W cieniu szubienicy ###Nocny gość W późny marcowy wieczór roku 1610 senior Jan Ponicenus-Ponicky, proboszcz kościoła ewangelickiego w Czachticach, niezmordowany głosiciel Słowa Bożego, opuścił izbę czeladną w stanie ogromnego wzburzenia.
Ponoć Turcy znów wtargnęli z południowych obszarów do górnej części kraju, grabią i łupią. Nie na rozkaz paszy, lecz tak, na własną rękę, bez wiedzy wezyrów, którzy przynajmniej od oka starają się dochować rozejmu zawartego po śmierci Mohameda u ujścia Żitvy.
Tureckie hordy, gwałcąc zbrojny pokój, wpadły niespodzianie niczym zawierucha, grabią wszystko, co zdołają unieść, hańbią dziewczęta, porywają dobytek.
Lecz lud nie tylko w strachu przed Turkami szuka u Jana Ponicenusa pociechy. W izbie czeladnej znów posłyszał mnóstwo przerażających opowieści o tym, co dzieje się na zamku. Parafianie opowiadali rzeczy wprost niewiarygodne. Czy to możliwe, aby tutaj, o krok zaledwie od plebanii, można, opływająca w dostatki, szlachetnie urodzona pani na Czachticach okrutnie pozbawiała życia młode dziewczęta, depcząc wszelkie boskie i ludzkie prawa?
Nie, to niemożliwe. To są bajdy, oszczerstwa wymyślane przez poddańczy lud nienawidzący surowej pani. Zapatrzył się w świecę, lękliwie migocącą na ciężkim dębowym stole, i przypomniał sobie wszystkie pytania, na które musiał odpowiedzieć w izbie czeladnej parafianom, szukającym światła i podpory.
Nad Czachticami sroży się wichura. Marcowa, jeszcze zimna, ale już tchnąca wiosną. Chwilami z wściekłością napiera na okiennice plebanii, a Jan Ponicenus-Ponicky od czasu do czasu unosi głowę i wpatruje się w okno, jakby się zastanawiał, czy okiennice oprą się tym atakom.
"We wszystkich chatach panuje teraz niepokój " - takie myśli krążyły po głowie pastora. - "Przez okna spoglądają w ciemność wylęknione oczy. Lud wierzy, że gdzieś kona czarownica, a złe duchy obstąpiły ją, szarpią wnętrzności, wyrywają język. Wichura szaleje, ziemia się wstrząsa, krążą nad nią kruki, a o północy na cmentarzu diabły wykopią grób, w którym ciało czarownicy nigdy nie zetleje. Kto potrafiłby powiedzieć, czy to, w co wierzy lud, jest prawdą? Czy istnieją czarownice? Czy niewiasta może obcować z diabłem?
Ale czy można o tym wątpić, skoro jak ziemia długa i szeroka wznoszą się ku niebu płomienie stosów, na których goreją żywoty tysięcy czarownic, skazanych na śmierć przez spalenie? I to na mocy praw zarówno świeckich, jak i kościelnych. Czyż i duchowni, i świeccy prawodawcy mogliby się mylić i gubić niewinne żywoty ludzkie?"
Gdy wicher na chwilę przycichł, Jana Ponicenusa wyrwał z zadumy tętent konia. Przybliżał się coraz bardziej. Zdziwiony i zdjęty ciekawością, kim może być ten jeździec, spojrzał w okno, jakby zapomniawszy, że przez masywne okiennice nie przeniknie nawet najbystrzejszy wzrok.
Wtem tętent ucichł i ktoś gwałtownie załomotał w okiennicę. Cóż to za niespodziewany nocny gość? Zuchwały zbójnik czy Turek-grabieżca? Przemógł strach, zdjął ze ściany pistolet, otworzył okno i ostrożnie uchylił okiennicy.
Z izby padła na drogę słaba smuga światła i wydobyła z ciemności rosłą postać jeźdźca, wysokiego, barczystego, w szerokoskrzydłym kapeluszu, aż po buty okrytego czarną opończą. Gdy Jan Ponicenus dojrzał twarz, straszliwie bladą w wątłym świetle świecy, aż drgnął ze zdumienia.
Otworzył okiennicę, wychylił się z okna i przyjrzał się jeźdźcowi z bliska.
- To naprawdę ty, Janie Kalina? Nie mamią mnie stare oczy? - spytał osłupiały.
- Tak, to ja - odparł jeździec głębokim basem. - Przebaczcie, wielebny ojcze, że niepokoję was o tak późnej godzinie. Przed czterema laty od was, z waszym błogosławieństwem wyruszyłem w świat i teraz, po czterech latach, do was wracam.
- Ciszej, synu, i chodź co rychlej do wnętrza! Biada, jeśli cię zobaczy jaki przepatrywacz!
Pastor zamknął okiennicę i okno, zawiesił pistolet na ścianie i pośpieszył na dwór. Cicho otworzył bramę, gość wjechał i zeskoczył z konia. Pastor objął go bez słowa, po czym zaprowadził konia do stajni. Zbudziwszy śpiącego parobka, polecił mu oporządzić konia, a sam wrócił do gościa. Ujął go pod ramię i po cichu wprowadził do izby, aby nie obudzić nikogo z domowników. Kazał zdjąć mu opończę i kapelusz. Sprawdził, czy okiennica i okno są dobrze zamknięte, a następnie zamknął również drzwi.
- Musimy mieć się na baczności - rzekł siadając przy stole naprzeciw swego gościa. - Powiedz wszakże, dlaczego wróciłeś? Czyż nie przyobiecałeś mi, iż przez wzgląd na własne dobro nigdy nie wrócisz do Czachtic? - Na dobrotliwym obliczu, okolonym siwymi włosami, pojawił się wyraz surowości.
- Nie mogłem inaczej postąpić, ojcze, mimo iż magister Eliasz Ursini, profesor wittenberskiej akademii, a wasz zacny przyjaciel, odwodził mnie od tego. Pozdrawia was jak najserdeczniej, wielebny ojcze. Był mi zawsze życzliwym poradcą we wszelkich moich strapieniach, a kiedy było potrzeba, wspierał mnie nie tylko słowem, ale i czynem. Wielebny ojcze, jestem wam niepomiernie wdzięczny, że powierzyliście mnie jego pieczy. Kazał wam oznajmić, że zapewne już niebawem was odwiedzi.
- Jak to? Czyżby chciał rozstać się z bakalarstwem?
- Nie. Zmieni jedynie miejsce pobytu. GratKa Katarzyna palffy, która niedawno założyła gimnazjum ewangelickie w Banovcach, chce powierzyć mu kierowanie szkołą, by spożytkować jego przebogatą wiedzę i doświadczenie. Superintendent Eliasz Lani również utwierdza go w tym zamyśle. Wiem, że teraz już nie oprze się pragnieniu, by ujrzeć swój kraj rodzinny, który opuścił przed wieloma laty.
- Magister Ursini dobrze ci radził i winieneś był go posłuchać. Czy zapomniałeś, że wedle obowiązujących teraz w naszym kraju praw czeka cię kara śmierci?
- Wiem, ojcze, ale nawet to nie mogło mnie odstraszyć.
- Miej się na baczności. Czachticka pani wyznaczyła dwieście złotych nagrody za ujęcie ciebie. W tych skażonych czasach za brzęczącą monetę najlepszy przyjaciel gotów cię wydać.
- Łacno nikt mnie nie dostanie, tego jestem pewien. W Wittenberdze nie tylko zgłębiałem tajniki wiedzy i uczyłem się języków, ale i tego, jak radzić sobie z przeciwnikiem - wypiął pierś, a po twarzy przemknął mu uśmiech zadowolenia. - Nie ma broni, którą bym nie władał, a i bez broni kopa chłopów miałaby ze mną niemało roboty!
Pastor z upodobaniem mierzył wzrokiem swojego młodego gościa.
Obcisły ubiór uwydatniał potężne, jak z żelaza ciało.
- Byś miał jeszcze więcej siły i zdrowia, synu, wzmocnij się błogosławionym nektarem naszych winnic - rzekł z uśmiechem i zdjął z półki dzban i dwa puchary. Napełnił je perlącym się czerwonym winem.
Gość wychylił puchar duszkiem, twarz mu się zasępiła. Jasnoniebieskie oczy pociemniały, gdy zwrócił je na dobrotliwe oblicze Jana Ponicenusa.
- Wielebny ojcze - rzekł - dłużej już nie mogę powstrzymać pytania, które od czterech lat, od chwili gdym po kryjomu przestąpił granicę naszej ziemi, dręczy moje serce. Ono przymusiło mnie do powrotu, choć może czeka mnie tu zguba. Co dzieje się z moją matką i siostrą? Nie dosięgła ich pomsta czachtickiej pani?
Jan Ponicenus spojrzał na gościa z zalęknieniem.
- Powiedzcie mi szczerą prawdę! Przygotowany jestem na najstraszliwszą rzecz.
Pastor mówił pomału, jakby z wahaniem:
- Matka twoja jest żywa i zdrowa. Pani już przestała ją prześladować. Z twoim losem matka też się pogodziła, bom ją nieustannie zapewniał, że dobrze ci się wiedzie!
- A moja siostra?
- Magdalena... - rzekł pastor w największym pomieszaniu.
- Bądź silny, synu, nie mogę zataić przed tobą prawdy. I tak byś się dowiedział, jeśli nie ode mnie, to od kogoś innego.
- Nie żyje?
Niepokój i posępne przeczucie wprawiły go w stan takiego wzburzenia, iż bezwiednie zerwał się na nogi.
I Ponicenus wstał, z ojcowską tkliwością położył mu ręce na ramionach i rzekł:
- Nie wiem...
- A więc żyje? - spytał Jan Kalina z błyskiem nadziei w duszy.
- Co się z nią stało?
- Przed trzema dniami znikła bez śladu...