Trwa ładowanie...
fragment
08-03-2016 12:36

Pan Lodowego Ogrodu 2

Pan Lodowego Ogrodu 2Źródło: "__wlasne
ddhvw16
ddhvw16

I w ten sposób znalazłem się na drodze, łykając kurz, z widokiem na zadki osłów i zbliżające się miasto. Idąc i trzymając lejce starałem się uspokoić przerażony oddech, a mój żołądek boleśnie zwijał się w supły. Nie wiedziałem, czy z głodu, przerażenia czy obu powodów na raz.
Zanim wróciliśmy na trakt, Brus kazał mi iść w krzaki i oczyścić brzuch.
— Zawsze staraj się tak zrobić, gdy wiesz, że może czekać cię walka albo coś przerażającego. To trochę pomaga i w razie czego pozwoli ci zachować twarz. Widziałem ludzi, którzy mimo że bili się dzielnie, nawet nie zauważyli, że zrobili pod siebie na sam widok wrogów. To się często zdarza, mimo że ani weterani ani wodzowie nic o tym nie wspominają.
Idąc tym traktem byłem mu wdzięczny za tę radę.
Normalnie, przed miastem powinien rozciągać się bazar. W każdej osadzie na szlaku handlowym prowadzi się handel. Podróżujący kupcy potrzebują jedzenia, paszy, zagrody dla zwierząt i noclegu, ale chętnie sprzedają też trochę towarów. Niektórzy poganiacze robią własne interesy i czasem jest to ich jedyna zapłata za prowadzenie korowodu wozów i jucznych zwierząt. Dzięki temu miasta na szlakach mają z czego żyć.
Ale nie teraz. Bazar był pusty i wyludniony, stałe kramy podobne do glinianych domków miały okna zasłonięte deskami, a przed studnią stała ogromna kolejka podróżnych z rozmaitymi naczyniami w rękach. Nikt jednak nie czerpał wody. Przy studni stało dwóch żołnierzy w zakurzonych kurtach, z włóczniami w rękach. Mieli utwardzane skórzane pancerze, tak zakurzone, że nie zdołałem rozpoznać barwy tymenu. Nikt się jednak nie kłócił, nikt nie chciał wiedzieć, dlaczego nie wolno czerpać albo bodaj kupić wody. Czekający nawet nie rozmawiali. Siedzieli, kucali na ziemi albo stali, wszyscy w kaftanach i spodniach w barwach kast, zazwyczaj burych, szarych i brązowych. Hirukowie, Karahimowie i Udarajowie. Bliżej studni widać było kilka żółtych kaftanów Sindarów, ale i oni nie napełniali naczyń. Nad placem wisiała martwa cisza i unosiło się brzęczenie much. Siedzący wyglądali na zupełnie zrezygnowanych, a jak przejeżdżaliśmy, jakiś chłopak osunął się na ziemię i leżał w pyle. Nikt nie pochylił się nawet, by mu pomóc. Po
prostu leżał, a po jego bosych stopach chodziły muchy. Zauważyłem, że do studni stoją jedynie mężczyźni.
Gospody i zagrody gościnne przy szlaku także wyglądały na zamknięte, mimo że spotykaliśmy coraz więcej maszerujących w milczeniu wędrowców. Minęliśmy kilkunastu Hiruków z czołami przewiązanymi identycznymi chustami, a prowadzący ich starszy w kapeluszu podróżnym na głowie miał przywiązany do paska kij z proporcem, na którym napisano: „Osiemnastu chłopów z Kahardym pracujących w imię Matki. Niech wszystko stanie się jednym”.
Słowa znajdowały się jedno pod drugim, proporzec łopotał, więc przystanąłem, żeby przeczytać napis, a wtedy Brus smagnął mnie trzciną. Spojrzałem na niego odruchowo i zobaczyłem tylko własne odbicie w lustrzanej masce kapłana. W otworach maski drzemała nieprzenikniona ciemność.

Nie rozumiałem tego, co widzę. Władca czasem domaga się głupich rzeczy, ale z reguły po coś. To wydawało się jedynie uciążliwe i niedorzeczne.
Po jakimś czasem zobaczyłem więcej takich proporców na plecach podróżnych i przestałem się czemukolwiek dziwić. Przeciwnie. Spodziewałem się, że zaraz ujrzę kogoś łopocącego napisem: „Kowal z Aszyrdym udający się za potrzebą. Niech wszystko stanie się jednym”. Zabity przez nas kapłan nie miał proporca, co oznaczało, że nie wszyscy muszą je nosić. Ciągnący wolno korowód podróżnych wydawał się jedynym ruchem w tej osadzie. Patrzyłem na zamknięte okiennicami sklepy i gospody, widziałem ślady po strąconych szyldach. Zakurzone uliczki były puste, poniewierały się po nich jedynie śmieci. Nie było natomiast śladów walk. Nic nie było spalone, zburzone, żółte ściany z gliny nie były poznaczone bryzgami krwi.
Miasto musi z czegoś żyć. W miastach nie ma pól ani stad. Jak zamierzano ściągać podatki, skoro nic nie działało? Nie było ani jednego szyldu, tylko gołe, wypalone przez słońce ściany. Gdzie coś zjeść? Gdzie naprawić lub kupić buty? Skąd wziąć jedzenie? Jak znaleźć dom znachora?
Były tylko martwo zasłonięte żaluzjami okna, pył i upał.
I coraz gęstszy tłum wędrujący w dziwnym milczeniu ulicą, która przecinała miasto i prowadziła na most. Na drugą stronę rzeki Firgiss. Na szlak. Do wolności.
Wędrujący przed siebie ludzie to nie byli zwykli podróżni. Nie jechali w interesach, nie wybierali się w odwiedziny do przyjaciół i krewnych, nie szukali dla siebie nowego miejsca. Ci ludzie uciekali.
Kobiety, mężczyźni, dzieci. Pchali załadowane wózki, taszczyli toboły i kosze. Prowadzili zwierzęta. Nieśli to, co zdołali spakować w pośpiechu. Przypadkowe, czasem niedorzeczne rzeczy. Kociołek, miska, worek durry, ale też połamany parasol, malowany parawan przeciwsłoneczny, jakieś buty, jakieś szmaty, jeden człowiek nie miał maty do spania ani miski, za to taszczył na plecach kosz pełen zwojów.

Wtedy nie zdawałem sobie sprawy, że tak wygląda wojna. Gdzieś tam toczą się bitwy, leje się krew, słychać wrzask i łoskot stali, ale to jedynie czasem. Wojsko też głównie maszeruje drogami z jednego miejsca w drugie. Konie człapią stępa, piechota wlecze się w upale noga za nogą, żołnierze taszczą nie tylko włócznie i tarcze, ale też kociołki, peleryny, zapasowe buty i łopaty. Miski i szmaty. Ciągnie się za nimi smród i roje much.
A tymi samymi drogami ciągnie coraz gęstszy tłum uciekinierów. Z resztkami dobytku w koszach i miskach, tysiące nagłych żebraków wędruje przed siebie. Jak najdalej od kapłanów, cesarzy, dowódców i ich szaleństwa. Nie mają już domów, warsztatów, stad ani pól. Tylko kociołek, miskę, albo figurkę ze stołu. Wszyscy snują się z opuszczonymi głowami, nawet niemowlęta nie płaczą. Słychać tylko kaszel i szuranie tysięcy podeszew.
Rozstępowali się przed naszym wozem, opuszczając głowy, odkładali na ziemię kosze i toboły, po czym klękali z głowami pochylonymi do ziemi i pięściami wbitymi w piach. Wyglądało to tak, jakby nasz wózek podcinał im kolana. Jakby wokół niego panowała jakaś zaraza, która powala wszystkich na ziemię. Kiedy jednak wózek odjedzie, choroba ustępuje. Ludzie gramolą się na nogi i podejmują dalszy, beznadziejny marsz donikąd.
Nasz wózek toczył się przez miasto, aż dotarliśmy na plac przed mostem. Kiedyś był to duży, okrągły plac targowy, na którym spotykały się wszystkie drogi biegnące przez miasto. Otaczały go gospody i karawanseraje, a na straganach można było kupić towary z najdalszych zakątków imperium.
Kiedyś.
Teraz łopotał pośrodku proporzec z napisem „Handel to chciwość! Tylko Matka karmi swoje dzieci! Niech wszystko stanie się jednym”, a stragany zniknęły. Zamiast tego kłębił się tłum uciekinierów, słychać było płacz dzieci i porykiwania wierzchowców.
W imperium Podziemnej Matki nie można było normalnie nawet przejść przez most. Wszędzie tłum czekał nie wiadomo na co. Ani zaczerpnąć wody ze studni, ani przejść przez rzekę. Nie rozumiałem dlaczego.
Podjechaliśmy powoli, rozcinając tłum, który rozstępował się przed naszymi osłami i przypadał do ziemi, jak zdeptana trawa, a unosił się dopiero trzy kroki za nami.
Na moście ustawiono w poprzek wóz taborowy. Ciężki, z grubych bali i desek, którego burty obwieszono czarno-zielonymi pawężami z wizerunkiem zwiniętego w spiralę górskiego węża, trzydziestego tymenu zwanego „Żmijowym”. Wóz przegradzał część drogi na moście, a drugi taki sam stał dalej, ale dosunięty do drugiej balustrady. Tłum wił się jak wąż obok jednego i drugiego wozu, ale rzadko. Jednego człowieka od drugiego dzieliło kilka kroków, reszta czekała przed szpalerem żołnierzy zbita w bezładną gromadę.
W dole wąwozu, Firgiss ciskała się wśród piany i skał jak rozjuszona żmija.
Kiedy zbliżaliśmy się do blokady, czułem jak ogarnia mnie duszna, hucząca ciemność. Moje biedne serce urwało się ze swojego miejsca i przesunęło do gardła. Wydawało mi się, że każde jego uderzenie wysyła w moje żyły strumień krwi rwący i spieniony jak rzeka w dole. Byłem adeptem Podziemnej Matki. Idiotą i niemową. Pryszczatym durniem z Kysaldym przygarniętym przez Oświeconego, który dostrzegł w moim ciemnym umyśle rzadki talent. Przecież Matka, często odebrawszy komuś w swojej szczodrości bystry umysł, wzrok albo mowę, obdarza go czymś innym, na chwałę swego podziemnego łona, z którego wszystko wyszło i do którego wszystko powróci, stając się jednym. Może pięknie śpiewam, maluję albo wyszywam?

ddhvw16
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
ddhvw16