy kolor to wina Nowoczesnej Panny Młodej – Melissy. Brzoskwiniowe sukienki. Brzoskwiniowe buty. Brzoskwiniowe torebki. Nawet brzoskwiniowy lakier do paznokci.
Niektóre kobiety kończą trzydziestkę i zaczynają panikować, że ich życie nie zmierza w kierunku, w którym by chciały. Kiedy Bunny stuknęła trzydziestka tej jesieni, prawie tego nie zauważyła. Jej życie było dokładnie takie, jak się spodziewała. Widziała, jak rozwija się przed nią lata temu, już w szkole średniej. Mogła wskazać dokładny czas i okoliczności tego objawienia: między drugim i trzecim okresem, w łazience dla dziewcząt, kiedy siedziała na toalecie, czytając instrukcje testu ciążowego. Zrezygnowanie z wielkich planów na przyszłość zabrało jej mniej więcej tyle czasu, ile potrzeba, żeby nasiusiać na tester i odczytać wynik. Wyszła za mąż na miesiąc przed terminem porodu i była znowu w ciąży, zanim skończyła dwadzieścia lat. Trzecie dziecko straciła – nie zaskoczyło jej to, ani nie zasmuciło. Dała sobie podwiązać jajowody w wieku dwudziestu pięciu lat – najmądrzejsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiła, stwierdziła w rozmowie z przyjaciółkami. Nie wmawiała sobie, że praca w restauracji jest tylko
tymczasowa, że w końcu trafi na coś lepszego. Bunny wiedziała, że nic lepszego się nie trafia, zwłaszcza w małych miasteczkach.
Jej niskie oczekiwania dotyczyły nie tylko pieniędzy. Przewidywała, że Chad odejdzie i zrobił to. Oczekiwała bólu i poczuła ulgę, kiedy w końcu się pojawił. Chad był dla niej za dobry. Zbyt przystojny. Zbyt przyzwoity. Zbyt pożądany przez inne kobiety. Bunny nigdy nie dostawała tego, czego wszyscy chcieli, tylko to, czego nie chciał nikt. Resztki. W niektóre noce leżała obok niego w łóżku, słuchając jak chrapie, patrząc jak jego pierś unosi się i opada z każdym oddechem. Wyobrażała sobie, że go kocha i że on kocha ją. Potem przestawała o tym myśleć. Zastanawiała się, czy może go wykopać i skończyć z tym wreszcie.
Zamiast tego pozwoliła się rzucić, bo wykopanie Chada wymagałoby planowania, a Bunny nie była w tym dobra. Lepiej wychodziło jej obserwowanie zbliżających się nieubłaganie wydarzeń.
Otworzyć. Trzask. Zamknąć. Trzask. Otworzyć. Trzask. Zamknąć. Trzask. Nie mógł utrzymać obydwu rąk na kierownicy. Był zbyt zdenerwowany, zbyt pobudzony. Prowadził samochód lewą ręką, a prawą bawił się przyciskiem na swoim nożu. Ostrze wyskoczyło z rączki jak język węża. Ostry, prosty i wąski. Przesunął przycisk i język węża schował się. Uwielbiał trzask, jaki z siebie wydawał. Metaliczny i mechaniczny jednocześnie. Otworzyć. Trzask. Zamknąć. Trzask. Otworzyć. Trzask. Zamknąć. Trzask. Czoło swędziało go pod bejsbolówką. Podniósł rękę i podrapał się rękojeścią noża. Drapał i drapał, aż zaczęła go piec skóra.
– Do diabła – mruknął. Upuścił nóż na kolana i odwrócił czapkę, tak że miał ją teraz tyłem do przodu. Z tyłu widniał napis: „Elvis opuścił budynek”. Podniósł nóż. Otworzyć. Trzask. Zamknąć. Trzask.
Kiedy zauważył ją, jak idzie brzegiem drogi, przyszła mu do głowy myśl, która zawsze pojawiała się po złym dniu. Po zbyt wielu tabletkach. Po zbyt wielu nocach w drodze. Kiedy był sam i ciągle za kierownicą. Rozgrzana do białości myśl, która płonęła w jego mózgu i rozgrzewała ciało. To tylko mały ruch nadgarstków i dłoni. Nie większy niż wysiłek, którego trzeba, żeby pomachać na pożegnanie. Odgonić osę. Otworzyć wlew paliwa w samochodzie. Przygotować nóż. Drobny, kontrolowany ruch. Wystarczało, żeby kogoś potrącić. Szybkie szarpnięcie kierownicą w prawo i było już po nich. Po wszystkim, czym kiedykolwiek byli. Czym mieli nadzieję się stać. Po ich wielkich marzeniach. Zmiażdżeni. Wymazani drobnym ruchem jego rąk. Ludzkie ciało jest tak delikatne. Nie trzeba wiele, żeby je uszkodzić. Okaleczyć. Zabić kogoś.
Otworzyć. Trzask. Zamknąć. Trzask. Ona doskonale się do tego nadawała. Otworzyć. Trzask. Widział, że się chwieje. Była pijana. Lubił pijanych ludzi. Ułatwiali mu sprawę. Upuściła coś. Buty? Podniosła je i szła dalej. Sukienka przyciągała uwagę. Kiedy omiotły ją światła jego samochodu, rozbłysła. Chodzący neon. UDERZ MNIE! Minął powoli kobietę, skręcił w prawo w boczną ulicę. Chciał zawrócić okrężną drogą i znów ją minąć. Zrobić małą kalkulację. Zamknąć. Trzask. Otworzyć. Trzask. Zastanowić się. Wziąć kolejną pigułkę. Zawsze był po nich mądrzejszy. I odważniejszy. Zamknął nóż na dobre i schował do kieszeni spodni. Włączył lampkę w kabinie, a potem spojrzał na siedzenie pasażera. Cholera. Nakrętka spadła z buteleczki i tabletki rozsypały się. Spojrzał na bałagan, szukając żółtawych pastylek adderallu. Znalazł jedną i włożył do ust. Przeżuł. Smakowała okropnie, ale żucie przyspieszało działanie amfetaminy. Chwycił kubek z colą i pociągnął płyn przez słomkę. Wodniste resztki. Ile już wziął tego
wieczoru? Dwie? Trzy tabletki? Nieważne, pomyślał. Istotne, jak długo pozostawał gotowy do działania. W ten weekend będzie musiał wznieść się na szczyty swoich możliwości, żeby nadrobić cały tydzień, który był czarną dziurą. Większość z przepracowanych przez niego tygodni przypominało czarne dziury – jego życie znikało w nich bez śladu. Zgasił światło.
Nigdy nie rozjechałby nikogo samochodem osobowym. Samochody były słabe. Nie można powierzyć im nawet najdrobniejszego uderzenia. Jego pickup marki Ford nadawał się do tego doskonale. Już z niego korzystał. Pickupy to jego bezpieczny świat. Nie miało znaczenia, czy nimi jeździ, czy przy nich pracuje. Rozpoznawały jego talent. Naginały się do woli i umiejętności. Jego czerwony F150 miał przedłużoną kabinę oraz długą na dwa i pół metra pakę przykrytą sztywną plandeką. Z przodu biegły rury chroniące światła i chłodnicę. Samochód nie dozna żadnej wielkiej szkody. Nic, czego nie mógłby sam naprawić. Gdyby siła uderzenia podrzuciła ją do góry, ofiara mogła zbić mu jedynie przednią szybę. To jednak nie problem. Wyjechałby szybko z miasta. Szkody naprawiłby po powrocie do domu. Warunki były dobre. Twarda, sucha droga. Nie będzie żadnych śladów. Odjedzie. Nazajutrz sprawdzi gazety, szukając jej nazwiska. Pewnie na to zasługiwała. Doszedł do wniosku, że większość ludzi zasługiwała na to, żeby ich przejechać. Może za
coś, co zrobili tego ranka. Za podłość, której dopuścili się lata temu. Może zapomnieli już, co źle zrobili, może nigdy tego nie naprawili. Zastanawiał się, czemu winna jest ona. Stwierdził, że to go nie obchodzi.
To będzie dobra noc dla Słodkiej Sprawiedliwości, na koniec czarnego tygodnia wypełnionego złymi ludźmi.
– Sklep ma ograniczoną powierzchnię.
– Zmniejszamy ilość sprzedawców.
– Kto dzisiaj nosi koszule?
– Masz flanelę? Jeśli nie, to nie zawracaj mi głowy.
– Czytaj napisy. Akwizytorom dziękujemy. Zabieraj stąd swoje gówniane koszule.
Były gówniane i wiedział o tym. Napis na boku jego pickupa powinien brzmieć: TU KUPISZ SWOJE GÓWNIANE KOSZULE. Wsunął palce za kołnierzyk. Sztywny, nowy i drapiący. Nie cierpiał nosić swoich własnych towarów. Wszyscy sprzedawcy musieli zapłacić za próbki i wcale nie była to mała suma. Był zbyt wysoki na większość koszul i nigdy na nim dobrze nie leżały, ale skończyły mu się czyste ubrania, a nie chciał tracić drobnych w pralni. Odpiął kolejny guzik, który został mu w dłoni. Rzucił go na siedzenie między tabletki i mruknął:
– Gówniane koszule.
Wyjechał z powrotem na główną ulicę i znów ją zobaczył w światłach reflektorów. Gruby tyłek zajmował więcej drogi, niż należało się jego właścicielce. I ta sukienka. Kim była ta kobieta? Podstarzałą królową balu? Pewnie myślała, że jest niezła. Zasługiwała na to, o tak. Zbliżał się do niej szybko. Zerknął we wsteczne lusterko, żeby sprawdzić czy nikogo za nim nie ma. Droga była pusta. Nagle stało się coś zadziwiającego. Potknęła się i upadła na twarz. Nie był w stanie uwierzyć, że los tak mu sprzyja.
– Teraz! – powiedział na głos. Wcisnął gaz do dechy i przekręcił kierownicę w prawo. Uśmiechnął się, słysząc głuchy odgłos, kiedy prawe przednie koło przetoczyło się po ciele. Potem prawe tylne. Kolejny głuchy odgłos. Solidne dźwięki. Czuł je na kierownicy.
– Doskonale! – skwitował.
Zwolnił i spojrzał w lusterko. Dostrzegł rozmazaną plamę przy drodze. Wyłączył światła i odjechał. Skręcił w prawo, przejechał półtora kilometra wzdłuż wiejskiej drogi. Zjechał na pobocze i wyłączył silnik.
– Tak! – powiedział i uderzył w kierownicę pięściami. – Tak!
Odrzucił głowę do tyłu i wypuścił powietrze. Przez całe jego ciało przeszedł dreszcz. Dyszał. Serce mu waliło. Wyrywało się z piersi. Taki przypływ adrenaliny. Był na haju. Mocniejszym niż po najlepszej działce. Mocniejszym niż tym spowodowanym, gdy pędził autostradą z opuszczonymi szybami, a strzałka prędkościomierza pokazywała powyżej stu dwudziestu. Stu pięćdziesięciu. Stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Królowa balu nawet nie pisnęła. Nie miała czasu. W jednej chwili leżała pijana na drodze, a w następnej nie żyła; została rozpłaszczona. Zastanawiał się, jak wyglądała jej twarz, kiedy w nią uderzył. Chciał zobaczyć zaskoczenie. Usta otwarte i wciśnięte w asfalt. Szkoda, że nie słyszał jej ostatnich słów. Zastanawiał się, co wyskrzeczała, kiedy wyciskał z niej życie. „Cholera!” albo „Pomocy!”, albo „Kurwa!”, albo może po prostu: „Nie!”. Czy krzyczała do swojej mamusi, swojego tatusia lub kochasia? Oczy. Mógł się założyć, że jej oczy były tak szeroko otwarte, kiedy po niej przejeżdżał, że widać było
tylko białka. Nie mogła tego przeżyć. Wracaj na drogę i jedź dalej, powiedział do siebie. Jedź dalej. Zatrzymywanie się nie jest rozsądne. Ktoś może go zobaczyć, zauważyć jego samochód zaparkowany na poboczu. Nie sprawdził dokładnie. Coś mogło zostać na oponach. Kawałek materiału. Ktoś mógł go dostrzec. Postanowił jednak jeszcze przez chwilę rozkoszować się tym, co zrobił.
Zastanawiał się, co jeszcze dostarczało mu podobnej satysfakcji. Powrócił myślami do ostatniej chwili, kiedy tak dobrze się czuł. Wtedy nie chodziło o pigułki, drogę ani o koła. Boże, ależ to była zabawa. Czuł się wtedy cudownie. Jak pieprzony superbohater. Na szczycie góry, na szczycie świata. Nigdy potem nie przeżył niczego podobnego. A może mógł przeżyć to raz jeszcze? Królowa balu mogła spełnić podwójny obowiązek. Znów uderzył ręką w kierownicę.
– Do diabła, tak! – powiedział.
To dobrze zrobi Słodkiej Sprawiedliwości. Otworzył schowek i wyciągnął najostrzejszy nóż. Po chwili doszedł jednak do wniosku, że kombinerki do przecinania przewodów będą wygodniejsze. Nałożył rękawiczki. Pracował szybko, ale ostrożnie. Nie chciał, żeby krew znalazła się na jego ubraniu. Przez cały czas wypatrywał obcych świateł. Gdyby ktoś się zatrzymał, powiedziałby, że znalazł ją tutaj i zabiera do szpitala. Tylko dwa samochody przejechały obok. Jeden tuż po tym, jak włożył ofiarę na tyły pickupa. Światła reflektorów wystraszyły go śmiertelnie, ale żaden samochód nawet nie zwolnił. Stwierdził, że całe miasteczko śpi albo jego mieszkańcy wyszli pić. Późno w nocy w takich miejscach nie było nic innego do roboty. Wyciągnął worek z piaskiem, część zimowego wyposażenia pickupa. Wysypał go na plamę krwi widniejącą na asfalcie. Ściągnął rękawiczki. Sprawdził drogę po raz ostatni, omiatając wszystko latarką. O mało co zapomniałby o jej butach. Podniósł je i wcisnął pod plandekę razem z ciałem.
Przez całą piątkową noc nie zmrużył oka. To był efekt adderallu. Zatankował samochód na stacji benzynowej na drodze międzystanowej numer 35. Poszedł do łazienki, by umyć ręce i kombinerki, sprawdzić ubrania. Wziął puszkę coli, zapłacił za nią i za benzynę. Wydając mu resztę, zmęczona sprzedawczyni nie obdarzyła go ani jednym spojrzeniem. Wyszedł na zewnątrz i obszedł samochód. Na oponach nie widział śladów krwi ani strzępków materiału. Obok stacji był fast food. Napastnik nie czuł głodu. To również efekt adderallu. Mężczyzna oparł się o bok samochodu, otworzył puszkę coli i wziął długi łyk. Szyba od strony kierowcy była lekko uchylona i dobiegały przez nią dźwięki płyty Judas Priest. Co chwilę poklepywał kieszeń kurtki, upewniając się, że jej palec wciąż tam jest, owinięty w plastik.