Pamiętajmy o I wojnie
I wojna światowa jest w Polsce konfliktem niemal zapomnianym. W naszej świadomości przesłania ją dwudziestolecie międzywojenne i następująca po nim II wojna światowa. Wielka wojna - jak nazywano ten konflikt w latach 20. i 30. - była jednym z najkrwawszych i najtragiczniejszych konfliktów w historii świata. Szacuje się, iż pochłonęła 16 milionów zabitych i ponad 20 milionów rannych. W jej wyniku Europa padła na kolana i pogrążyła się w kryzysie. Zaś wielonarodowe imperia zostały zastąpione mniejszymi państwami narodowymi, które nie potrafiły się między sobą dogadać.
Katastrofa na 16 milionów trupów
Co ciekawe, ta amnezja jest cechą typowo wschodnią. Na zachodzie I wojna światowa jest pamiętana, a jej ofiary opłakiwane. W miejscach najkrwawszych bitew stoją muzea i tablice upamiętniające - przestrzegające przed powtórką z koszmaru (oczywiście nadaremnie).
Próbę przypomnienia Polakom o I wojnie światowej podjęli dwaj uznani historycy - Włodzimierz Borodziej z Uniwersytetu Warszawskiego i Maciej Górny z Polskiej Akademii Nauk. Wspólnie napisali fascynującą książkę "Nasza wojna" , w której skupiają się na wschodnim froncie. Przypominając jego okropieństwa, najważniejsze bitwy (wiele z nich rozgrywało się na terenie współczesnej Polski) i największe zbrodnie (jak chociażby zniszczenie Kalisza). "Naszą wojnę" czyta się z rosnącą fascynacją, jej autorom udało się bowiem w interesujący sposób opowiedzieć o konflikcie, która nikogo już nie obchodzi.
W naszym artykule skupiamy się na najciekawszych wątkach publikacji Borodzieja i Górnego. I rozwiewamy kilka stereotypów dominujących w myśleniu o wielkiej wojnie. Na następnych stronach galerii możecie przeczytać* o tym, że I wojna światowa wcale nie została zdominowana przez broń chemiczną. O tym, iż w rzeczywistości w walczących armiach przeważała strategia ofensywna, a nie defensywna. O tragicznym losie rannych żołnierzy, których poddawano elektrowstrząsom. O niezrozumiałych do dziś przyczynach wybuchu konfliktu. I o niezwykłym entuzjazmie towarzyszącym wybuchowi wojny, która pochłonęła 16 milionów istnień.*
Na zdjęciu: żołnierze w maskach przeciwgazowych
Broń chemiczna nie działała
I wojna światowa została zapamiętana, jako konflikt, w którym po raz pierwszy, na dużą skalę wykorzystano broń chemiczną. Obrazy żołnierzy uwięzionych w okopach spowitych w oparach gazów są dziś bardzo rozpowszechnione. Podobnie jak przekonanie, iż wykorzystywane w tamtych czasach środki chemiczne były skuteczne i śmiercionośne.
Prawda jest jednak taka, że efektywność takich ataków była bardzo dyskusyjna. Do tego stopnia, iż, jak piszą Włodzimierz Borodziej i Maciej Górny: "pierwszy niemiecki atak gazowy na froncie zachodnim nie udał się tak dalece, że przeciwnik dopiero po wojnie dowiedział się o jego przeprowadzeniu". Podobnie rzecz wyglądała na froncie wschodnim. Gdy w 1915 roku Niemcy ostrzelali pozycje rosyjskie pociskami z bromkiem xylylu i benzylu niska temperatura sprawiła, że gaz nie rozprzestrzenił się tak, jak przewidywano, a cel ataku nie został osiągnięty. Paradoksalnie, atak o którym mowa, najgorzej skończył się dla Niemców. Zaraz za ostrzałem ruszył bowiem szturm żołnierzy. Mieli oni zdziesiątkować oślepionych przeciwników, ale zamiast tego nadziali się na zdrowych i doskonale przygotowanych Rosjan.
Pomimo tych niepowodzeń nie zaprzestano jednak prac nad rozwojem broni chemicznej. "Kierunek rozwoju był jasny" - piszą autorzy "Naszej wojny" . "Od substancji drażniących, w taki czy inny sposób chwilowo unieszkodliwiających przeciwnika, po silne, śmiercionośne trucizny". Prace zespołu niemieckich uczonych nadzorował późniejszy noblista Fritz Haber - wielki zwolennik gazów trujących i duszących.
Na zdjęciu: rosyjscy żołnierze w Prusach Wschodnich
Broń chemiczna nie działała
Jednak udoskonalone gazy wcale nie okazywały się skuteczniejsze. Problem nie tkwił bowiem w ich sile, ale w zmiennej i nieprzewidywalnej pogodzie, która, zwłaszcza na froncie wschodnim, często zaskakiwała dowódców. Z takim przypadkiem Niemcy musieli zmagać się w okolicach Żyrardowa i Sochaczewa. Wzbudzona przez nich chmura trującego gazu została zepchnięta przez wiatr w kierunku ich własnych okopów, zabijając wielu nieprzygotowanych żołnierzy.
Przeciwni wykorzystaniu gazów bojowych byli często dowódcy. Wywodzący się ze "starej szkoły" uważali, że wojna to rycerska przygoda, podczas której nie ma miejsca na takie zdradzieckie taktyki. Pruski generał Karl von Einem pisał:* "Jestem wściekły z powodu tego gazu i jego zastosowania, które od początku wydawało mi się wstrętne"*.
Dlaczego więc przekonanie o I wojnie światowej jako o konflikcie, w którym broń chemiczna odegrała naprawdę duże znaczenie? Otóż świetnie spisywała się ona jako broń wzbudzająca panikę i niszcząca morale przeciwnika. Żołnierze widząc chmurę gazu wpadali w popłoch i opuszczali pozycje. Działo się tak przede wszystkim w armii rosyjskiej, której członkowie długo nie byli wyposażani w środki obrony przeciwgazowej (propagandowe odezwy radziły im, by w przypadku ataku chemicznego oddychali przez obsikaną chusteczkę).
Na zdjęciu: żołnierze amerykańscy
I wojna światowa była wojną ofensywną
Wydaje się, że trudno wyobrazić sobie bardziej defensywny konflikt. Wszak najpopularniejsze obrazki z I wojny światowej przedstawiają żołnierzy w okopach, strzelających do równie okopanych przeciwników. Prawda jest jednak taka, że we wszystkich armiach biorących udział w I wojnie światowej dominowała doktryna ofensywna. I to właśnie ona była przyczyną tak ogromnych strat w ludziach.
Przekonanie o tym, iż zwycięstwo zależy od inicjatywy atakujących brało się z niezwykłej wiary w morale. Borodziej i Górny piszą wprost, iż we wszystkich europejskich armiach królowała teza "o przewadze ducha nad materią oraz ataku nad obroną". Wszystko przez wojnę rosyjsko-japońską toczącą się w latach 1904-05. Europejskich dowódców przekonała japońska strategia ciągłych ataków. I za nic mieli proste wyliczenia, według których Japończycy, owszem, wygrali ten konflikt, ale na polu walki ponieśli o wiele większe straty. Kolejne szturmy na pozycje nieprzyjaciela bywały bowiem skuteczne, ale dla przeciętnego żołnierza, szansa na przeżycie szalonego biegu na umocnione pozycje nieprzyjaciela malała niemal do zera.
I wojna światowa była wojną ofensywną
"Japońscy piechurzy ginęli masami w uparcie powtarzanych atakach na bagnety, zwłaszcza podczas szturmów na Port Artur" - piszą historycy. Ale wysoko postawieni generałowie nie przejmowali się takimi drobiazgami. "Fanatyzm budził zachwyt sztabowców, a stratami nie zaprzątano sobie zbytnio głowy". To właśnie ze względu na strategię ofensywną (a nie defensywną) wojna pozycyjna wyglądała tak, jak wyglądała: "Preferowaną taktyką było podciągnięcie sił jak najbliżej linii wroga i zmasowany szturm na bagnety. Nawet wysokie straty były mniej istotne niż domniemany korzystny wpływ takiego natarcia na morale wojska".
W rezultacie, kiedy w lipcu 1914 roku doszło w końcu do otwartego konfliktu, armie znalazły się w niemal komicznej sytuacji . "Wszyscy uczestnicy wojny na wschodzie z wyjątkiem małej Serbii podjęli ofensywę bądź też - jak Niemcy w Prusach Wschodnich - właśnie zamierzali to zrobić, kiedy sami zostali zaatakowani" - czytamy w "Naszej wojnie" . Jak łatwo się domyślić, fakt, iż wszyscy atakowali nie pomagał w ograniczeniu liczby zabitych.
Na zdjęciu: francuscy artylerzyści
Nie do końca wiadomo, dlaczego I wojna światowa w ogóle wybuchła
W rozmowie w radiowej Trójce Włodzimierz Borodziej i Maciej Górny wygłosili niezwykłą opinię. Otóż zdaniem autorów "Naszej wojny" , gdyby kilka miesięcy po wybuchu I wojny światowej zadać pytanie europejskim decydentom, dlaczego ta wojna w ogóle wybuchła, najprawdopodobniej nikt nie potrafiłby udzielić składnej odpowiedzi.
Nie było bowiem wyraźnego powodu do wojny. Ruina, w jakiej znalazły się gospodarki europejskie w 1918 roku pozwala odrzucić przyczyny ekonomiczne. Pomiędzy mocarstwami nie było też żadnej zadawnionej urazy (wyjątkiem był konflikt pomiędzy Austro-Węgrami a Serbią, ale nie usprawiedliwia on kilkuletniej gehenny, którą zgotowano mieszkańcom Starego Kontynentu). Historycy wprost mówią o lipcu 1914 roku, jako o miesiącu hańby, kiedy najpotężniejsi ludzie na świecie podejmowali idiotyczne decyzje w oparciu o niesprawdzone informacje.
Niezwykle ciekawym spostrzeżeniem jest to, na temat roszczeń terytorialnych - najczęstszej przyczyny wszelkich wojen. Otóż w 1914 roku jedynie Rzesza Niemiecka kwestionowała ład europejski, wszystkie inne imperia uważały, że należy utrzymać status quo. Co więcej, nawet roszczenia Rzeszy były bezsensowne. "Niemcy nie mają już możliwości przyrostu terytorialnego, ale go nie potrzebują" - piszą polscy historycy. "Na zachodzie byłby on możliwy tylko kosztem Belgii, Holandii albo Francji, co nikomu nie mieści się w głowie. Na wschodzie - tylko kosztem Rosji, co w praktyce oznaczałoby wcielenie do Rzeszy milionów Polaków".
Nie była to dla Niemców perspektywa pociągająca, bo już w 1914 roku mieli wystarczająco dużo problemów z mniejszością polską. Tuż przed wybuchem wojny książę Heinrich Schonaich-Carolath pytał retorycznie: "Czego możemy chcieć od Rosji? Może Warszawy i Polaków? Myślę, że mamy ich dość".
Na zdjęciu: francuscy artylerzyści
Nie do końca wiadomo, dlaczego I wojna światowa w ogóle wybuchła
Co więcej, I wojny światowej niemal udało się uniknąć. Otóż 23 lipca, miesiąc po zamordowaniu arcyksięcia Franciszka Ferdynanda (osobiście wielkiego przeciwnika wojny), Wiedeń skierował do Belgradu ultimatum. Było to oczywiste wyzwanie, sformułowane w tak ostrym tonie, że suwerenne państwo nie mogło się zgodzić z jego warunkami. Austriacy żądali w nim, by urzędnicy monarchii uczestniczyli w śledztwie w sprawie zamachu w Sarajewie, domagali się też zwalczania ruchów skierowanych przeciwko integralności Austro-Węgier. Na odpowiedź Serbowie dostali zaledwie 48 godzin.
Ale Belgrad odpowiedział! 25 lipca politycy serbscy zobowiązali się do spełnienia niemal wszystkich postulatów Wiednia - z wyjątkiem tych dwóch najbardziej radykalnych. Odpowiedź na ultimatum była tak zręcznie skonstruowana, że zdumiała nawet cesarza Wilhelma II, który ponoć stwierdził naburmuszony, iż "brakuje teraz powodu do wojny". Austriacy postanowili to jednak zignorować - 28 lipca i tak wypowiedzieli Serbii wojnę. W rezultacie w życie weszły traktaty pomiędzy europejskimi państwami i: "1 sierpnia Niemcy wypowiadają Rosji wojnę. Następnego dnia Niemcy zajmują Luksemburg i stawiają ultimatum Belgii. 3 sierpnia Rzesza wypowiada wojnę Francji i otrzymuje ultimatum od Wielkiej Brytanii. Następnego dnia Niemcy atakują Belgię, a Wielka Brytania wypowiada im wojnę. 6 sierpnia Austro-Węgry wypowiadają wojnę Rosji. Dzień później pierwsze oddziały brytyjskiego korpusu ekspedycyjnego schodzą na ląd we Francji, 12 sierpnia wojska austro-węgierskie atakują Serbię, trzy dni później Rosjanie wkraczają do Prus
Wschodnich" i tak dalej i tak dalej.
Na zdjęciu: pocztówka z epoki przedstawiająca francuskiego żołnierza
Wszyscy cieszyli się, że wybucha wojna
Czytając "Na zachodzie bez zmian" Ericha Marii Remarque można odnieść wrażenie, iż I wojna światowa była dla Europy tragedią i wstrząsem. Jednak przed 1914 rokiem nikt nie mówił w ten sposób o nadchodzącym konflikcie. Odwrotnie - wszyscy cieszyli się, że idzie wojna. Z kilku powodów. Po pierwsze, w każdym z imperiów triumfowało przekonanie, że konflikt będzie krótki (miał się skończyć "nim liście spadną z drzew") i zwycięski. Zarówno Rosjanie, jak i Niemcy czy Francuzi, byli pewni swojej przewagi, a ewentualną wojnę widzieli jako potwierdzenie własnej dominacji. Kulturowej i militarnej.
Po drugie, w europejskich społeczeństwach dominowała fałszywa wizja wojny. Młodzi mężczyźni - którzy niedługo mieli trafić na fronty - byli przekonani, iż wezmą udział w rycerskiej przygodzie. Pełnej męskich wyzwań i bohaterskich czynów. To odnosi się także do polskich ochotników z legionów Józefa Piłsudskiego. Borodziej i Górny piszą, iż na podstawie bogatej spuścizny pamiętnikarskiej można odnieść wrażenie, iż spodziewali się oni przygód wprost z powieści awanturniczych. "Wielu szło na wojnę, oczekując nie tyle chwały, ile przygody, tym barwniejszej i bardziej literackiej, że przecież w pierwszych tygodniach przeciwnikami byli przeważnie kozacy".
Na zdjęciu:aresztowanie Gavrilo Principa tuż po zamachu na arcyksięcia Ferdynanda
Wszyscy cieszyli się, że wybucha wojna
Entuzjazm wobec nadchodzącego konfliktu - w którym, przypomnijmy, zginęło około 16 milionów ludzi - panował nawet w Turcji. A przecież mowa o kraju pokonanym dopiero co przez państwa bałkańskie.
Wśród entuzjastycznych nawoływań do wojny, wyjątkowo brzmiał opozycyjny głos Polaka, warszawskiego bankiera Jana Gotliba Blocha. Już w latach 90. XIX wieku wieszczył on, iż nadchodząca wojna skończy się dla Europy katastrofą.W swoich pismach (liczących ponad 3 tysiące stron) mówił o zgubnym wpływie konfliktu na gospodarkę imperiów. Podkreślał też, iż, wbrew zapewnieniom wojskowych, szans na krótką, zwycięską ofensywę nie ma - poszczególne armie są zbyt liczne i żadna z nich nie ma wyraźnej przewagi.
Polak ostrzegał także przed postępem technologicznym. Jego zdaniem nowa wojna miała się różnić od wszystkich, które wcześniej prowadzono. Właśnie ze względu na gwałtowne przyspieszenie technologiczne. Niestety, mimo iż odczyty Blocha cieszyły się sporym powodzeniem, nikt nie traktował jego apokaliptycznych wizji poważnie.
Na zdjęciu: przegląd oddziałów bośniackich, lato 1914 roku
Okrucieństwo wojny było szokiem dla Europy, podobnie jak los rannych
Ze względu na swoje rozmiary I wojna światowa była dla większości żołnierzy biorących udział w walkach pierwszą, widzianą na własne oczy. Do tej pory konflikty zbrojne kojarzono z cywilizowaną zabawą dla dżentelmenów. Kiedy jednak na polu walki spotykały się takie masy ludzi, nie mogło być mowy o jakimkolwiek kodeksie honorowym.
Straty były przytłaczające i porażające - zwłaszcza po stronie Austro-Węgier i Rosji. Dla przykładu, w trakcie pierwszych miesięcy wojny armia monarchii straciła aż 400 tysięcy ludzi- zabitych, rannych i wziętych do niewoli. Inny przykład: podczas ciągnącej się bez końca kampanii w Karpatach straty c.k. armii sięgnęły (zazwyczaj w "anonimowych bitwach na przełęczach") nawet 600 tysięcy ludzi. Kolejny: 31 sierpnia 1914 roku skończyła się pierwsza kampania w Prusach Wschodnich, źle dowodzeni Rosjanie ponieśli druzgoczącą klęskę, do niewoli dostało się 100 tysięcy żołnierzy, zabitych i zaginionych było około 30 tysięcy (widząc rozmiary klęski rosyjski dowódca Aleksander Samsonow popełnił samobójstwo).
Polski weteran, Stanisław Krawczyk, tak wspominał liczenie strat po nieudanej kampanii w Królestwie Polskim: "Wszystkich razem z taborytami, lekarzami, kancelistami było 108. wyraźnie stu ośmiu. Z trzech tysięcy żołnierzy po jednomiesięcznej niespełna wojnie". W innym miejscu "Naszej wojny" Borodziej i Górny przywołują opis bitwy pióra Krawczyka: "Zatraciliśmy pojęcie czasu i przestrzeni. Nocą marsz, za dnia granaty , karabiny. (...) Na kępie kilkudziesięciu stłoczonych ludzi rzuca się na siebie; oto jakiś 'Słowak' rozbiera się do naga i z tak strasznym śmiechem, że ciarki przechodzą, kiwa ku mnie ręką, wołając 'Pódź sem kamrat!'. W moich oczach kapitan 100. pułku strzela z rewolweru we własną głowę". Inny uczestnik walk pisał: "Kilka ciał w konwulsyjnych drgawkach rzucało się po ziemi. Twarze wykrzywione, trupio zielone... - Oczy bielmem zachodzące... Głowy z rozerwaną czaszką, - z pociętym jakby brzytwą gardłem...
Trupy waliły się jeden za drugim".
Na zdjęciu: Verdun, miasto o które toczyła się jedna z najkrwawszych bitew w trakcie I wojny światowej
Okrucieństwo wojny było szokiem dla Europy, podobnie jak los rannych
Wobec takiego okrucieństwa wielu żołnierzy popadało w obłęd. Powszechne były także praktyki samookaleczenia - żołnierze ranili się w ręce i nogi, by tylko odesłano ich z frontu. Niestety, los tych, którzy się na takie oszustwa decydowali wcale nie był lepszy, bo służby sanitarne wszystkich armii nie potrafiły poradzić sobie z zalewem chorych i rannych.
Żołnierzy podejrzanych o symulowanie (czyli takich, którzy "uskarżali się na schorzenia trudniejsze do zdiagnozowania niż utrata kończyn") szykanowano i prześladowano. By udowodnić oszustwa często ich izolowano i odmawiano podawania jedzenia, wielu celowo karmiono gorzkimi lekami, czasami wprost grożono denuncjacją.
W 1916 roku pojawił się kolejny sposób na dręczenie przebywających w szpitalach kombatantów - elektrowstrząsy. Miały one zapobiec atakom paniki i wyleczyć wojenną traumę. "Z reguły mocowano elektrody w miejscach jak najczulszych:* pod pachami, między palcami dłoni i stóp, na genitaliach i brodawkach sutkowych*" - piszą Borodziej i Górny. W "terapii" chodziło o zadanie jak największego, "uzdrawiającego" bólu. Późniejszy laureat Nagrody Nobla, doktor Julius Wagner-Jauregg wspominał, iż czasami "wystarczyło nowym pacjentom pokazać, co ich czeka, by zrezygnowali ze starań o zwolnienie ze służby wojskowej".
Na zdjęciu: ciała żołnierza niemieckiego i francuskiego leżące w jednym okopie