Pamiętam jak biegłem
W 1990 roku ważyłem sto dwadzieścia siedem kilogramów. Tata pytał: „Jak twoja waga?”, a ja odpowiadałem: „Trzyma się, tato”. Miałem sto siedemnaście centymetrów w pasie, ale byłem cokolwiek próżny i zawsze kupowałem spodnie na sto centymetrów, więc mój brzuch wyglądał naprawdę jak balon. Mama nigdy nie wspominała o mojej wadze, bo lubiła robić zapiekanki, dania łatwe do przyrządzenia zawczasu i bardzo pożywne. Chętnie natomiast wypytywała o moich przyjaciół i dziewczyny. Problem w tym, że w 1990 byłem studwudziestosiedmiokilogramowym czterdziestotrzyletnim kontrolerem w Goddard Toys, który całymi dniami sprawdzał, czy ręce w figurkach SEAL Sam zamontowano wnętrzami dłoni do środka, noce zaś spędzał w Tick-Tap Lounge na piciu piwa i oglądaniu sportu. Nie miałem dziewczyn. I w gruncie rzeczy nie miałem przyjaciół. Miałem za to kumpli od kieliszka. Po przyjacielsku ostro piliśmy.
W domu w East Providence na Rhode Island mama trzymała na pianinie zdjęcia. W większości przedstawiały mnie i Bethany, chociaż na jednym byli też rodzice, a na innym tata w mundurze lotnika. Na portrecie Bethany ma dwadzieścia dwa lata. Pozuje z dłońmi splecionymi do modlitwy i wzrokiem wzniesionym ku jednemu z tych swoich niesamowitych loków. Jej jasnoniebieskie oczy błyszczą. Ja stoję w ramkach sztywno jak patyk. Mundur wisi na mnie niczym worek i ważę najwyżej pięćdziesiąt siedem kilo. W tamtych czasach nie lubiłem jeść. W armii też nie lubiłem jeść, ale później, kiedy wróciłem do domu, Bethany odeszła, a ja przeprowadziłem się do mieszkania bliżej fabryki, wieczorami nie miałem wiele do roboty, więc jadłem, potem wypijałem piwo i przegryzałem jajkami w zalewie oraz oczywiście tłustymi precelkami.
Rodzice zaparkowali forda przed Alice, a ja pomagałem ładować bagaże. Mieli zamiar wracać do East Providence w piątek wieczorem, ja wyjeżdżałem w sobotę. W ten sposób unikali sobotnich korków na drogach do New Hampshire i Maine, ja natomiast miałem posprzątać domek i oddać wynajętą łódź. To był jeden z tych dobrych, rozsądnych planów. Nawet mama, która martwiła się, co będę jadł, musiała przyznać, że to dobry plan. Powiedziałem jej, że na pewno zjem kanapkę i może trochę zupy. W rzeczywistości miałem na myśli dwa sześciopaki piwa i torbę chrupiących bawarskich precli. I może kilka rodzajów sera. Ponieważ w domu starałem się ograniczyć palenie do paczki dziennie, zamierzałem odpalać jeden papieros do drugiego, dość w każdym razie, żeby odgonić moskity, i myśleć. Myśli mężczyzn o określonej wadze i nawykach są niezwykle klarowne, choć bardzo ulotne.
Siedziałem na leżaku, piłem i mówiłem do siebie, kiedy jakiś policjant zatrzymał cruisera obok mojego starego buicka i zszedł nad wodę. Czarny chłopak, dwadzieścia sześć, może siedem lat, szary mundur leżał na nim jak ulał, wszyscy policjanci tak wyglądają. Słysząc jego kroki, odwróciłem się i wstałem.
– Wspaniałe, no nie?
– Co? – zapytał basowym głosem.
Dla zachowania równowagi oparłem się o leżak, który zakołysał się pod moim ciężarem i jego głosem.
– Jezioro. Okolica.
– Szukam niejakiego Smithsona Ide’a.
– To ja – odparłem; pijak dokładający starań, by wydać się trzeźwym.
– Może pan usiądzie, panie Ide.
– Nie jestem pijany ani nic w tym rodzaju. Panie oficerze... panie policjancie... nic mi nie jest, naprawdę... nic...
– Panie Ide, doszło do wypadku i pańscy rodzice odnieśli poważne obrażenia. Pod Portland. Pan Ide został zabrany na oddział urazów głowy w szpitalu Portland General, a pani Ide jest w szpitalu Biddeford.
– Moja mama? Mój tata? – zapytałem głupio.
– Może pojedzie pan za mną, zawiozę pana.
– Mój samochód...
– Pojedzie pan ze mną i potem pana odwiozę. Nie musi się pan niepokoić o swoje auto.
– Nie muszę się niepokoić. Okay. Dobra.
Biegający chłopiec – tak nazywała mnie nasza sąsiadka Ethel Sunman. Śmigałem z miejsca na miejsce jak kaczka pod ostrzałem. Biegałem zyzgzakami.
W 1958 roku tata kupił mi nowego angielskiego raleigha z trzema przerzutkami w kolorze rdzawoczerwonym i zostałem chłopcem na kółkach. Jeździłem codziennie po szkole, a w soboty często wybierałem się na wycieczkę do Shad Factory w Sekkonk w stanie Massachusetts, jedno hrabstwo dalej od East Providence w Rhode Island. Nawet zimą, jeśli drogi były czyste, jeździłem do Shad. Nikt nigdy mi nie towarzyszył. Nikt nigdy nie jeździł do Shad Factory – i dlatego było to moje ulubione miejsce. Rzeka Palmer w drodze do Oceanu Atlantyckiego tworzyła jezioro nad wodospadem Shad Factory. Ponad wodospadem i poniżej wspaniale brały ryby. Bass i szczupak nad wodospadem, różne gatunki okonia i sumik w oczkach tworzonych przez spadającą wodę. Miejsce wydawało się idealne dla pstrąga, ale zawsze było tam trochę soli, odrobina, którą niosły prądy z oceanu, więc wytrzymywały tylko silniejsze gatunki. Zmieniały się w słonawym otoczeniu. Okonie błękitnoskrzele nabierały metalicznego połysku, brzuchy okoni żółtych stawały się
bardziej pomarańczowe. Wędkowałem niezależnie od pory roku, dopóki woda nie zamarzła. W zimie przechodziłem wąską ścieżką po kładce do zrujnowanej fabryki. Kiedyś produkowano w niej metalowe felgi do kół wagonów. Rozpalałem ognisko i urządzałem sobie biwak.
Kiedy Bethany zaczęła pozować w innych miejscach niż nasz dom – kiedy nie było jej z nami i godziny mijały, a ona o zapowiedzianej porze nie wracała ze szkoły albo od którejś z przyjaciółek – wychodziliśmy i szukaliśmy jej. Myślę, że dlatego tata sprawił mi raleigha. Miałem już porządny amerykański rower, ale nie był tak lekki i szybki, zwykle więc na poszukiwania ruszałem biegiem i jestem pewien, że tata uznał, iż dobry rower przyśpieszy cały proces.
Mnóstwo tych poszukiwań Bethany splątało się w mojej głowie, choć niektóre pamiętam wyraźnie. I o nich myślę albo mówię do siebie. Mówię do siebie po wypiciu kilku drinków. To pomaga wprowadzić niejaki porządek, przynajmniej na chwilę. Mogę powiedzieć: „Jezu, Bethany, ruszaj się, mama i tata bardzo się denerwują”. Zawsze tak mówiłem, kiedy ją znalazłem. Mówiłem: „Chodź, Bethany, nie stój tak. Wkładaj dżinsy. Chodź już!”
Moja siostra nigdy nie była brudasem ani flejtuchem, nic z tych rzeczy, ale to coś, co było w jej głowie, kazało jej zdejmować ubranie – i zdejmowała albo też głośno mówiła, jakby komuś odpowiadała. To było dziwne. Kompletnie zwariowane. Mama i tata byli z nią prawie u wszystkich lekarzy w okolicy, ale po wizycie w szpitalu Bradley Bethany powiedziała, że jeśli jeszcze gdzieś ją zaprowadzą, to się zabije. Choć nie zrobiłaby tego. Tata nie należał do tych, co sypią mądrościami, ale pamiętam, jak raz, kiedy Winnie Prisco przyprowadziła do domu Bethany i moja siostra powtarzała, że się zabije i takie tam, pamiętam, że tata siedział przy kuchennym stole z mamą, obejmował ją i mówił: „Życie od niektórych wymaga więcej niż od innych”. A potem złapał Bethany za rękę, wsadził ją do forda i zawiózł z powrotem do Bradley.
W jakiś tydzień później przywieźliśmy ją do domu. Potrzebowaliśmy Bethany w naszym małym domku. Zawsze pozostają niedokończone sprawy, kiedy choruje ktoś, kogo bardzo kochasz. Nie potrafię tego wyjaśnić, ale wiecie, o co mi chodzi. Mieliśmy cztery, pięć wspaniałych dni, a potem Bethany znowu nie wróciła. Rodzice pojechali szukać jej do szkoły. Plan taty zakładał, że sprawdzą w szkole, a potem będą jeździć w górę i w dół Pawtucket Avenue, która prowadziła od Riverside Terrace do Seekonk. Mój plan zakładał, że będę jeździł na rowerze po okolicy i wołał „Bethany”. Zacząłem około czwartej po południu, a koło siódmej wieczorem usłyszałem, jak płacze pod wieżą ciśnień w Kent Heights. Rzuciłem raleigha na ziemię i pobiegłem tam, gdzie płakała moja siostra.
– Bethany?
– Hak! – zawołała, podbiegając do mnie i ściskając tak mocno, że nie mogłem oddychać.
– Chodź już, dobra? Mama i tata bardzo się przez ciebie denerwują.
– Och, Hak! – zawołała znowu.
Nazywała mnie „Hak”, bo mówiła, że nie potrafię stać prosto i jestem najbardziej kościstą istotą, jaką w życiu widziała. Nie lubiłem jeść i byłem biegaczem. Miała rację.
– Chodźmy.
– Rozebrałam się. Jestem potworem – powiedziała przez łzy. Bethany wyglądała tak pięknie i smutno, kiedy płakała. Kiedy nie płakała, wyglądała ładnie.
– Nieprawda, Bethany, jesteś ubrana.
Bethany uwielbiała plisowane spódnice. Tego dnia miała na sobie spódnicę w czarno-zieloną kratę. Pamiętam jej stroje. Zawsze ubierała się odpowiednio. Była stworzona do krat i plisowanych spódnic.
– Po szkole miałam jechać do domu z Pat Sousą i siedziałam w jej samochodzie. Dokoła pełno było dzieciaków, wszyscy zachowywali się miło, a Bobby Richardson dostał od ojca nową vespę i woził każdego, kto chciał, i... och, Hak... Głos kazał mi się rozebrać. Powiedział, że to będzie dobre.
– Nienawidzę twojego Głosu! – zawołałem.
– Zdjęłam wszystko. Zdjęłam całe ubranie.
– Czy ktoś cię skrzywdził?
– Och, Hak.
– Chodźmy, Bethany.
– Pat odjechała. Wszyscy się ze mnie śmiali. Śmiali się i szczypali mnie...
– Już wszystko dobrze, Bethany. Chodź.
– Wszyscy się śmiali...
Następna rzecz, którą pamiętam o miłości. Jest dobra i zła, ale czasami, kiedy kogoś bardzo kochasz, po prostu nie potrafisz zapomnieć, jaka ta osoba była, gdy cierpiała. Cierpienie Bethany, która płakała i okładała się pięściami, było, tak myślę, kompletne. Cała jej krzywda. Kiedy trafiłem do szpitala w Tajlandii, zanim przewieziono mnie do Fitzsimmonsa w Denver, widziałem różne rzeczy. Nigdy jednak nie widziałem niczego tak kompletnego jak smutek Bethany.
– To nie ty, Bethany.
– Szczypali i...
– Chodź.
Ujęła mnie za rękę i poszliśmy spod szarej wieży ciśnień do miejsca, gdzie rzuciłem rower. Bielało na nim trochę śniegu, światła na równinie Kent Heights połyskiwały ładnie i czysto.
– Możesz jechać na rowerze, Bethany, ja pobiegnę obok.
– Jesteś biegaczem, Smithy.
– Chyba tak.
– Nigdy nie przestawaj biegać.
– Nie przestanę.
– Przestaniesz, wiem o tym.
Ona wiedziała i ja też wiedziałem.
Norma Mulvey, córka naszej sąsiadki Bei, była o cztery lata młodsza ode mnie, a ponieważ w okolicy mało było dzieci w jej wieku, zawsze chciała bawić się ze mną. Kiedy miałem jedenaście, dwanaście lat, to nie było takie złe, ale kiedy podrosłem, do szaleństwa irytowało mnie jej ciągłe towarzystwo. Nie żeby Norma nie była miła. Norma była bardzo miła, spokojna i nieśmiała, ale za szesnasto-, siedemnastolatkiem nie powinna krok w krok chodzić mała dziewczynka.
Norma podziwiała także Bethany. Wpadała do nas bez uprzedzenia. Jedliśmy kolację, tata słuchał przez radio transmisji z meczu Red Soksów, a tu, bez pukania ani niczego w tym rodzaju, do pokoju wchodziła Norma.
– Cześć, Smithy! – wołała i siadała obok mnie, z włosami zaplecionymi w kucyki, dziewięcioletnia i umorusana.
– Uch – odpowiadałem.
– Cześć, ślicznotko. Norma Mulvey to moja ulubienica – mówiła Bethany.
Mama była tak samo miła.
– A co powiesz na talerz makaronu z serem?
– Ojejku! Ojejku! – odpowiadała Norma. – Jaki wynik, tato?
Norma nazywała mamę „mamą”, a tatę „tatą”. Nie komplikowała wzajemnych stosunków.
– Pięć do czterech, dobre chłopaki.
– Jej!
Wszyscy się śmiali oprócz mnie. Miałem trzynaście lat. Czułem mrowienie na głowie.
Pewnego razu, pamiętam to wyraźnie, ze szczegółami, Norma chciała odegrać przedstawienie kukiełkowe. Widziała wcześniej Kapitana Kangurai tylko o tym mogła mówić, o tym śpiewać i marzyć, więc Bethany wzięła puste pudło po lodówce i zrobiła z niego scenę, wycinając w nim okno. Potem wyciągnęła mnie przed dom. Miałem chyba czternaście lat, co znaczy, że Norma miała dziesięć. Bethany chodziła do ostatniej klasy liceum.
– Zobacz, cośmy z Normą zrobiły.
– Co to jest?
– Przedstawienie kukiełkowe! – pisnęła Norma.
– Potrzebujemy kogoś do roli męskiej – oznajmiła poważnie moja siostra. – Norma chce zrobić przedstawienie o księżniczce w wieży i rycerzu, który ją ratuje.
– To głupie – powiedziałem.
– Nieprawda! – pisnęła Norma.
– Ostrożnie, Hak – wtrąciła moja siostra. – Musisz robić takie rzeczy, bo w przeciwnym razie skończysz jako tłuścioch bez przyjaciół.
– Ja będę Roksaną – powiedziała Norma, zupełnie nie zwracając na nas uwagi. Trzymała w ręce małą lalkę z czarnymi włosami i oczami, które się zamykały, kiedy kładło się ją na plecy. Mnie podała lalkę-chłopca. Na szyi zawiązała mu chusteczkę, która udawała pelerynę.
– Nie będę występował z lalkami.
– To nie lalki, tylko kukiełki. On ma na imię Rex. Rex uratuje Roksanę. Tak bardzo cię kocham! – pisnęła Norma.
– Norma kocha Smithy’ego – zaśpiewała moja siostra.
– Idę stąd.
– Rex nie może odejść! – pisnęła Norma.
– Nie możesz odejść. Jeśli to zrobisz, skończysz z tłustym tyłkiem jak wujek Count i nie będziesz miał żadnych przyjaciół.
– To ten twój głupi głos.
– Nie wiem, o czym ty mówisz.
– Bardzo kocham Smithy’ego! – pisnęła Norma, rozpościerając swoje kościste ramionka.
– Wracaj do domu, ty mała kreaturo.
– Ostrożnie, Hak.
– Mała głupia kreatura. Przestań wszędzie za mną łazić.
Norma zaczęła głośno płakać. Bethany objęła ją, patrząc na mnie z oburzeniem. Odpowiedziałem jej tym samym. Miałem czternaście lat, zostałem członkiem drużyny koszykarskiej dziewiątej klasy, a one oczekiwały, że będę się bawił lalkami? Oczy Bethany były zielone jak limeta.
– Zgoda. Ale jak przestanie płakać.
Norma potarła oczy i powiedziała, że mnie kocha. Czułem się okropnie głupio – że jestem Reksem, naturalnie, do czego zmusiła mnie siostra. Ale uratowałem Roksanę, choć Roksana Normy nie przestawała obsypywać Reksa wielkimi, głośnymi, wilgotnymi całusami.