Trwa ładowanie...
fragment
16-12-2011 13:50

Ostatnie słowa

Ostatnie słowaŹródło: "__wlasne
d2wuy7f
d2wuy7f

Rozdział 1

„Wychodzę. Nie będzie mnie przez jakiś czas”.

W zimną i burzową listopadową noc, kiedy Peter i Ellie Pascoe świętowali winem i hulanką pierwsze urodziny Rose, która przyjęła ten dzień z absolutną obojętnością, zmarło trzech mężczyzn, a oni nie pozostali na swoją śmierć obojętni.

Thomas Arthur Parrinder (l. 71) po raz ostatni poczuł podniecenie w kontakcie z czymś ciepłym i wilgotnym, leżąc w marznącym deszczu, który od blisko czterech godzin siekł go po twarzy. Otworzywszy jedno oko, zobaczył nad sobą wydłużony zwierzęcy łeb ze sterczącymi uszami, rysujący się niewyraźnie na tle ciemnego nieba. Błysnęły odsłonięte zęby i jedno ciekawskie ślepię, gdy zwierzę pochyliło się i drugi raz go liznęło. Parrinder rozdziawił usta i wydobył się z nich chrobot, który mógłby uchodzić za śmiech, oraz jedno jedyne słowo:

d2wuy7f

– Polly!

Nic więcej nie powiedział, nawet już więcej nie odetchnął, aż wreszcie przepracowany lekarz stwierdził (nie bez ulgi) zgon w drodze do szpitala.

Mniej więcej o tej samej porze odległy dźwięk dzwonka wyrwał Roberta Deeksa (l. 73) z długiego zjazdu w zapomnienie. Nieco wcześniej inny dzwonek dzwonił dość długo, ale w końcu przestał. Po jakimś czasie umilkł także ten drugi. Otworzyły się drzwi. Ktoś coś zawołał. Następne drzwi. Otworzyły się, zamknęły. Odgłos kroków na dole, pośpiesznych, w biegu. I głos, coraz głośniejszy i coraz bardziej zaniepokojony. Kroki i głos razem, na schodach. Idą na górę. Deeksem zatrzęsło. Wrócił do rzeczywistości. Znajdował się w łazience. Swojej łazience. Stwierdzenie tego faktu było triumfem tak doniosłym, że zachęcony sukcesem umysł Deeksa posunął się o krok dalej. Siedział w wannie! Spojrzał w dół, na rdzawą wodę oblewającą mu pierś szarą i kruchą jak przemoczona gazeta ciśnięta wiatrem na parkan. Jego mózg jednym skokiem przeszedł od faktów do odczuć. Czułby się zakłopotany, gdyby znaleziono go w wannie, zwłaszcza po tym, jak tak zapaskudził wodę. Była to specjalna wanna dla starszych ludzi, z antypoślizgowym dnem i
miękkimi uchwytami, na których mógł się oprzeć przy wchodzeniu i wychodzeniu. Teraz też do nich sięgnął, ale obrzmiałe w stawach i pozbawione czucia palce ześliznęły się z nich – zresztą, nawet gdyby je chwycił, wiedział, że nie ma już dość siły, żeby się podnieść. Opuścił ręce. Fakty i odczucia odpływały w zgodnym rytmie, a on czuł, że odpływa razem z nimi. Dobiegający od drzwi okrzyk zgrozy po raz ostatni powstrzymał ten proces, ale już tylko na chwilę. Deeks odwrócił głowę i zobaczył stojącą w progu córkę, sparaliżowaną widokiem ojca w wannie pełnej rozrzedzonej krwi. Otworzył bezzębne usta.

– Charley... – powiedział.

d2wuy7f

Następny zadzwonił do drzwi lekarz z karetki, ale wtedy Deeks odpowiadał już na inne, pilniejsze wezwanie.

Philip Cater Westerman (l. 70) czuł, jak krople deszczu bębnią o jego foliową pelerynę, a wiatr usiłuje się pod nią wedrzeć, kiedy wsiadał na rower i wyjeżdżał z parkingu pubu „The Duke of York”. Tyle dobrego, że wiatr wiał mu w plecy, gdy skręcił w lewo w stronę „Towers”. Fakt, że wąs­ką wiejską dróżkę ktoś postanowił nazwać Paradise Road, „Drogą do raju”, nie wydawał mu się na razie ironiczny. Zobaczył zbliżające się z naprzeciwka światła. Nic sobie nie robiąc z wiatru, z arogancką łatwością rozdzierały kurtynę zacinającego deszczu. Samochód musiał pokonać dobre sto jardów w czasie, którego pchany wiatrem Westerman potrzebował na przejechanie dziesięciu – ledwie jednak ta myśl przeszła mu przez głowę, światła skręciły w bok, a hamulce zapiszczały przeraźliwie w rozpaczliwej, lecz daremnej próbie wyminięcia przeszkody. Samochód i rowerzysta zatrzymali się prawie równocześnie. Westerman widział, jak obie pary przednich drzwi otwierają się gwałtownie i dwie postaci biegną w jego kierunku – jedna krępa i
barczysta, druga podobnego wzrostu, ale szczuplejsza. Ten obraz zapisał mu się w pamięci z siłą mocnego analgetyku, kiedy transportowano go do szpitala, gdzie ten sam umęczony lekarz, który odnotował zgon dwóch poprzednich siedemdziesięciolatków, stwierdził, że gdyby karetka musiała pokonać jeszcze choćby milę, miałby na rozkładzie trzech truposzy z rzędu. Nieszczęsny nowy pacjent nie był chyba wart tego, żeby szykować go do operacji, ale ponieważ lekarz nie osiągnął jeszcze takiego stopnia zaawansowania w sztuce medycznej, żeby bez cienia wątpliwości uważać się za posłańca Boga, puścił w ruch tryby szpitalnej machiny. Jakby dla potwierdzenia słuszności tej decyzji Philip Cater Westerman otworzył oczy.

– Cześć – powiedział.

d2wuy7f

– Cześć, staruszku – odpowiedział lekarz. – Leż spokojnie. Zaraz się tobą zajmiemy.

Philip Cater Westerman wiedział, że „zaraz” to i tak dla niego za długo.

– Paradise... – mruknął w zadumie. – Raj, psiakrew! – dodał z najwyższym oburzeniem. – Kierowca... francowaty tłuścioch... nawalony... – powiedział i umarł.


W domu państwa Pascoe zadzwonił telefon.

Pascoe jęknął. Ellie skrzywiła się i poszła odebrać. Pascoe przez chwilę podsłuchiwał przez otwarte drzwi, ale słysząc, jak Ellie wita się z ojcem, odprężył się i wrócił do kupionego w Marksie & Spencerze rocznicowego burgunda.

d2wuy7f

Uśmiechnął się szeroko do żony, kiedy wróciła do pokoju; miał nadzieję, że podziela jego ulgę z faktu, że nie był to kolejny telefon od sierżanta dyżurnego z wiadomością (niegdyś pochlebiającą, dzisiaj raczej przerażającą), że WK hrabstwa Yorkshire nie może funkcjonować bez swojego ulubionego komisarza.

Ellie nie odpowiedziała uśmiechem, więc Pascoe spochmurniał tak jak ona.

– Kłopoty?

– Właściwie to nie wiem... Dzwonił tato, żeby życzyć Rose wszystkiego najlepszego.

d2wuy7f

– No i?

– To już drugi raz. Dzisiaj rano, kiedy mama zatelefonowała, podłączył się do rozmowy z życzeniami.

– Jest taki dumny z wnuczki, że postanowił zrobić to jeszcze raz. Co w tym złego?

– Zdziwił się, kiedy mu powiedziałam, że to bardzo miłe z jego strony, dzwonić drugi raz w tej sprawie. Wtedy wtrąciła się mama.

– I co, też drugi raz złożyła Rose życzenia?

– Nie! – zirytowała się Ellie. – Powiedziała tylko, żebym nie przejmowała się tatą, bo on niedługo zapomni własnej głowy.

d2wuy7f

– Rozsądna kobieta.

– Tak mówisz, bo daleko mieszka – zauważyła ironicznie Ellie. – Wydaje mi się, że mama się martwi. Od dwóch lat, kiedy trochę podupadł na zdrowiu, tato jest jakiś inny. Mama nic nie powiedziała, ale ja to wyczuwam. I wiesz co, Peter... Chyba powinnam tam podjechać. Zobaczę, co u nich słychać.

„Tam” – czyli do Orburn, odległego o osiemdziesiąt mil miasteczka na południe od Lincoln.

– Czemu nie? – zgodził się wielkodusznie Pascoe. – Kiedy?

– Może jutro? Dziadkowie już dość dawno nie wi­dzieli Rose. Nie bardzo mają nas jak odwiedzać, odkąd tato przestał jeździć samochodem. Tylko że w jeden dzień tam i z powrotem, z dzieckiem... To kawał drogi, wolałabym u nich zanocować. Co ty na to?

Pascoe pociągnął w zadumie łyk wina.

– Wiesz co? Gdybyś poszła na całość, gdybyś naprawdę dała z siebie wszystko, to byłabyś o krok od pobicia własnego rekordu w zbliżeniu się do poproszenia mnie o pozwolenie. Co byłoby miłe. Ale musiałbym to dostać na piśmie, bo inaczej nikt mi nie uwierzy.

– Ty draniu. Pytałam tylko, czy nie pokrzyżuję ci jakichś planów.

– Nie mieszajmy w to Dalziela. – Pascoe wyszczerzył zęby w uśmiechu. – A ty lepiej porozum się z mamą.

– Masz rację, od razu do niej zadzwonię. – I Ellie wyszła do drugiego pokoju.

– Tylko nie odkładaj potem słuchawki na widełki! – zawołał za nią Pascoe. – Skoro jutro mam być pozbawiony możliwości egzekwowania swoich praw małżeńskich, dzisiaj upomnę się o podwójną porcję.

Zanim jednak Ellie podeszła do telefonu, ten zadzwonił.

Pascoe słyszał, jak Ellie potwierdza numer, chwilę słucha i odpowiada:

– Dobrze, panie sierżancie, już go daję.

– O cholera... – mruknął Pascoe. – Szlag by to trafił!

Rozdział 2

„Oto jak spokojnie potrafi umierać chrześcijanin”.

– Tylne wejście – powiedział Wield. – Wybita szybka, klucz w zamku, ręka do środka i otwarte. Łatwizna.

Sierżant Wield był mistrzem telegraficznego stylu wypowiedzi. Musiał chyba również ćwiczyć nieporuszanie wargami, bo słowa dobywały się z jego brzydkiej, koślawej twarzy jak rytualna recytacja zza prymitywnej maski diabła.

Pascoe odepchnął to nieżyczliwe skojarzenie najdalej jak umiał – czyli niezbyt daleko. Na razie wyjaśnienia sierżanta nie złagodziły wywołanego nagłym wezwaniem rozgoryczenia. Przez telefon Wield był jeszcze bardziej oszczędny w słowach i kiedy Pascoe wkrótce po przybyciu na Welfare Lane 25 (do wiktoriańskiego szeregowca, którego chyba nawet największy pasjonat dziewiętnastowiecznej architektury nie broniłby przed wyburzeniem) dał wyraz swojemu niezadowoleniu, sierżant znaczącym spojrzeniem zza diabelskiej maski zwrócił mu uwagę na krępującą obecność posterunkowego Tony’ego Hectora.

Posterunkowy Hector, który pierwszy zjawił się na miejscu przestępstwa, teoretycznie stanowił najlepsze źródło bezcennych informacji – gdyby nie fakt, że był także (przynajmniej zdaniem komisarza Pascoe) najgorszym z możliwych kandydatów do tej roli. Wyglądało na to, że do zawodu policjanta predestynował go przede wszystkim nieprzeciętny wzrost: wyprostowany mierzył pełne sześć stóp i sześć cali, chociaż na pewnym etapie rozwoju zawstydził się chyba swoich gabarytów i poprzez przygarbienie pozbył się tej sześciocalowej nadwyżki. Kręgosłup miał teraz wygięty jak napięty łuk, a głowę wciągniętą w ramiona tak głęboko, że wyglądał, jakby pod płaszczem nosił wieszak. Był jednym z trójki młodych posterunkowych, którzy pojawili się w komisariacie przed dwoma miesiącami. Podinspektor Dalziel nadał im niezbyt życzliwe przezwisko „Matołków Maggie”, sugerując, że ich obecność w policji jest raczej wynikiem oszczędnościowej polityki pani Thatcher niż autentycznego powołania do tej służby. Pascoe już dwukrotnie miał
okazję widzieć Hectora w akcji i nie doczekał się na razie dowodów obalających twierdzenie Dalziela. Sam jednak, jako człowiek z natury przyjazny i życzliwy, nie skreślał jeszcze młodego posterunkowego.

– No, słucham – zachęcił go teraz do podzielenia się swoimi refleksjami.

– Tak, panie komisarzu...? – Nuta zdziwienia w głosie.

– Proszę mi opowiedzieć, co tu się stało i co pan zastał po przybyciu na miejsce – wyjaśnił Pascoe powoli i dobitnie, chcąc mieć pewność, że zostanie usłyszany mimo zbyt głośno nastawionego telewizora w domu obok.

– A tak, oczywiście. – Hector wyjął notes i odkaszlnął, dyskretnie zasłaniając usta ręką. – Służbę rozpocząłem o godzinie osiemnastej w piątek, dnia...

– Nie, nie – przerwał mu Pascoe. Wydawało się oczywiste, że to właśnie skłonność Hectora do bombastycznego stylu raportowania sprawiła, że Wield tak chętnie poszedł w telegrafię. – Od momentu dotarcia tutaj. Własnymi słowami, jeśli łaska.

– Ale to są moje własne słowa, panie komisarzu. – Hector, nieco urażony, znacząco machnął notatnikiem.

– Wiem, ale nie występuje pan w tej chwili przed sądem. Proszę mówić tak, jakby mówił pan do...

Pascoe bezradnie zawiesił głos. Do kolegów? Do ojca? Jakkolwiek zakończy to zdanie, zabrzmi to niedorzecznie.

– Do siebie – podsunął sierżant Wield.

Ich spojrzenia spotkały się i Pascoe z najwyższym trudem powstrzymał się od parsknięcia śmiechem. Aby powstrzymać ten przypływ wesołości, musiał upomnieć się w duchu, że całkiem niedawno parę metrów nad jego głową dokonano wyjątkowo okrutnego morderstwa. Na tę myśl dodatkowo ogarnęły go wyrzuty sumienia, że miał żal do Wielda za niespodziewane wezwanie.

Czyżbym dostawał znieczulicy?

– Mów, synu – polecił Hectorowi.

– Tak jest, panie komisarzu. Po dotarciu na miejsce zastałem panią Frostick i mnóstwo innych ludzi...

– Chwileczkę. Kim jest pani Frostick?

– Pani Frostick jest córką pana Deeksa, panie komisarzu. A pan Deeks jest denatem, do niedawna zamieszkałym pod tym adresem.

Pascoe zerknął podejrzliwie na Hectora, wypatrując w jego oczach błysku inteligencji, który sugerowałby, że posterunkowy robi go w balona, ale dostrzegł w nich tylko szczerą pustkę.

– A ci inni ludzie? Kto to był?

– Chyba głównie sąsiedzi, panie komisarzu. Tak przypuszczam.

– Przypuszcza pan, tak? Ale zapisał pan ich nazwiska i adresy?

Głowa Hectora zapadła się jeszcze głębiej między ramiona. Niewykluczone, że mógłby ją całkiem wciągnąć, jak żółw.

– Częściowo, panie komisarzu. Panowało zamieszanie, zbiegło się mnóstwo ludzi, kiedy pani Frostick zaczęła wzywać pomocy...

– Jak?

Znowu to puste, szukające rozumu spojrzenie.

– W domu jest telefon, panie komisarzu – wtrącił się Wield – ale pani Frostick wpadła w histerię i po znalezieniu ojca wybiegła na ulicę, zaczęła krzyczeć i dobijać się do sąsiadów.

– Do sąsiadów, to znaczy do jednego domu? Do kilku? Czyli zebrała się gromada sąsiadów? Do tego pewne przypadkowi przechodnie, zwabieni zamieszaniem?

– Pogoda jest wyjątkowo paskudna, panie komisarzu – odparł Wield. – Wątpię, żeby było dużo przechodniów.

– To prawda. No dobrze: ci wszyscy ludzie, których częściowo pan spisał... Co robili?

– Część weszła na piętro, zobaczyć denata...

– Już wtedy?

– Słucham, panie komisarzu?

– Czy już wtedy był denatem?

Głowa cofnęła się o kolejny cal.

– Nie wyglądał najlepiej.

– Zamordowany nie wyglądał najlepiej... – mruknął Pascoe, smakując te słowa z jakąś smętną przyjemnością. – No dobrze. Część weszła na górę, ale inni, jak się domyślam, zostali na dole?

– Tak, panie komisarzu. Pocieszali panią Frostick, parzyli jej herbatę i tak dalej.

– W salonie, domyślam się?

– Pani Frostick była w salonie. – Twarz Hectora cała się pomarszczyła, gdy desperacko walczył o precyzję wypowiedzi. – Herbatę parzył ktoś w kuchni. Tam jest kuchenka, więc tam musieli zagotować wodę. Pan Deeks leżał na łóżku w sypialni. W domu jest tylko jedna sypialnia, od frontu. Były dwie, ale jedną przerobiono na łazienkę.

Pascoe dostrzegł nikły płomyk nadziei.

– Widzę, że topografię domu ma pan rozpracowaną – powiedział z taką aprobatą, jakby rozmawiali o jakimś średniowiecznym zamczysku.

Głowa posterunkowego wysunęła się minimalnie naprzód.

– Zgadza się, panie komisarzu. Przypomina dom mojej ciotki Sheili, przy Parish Road. To po sąsiedzku. Tylko że ona dobudowała łazienkę w miejscu wyburzonej umywalni na podwórzu.

– Dobudowała łazienkę? Fantastycznie. A wracając na Welfare Lane... Co pan zrobił po dotarciu na miejsce?

– Rozejrzałem się, panie komisarzu, a potem wyszedłem na dwór i wezwałem posiłki.

– Rozumiem. Czyli rozejrzał się pan. I co pan zobaczył? Bo zakładam, że coś pan zobaczył?

Pustkę spojrzenia Hectora dodatkowo przeszył ból. Tak bardzo nie chciał zadać tego pytania...

– To znaczy? – zapytał.

Patrząc na posterunkowego, Pascoe żałował, że nie może zdjąć go z haczyka i wyrzucić do wody. Westchnął.

– Powiedział pan, że wyszedł na dwór, żeby wezwać posiłki.

– Zgadza się, panie komisarzu. Pomyślałem, że łatwiej będzie nawiązać łączność. Poza tym, w domu zrobiło się dość tłoczno, tyle ludzi się zeszło... – poskarżył się Hector.

Pascoe się poddał. Wyglądało na to, że jako źródło informacji młody posterunkowy jest tak samo bezużyteczny jak latarnia uliczna, którą przypominał.

– Dziękuję, posterunkowy. Na razie to wszystko. Proszę zostać na schodach przed domem i odpędzać gapiów. Aha, i będzie mi potrzebna lista ludzi, których pan tu zastał. Wiem, że nie było czasu na szczegółowy spis powszechny; wystarczą mi namiary na głowy rodzin.

Hector – zdziwiony, spokojniejszy i nieco rozczarowany – wyszedł.

Wield i Pascoe spojrzeli po sobie.

– Trzeba przyznać, że przynajmniej szybko zameldował się na miejscu zbrodni – powiedział Pascoe, usiłując zatrzeć sarkazm swoich ostatnich słów.

– To prawda, panie komisarzu – przytaknął flegmatycznie Wield. – Był na sąsiedniej ulicy, kiedy dostaliśmy zawiadomienie. Pewnie u cioci na herbatce.

– Słucham, sierżancie. Co może mi pan powiedzieć?

Wield zrobił taką minę, jakby spodziewał się takiego obrotu sprawy od chwili, gdy na miejscu zbrodni zastał posterunkowego Hectora, i zaczął mówić.

Dorothy Frostick, która w szoku trafiła do tego samego szpitala, do którego odwieziono ciało jej ojca, pierwszy raz zaniepokoiła się wczesnym wieczorem, gdy ojciec nie odebrał telefonu. Przyjechawszy do niego do domu, znalazła go w wannie. Był posiniaczony i krwawił obficie. Nie była w stanie sama go wyciągnąć, wybiegła więc w histerii na dwór i wezwała sąsiadów na pomoc. Jak ustalił Wield, najważniejszym ze świadków była pani Tracey Spillings zamieszkała pod numerem 27, po sąsiedzku, gdzie teraz czekała na spotkanie z komisarzem i – sądząc po dobiegających z domu odgłosach – zabijała czas, oglądając Dallas.

– Twierdzi, że staruszek jeszcze dychał, kiedy wyciągnęła go z wanny, ale jej zdaniem, zanim przyjechała karetka, był już nie do odratowania. Zmarł w drodze do szpitala. Zawiadomili pana Longbottoma, rano ma zrobić sekcję. Uznałem, że nie ma sensu ściągać doktora Rackfella; dyżurny lekarz powinien udzielić nam niezbędnych wstępnych informacji. Aha, jeszcze jedno: albo ktoś zadzwonił do „Posta”, albo Sam Ruddlesdin podsłuchiwał, bo zjawił się niedługo po mnie. Zadał parę pytań i gdzieś pojechał, pewnie do szpitala.

Longbottom był naczelnym patologiem szpitala miejskiego, Rackfell lekarzem policyjnym, któremu na tę noc wypadał dyżur, a Ruddlesdin najważniejszym reporterem „Evening Post”.

– Tak się pan ładnie wszystkim zajął, sierżancie... Nie bardzo rozumiem, po co właściwie mnie pan niepokoił – poskarżył się Pascoe. – Ale do rzeczy: pod numerem dwudziestym trzecim nikogo nie ma, tak? Dlaczego włamywacz nie poszedł właśnie tam? Chodźmy porozmawiać z tą panią Spillings spod dwudziestki siódemki. Zróbmy chłopakom miejsce.

„Chłopakami” byli technicy z policyjnego laboratorium, którzy wraz z fotografem zaczynali metodycznie przeczesywać nieduży dom.

– Nawiasem mówiąc, dlaczego w ogóle pan do mnie zadzwonił? – spytał Pascoe, wychodząc frontowymi drzwiami. Zignorował podjętą przez posterunkowego Hectora próbę wyprostowania się w pozycji „na baczność”, z góry skazaną na porażkę. – Pan Headingley był zajęty? A pan Dalziel nie odbierał telefonu?

George Headingley był w tym dniu dyżurnym komisarzem WK, a podinspektor Andy Dalziel na pewno chciałby natychmiast się dowiedzieć o morderstwie na swoim terenie.

– Nie do końca wiem, co tu się dzieje, panie komisarzu – odparł półgłosem Wield. Ruszyli w stronę domu pod numerem 27. – W szpitalu chyba coś się wydarzyło.

– Coś, co ma związek ze sprawą?

– Wątpię. To było tak: Hector zameldował się przez radio i powiedział, że właśnie przyjechała karetka po pana Deeksa. Brzmiało to tak, jakby staruszek jeszcze żył, więc pan Headingley powiedział, że podjedzie do szpitala i rozezna się w sytuacji, a mnie poprosił, żebym ogarnął sytuację na miejscu.

Pokonali kilka jardów dzielących ich od sąsiedniego domu, ale zamiast zapukać, schronili się przed zacinającym deszczem we wnęce przy błyszczących fioletowobrązowych drzwiach.

– Odezwał się po jakiejś półgodzinie. Powiedział, że Deeks nie żyje, a pani Frostick jest na środkach uspokajających, a potem dodał, że pojawiły się jakieś nowe okoliczności i najlepiej by było, żebym pana ściągnął, bo on chce je zbadać. Zapytałem, czy mam też zawiadomić pana Dalziela, ale wtedy on odparł, że nie, absolutnie nie ma takiej potrzeby. Odpowiadał bardzo wymijająco, ale obiecał, że później wszystko panu wytłumaczy. I tak to się skończyło, a ja zepsułem panu wieczór.

– Dlaczego nie powiedział mi pan tego wszystkiego przez telefon?! Może byłbym chociaż trochę mniej wkurzony.

– Pomyślałem, że lepiej będzie, jak wejdzie pan w sprawę na świeżo, bez uprzedzeń – odparł Wield.

I oczywiście miał rację. Cokolwiek sprawiło, że taki porządny, rzetelny i pragmatyczny gliniarz jak George Head­ingley postanowił się wyłgać z dochodzenia w sprawie morderstwa, musiała to być poważna sprawa. Umysł Pascoe już zaczynał szybować w podniebnych ostępach najdzikszych domysłów i komisarz modlił się, żeby udało mu się go ściągnąć z powrotem i zatrzymać przy ziemi, dopóki śledztwo nie ruszy z miejsca.

Niepotrzebnie się martwił. Niezbędny do tego balast znajdował się na wyciągnięcie ręki.

Błyszczące drzwi otworzyły się, odsłaniając jasno oświetlony salon, gdzie nastawiony na pełny regulator telewizor bez powodzenia walczył o uwagę gości ze zgiełkliwą tapetą, której głównym motywem były rytuały godowe rajskich ptaków w tropikalnej dżungli. Pascoe spuścił wzrok i napotkał niechętne spojrzenie niskiej, ale za to nieprzeciętnie szerokiej kobiety w nylonowej podomce, która błyszczała nie gorzej niż drzwi wejściowe.

– Co jest, tacy nieśmiali jesteście, że nie możecie zapukać? Nie po to pomalowałam schodki, żeby jacyś sparaliżowani gliniarze obijali mi je podkutymi buciorami. Wchodzicie czy nie? Nie wiem, jak wy, ale ja nie zamierzam tu stać do rana!

Tajemnicze zachowanie George’a Headingleya natychmiast poszło w zapomnienie. Pascoe potulnie jak baranek przeszedł za Wieldem przez próg.

Rozdział 3

„Umrę, mój drogi doktorze. To właśnie jest ostatnia rzecz, jaką zrobię w życiu”.

Tajemnicze zachowanie George’a Headingleya miało swoje źródło w wydarzeniach, które tego wieczoru zaszły na Paradise Road – a może nawet w wydarzeniach, które miały miejsce kilka lat wcześniej, podczas studiów medycznych doktora Johna Sowdena, ponieważ poglądy etyczne doktora ewoluowały znacznie szybciej niż jego wiedza kliniczna.

Jako student drugiego roku Sowden wiedział już, że lekarz powinien przede wszystkim służyć pacjentowi, a nie jakiejś pseudoreligijnej abstrakcji filozoficznej. Nie miał kłopotów z dokonywaniem aborcji – to matka była jego pacjentką, nie płód. Jeśli zaś chodzi o koniec ludzkiej egzystencji, jedyną rzeczą, która przeszkadzała mu w eutanazji, była jej nielegalność, bo poza tym, na pewno nie upierałby się przy podtrzymywaniu życia pacjentów, których należało odłączyć od aparatury.

Taki właśnie pragmatyczny światopogląd powinien cechować młodego, nowoczesnego lekarza. I gdzieś w obrębie jego chłodnych, sztywnych ram powinno spokojnie ­znaleźć się miejsce dla Philipa Catera Westermana, któremu nawet udana operacja przedłużyłaby życie najwyżej o dwa lata, i najprawdopodobniej spędziłby je przykuty do łóżka. Tymczasem w jakiś dziwnie nielogiczny sposób doktor Sowden – to było wprost nie do pomyślenia! – obwiniał się o jego śmierć, mimo że zrobił wszystko co w ludzkiej mocy (w tym wypadku było tego wyjątkowo niewiele), żeby go uratować. Tak jakby świadomość tego, że dla Westermana lepiej byłoby umrzeć, sama z siebie zmaterializowała się w działaniu. A przecież wystarczyłoby, żeby karetka spóźniła się o parę minut, i Bowden stwierdziłby zgon w drodze do szpitala – tak jak w wypadku tamtych dwóch. Ponieważ jednak zmarły na te właśnie parę ostatnich minut oficjalnie znalazł się pod jego opieką, to on, doktor Sowden, potencjalny odłączacz systemów podtrzymywania życia i hojny dawca
ostatecznych środków uspokajających, odczuwał wyrzuty sumienia. Albo odpowiedzialność. Albo urazę. Albo coś innego.

Zdumiony i zirytowany tym uczuciem wyszedł do poczekalni, gdzie pielęgniarka poinformowała go, że jacyś goś­cie czekają na informacje o panu Westermanie. Było ich trzech. Pierwszy – czerwony na twarzy grubas w średnim wieku – smętnie gapił się w przestrzeń i nie dawał żadnych oznak życia poza ruchami ręki, którą wsunął do skarpetki na prawej nodze, próbując się podrapać po podeszwie stopy bez zdejmowania buta. Drugi – młodszy, znacznie lepiej zakonserwowany i pełen rezerwy – miał ziemistą, zamyśloną twarz; w ręce trzymał cygaro (drogie, sądząc po zapachu), którego dym wił się wokół wiszącego mu nad głową znaku zakazu palenia. Trzeci, który siedział najdalej jak mógł od pozostałej dwójki i zdecydowanie najbardziej się denerwował, był umundurowanym posterunkowym policji.

To nie krewni, ocenił lekarz. Pewnie jechali tym samochodem, który potrącił rowerzystę.

– Przykro mi, proszę panów – zaczął, utkwiwszy wzrok w neutralnym punkcie w środku poczekalni. – Pan Westerman nie żyje.

Grubas przestał się drapać, jego kompan podniósł cygaro do ust, a posterunkowy wstał.

– Oczywiście, trzeba jeszcze zgon zgłosić koronerowi – dodał lekarz pod adresem posterunkowego. Pomyślał przy tym, że koroner ma tej nocy sporo roboty. – Zechce pan pójść ze mną...

Otworzył drzwi i czekał. Posterunkowy spojrzał na tamtych dwóch takim wzrokiem, jakby czegoś szukał, a kie-dy nikt się nie odezwał, zagłębił się za lekarzem w kory-tarz.

– Jak to się stało? – spytał Sowden, gdy zostali we dwóch.

– Nie bardzo wiem. Facet jechał na rowerze...

– To raczej okoliczność niż przyczyna wypadku – zauważył przytomnie Sowden. – Co wykazał alkomat?

To oczywiście nie była jego sprawa i gdyby policjant choć o tym napomknął, Sowden uznałby, że taka jest kara za wścibstwo, i się wycofał, ale posterunkowy odparł:

– Nie jestem pewien...

– Ale chyba ich pan przebadał? – spytał natarczywie lekarz. – A właściwie: jego. Kierowcę. Bo rozumiem, że to on tam siedzi w poczekalni?

Posterunkowy milczał.

– A pan nawet nie wie, czy był badany alkomatem?! Boże, umierający facet wyczuł od niego whisky, ja nawet teraz czułem, że cała poczekalnia śmierdzi... A pan nie wie?! A w ogóle, co on tam robi? Nie powinien już być w komisariacie? Pomagać w śledztwie?

– To nie ode mnie zależy, panie doktorze – odparł urażony posterunkowy.

Dalsze dociekania przerwała Sowdenowi interwencja strażnika oddziałowego, który odciągnął go na bok i szepnął:

– Komisarz policji chce się z panem widzieć, doktorze. Chodzi o pana Deeksa.

W gabinecie czekał na Sowdena mężczyzna w średnim wieku, z krzaczastymi brwiami. Emanował znużoną życzliwością, jak wiejski pastor pod koniec wyczerpującego kiermaszu parafialnego.

– Headingley – przedstawił się, podając Sowdenowi rękę. – Komisarz Headingley. Ja w sprawie Deeksa. Nie żyje, jak rozumiem?

– Tak, zmarł w karetce.

– Mhm. Jego córka też tu jest, zdaje się?

– Tak, ale nie może się pan z nią zobaczyć. Jest w szoku. Przyjąłem ją na oddział, do tej pory na pewno podano jej już środki uspokajające.

– Rozumiem. – Headingley spojrzał na matową szybę w drzwiach, na której rysował się kontur głowy w policyjnym hełmie. – To któryś z naszych chłopaków?

– Owszem, ale bez związku z Deeksem. Chodzi o wypadek samochodowy, w którym zginął rowerzysta. Właściwie, jeśli ma pan chwilkę, dobrze by było, gdyby porozmawiał pan z tym posterunkowym; nie jest pewien, czy kierowca był badany alkomatem. A facet jest tutaj, w szpitalu: siedzi w poczekalni i na milę cuchnie szkocką!

– Zajmę się tym – zgodził się bez przekonania Headingley. – Wracając do Deeksa: przyczyna zgonu?

– Nie zrobiłem jeszcze żadnych szczegółowych badań, mamy tu dziś małe urwanie głowy, ale zdziwiłbym się, gdyby było to coś więcej niż zawał wywołany stresem. Ślady uderzeń na głowie, rany cięte na szyi i rękach... To za mało, żeby zabić. Za to stres, kiedy go tak potraktowano, musiał być potworny.

– Mamy tu w mieście niezłych skurczybyków... – mruknął smętnie Headingley. – Oczywiście, trzeba zrobić regularną sekcję zwłok. Pana Longbottoma pewnie nie ma?

– Sprawdzę. – Sowden sięgnął po telefon.

– A ja przez ten czas zamienię dwa słowa z naszym chłopakiem.

W dwie minuty Sowden ustalił, że patologa nie ma w szpitalu. Poprosił szpitalną centralę, żeby zadzwonili na jego domowy numer.

– Panie komisarzu! – zawołał, czekając, aż Longbottom odbierze telefon.

Headingley wrócił z rozmowy z posterunkowym bardzo zamyślony.

– Dzwonią do Longbottoma do domu – wyjaśnił Sowden. – Proszę z nim porozmawiać. Zawracanie głowy konsultantom o tak później porze wykracza poza moje kompetencje.

Uśmiechnął się, ale twarz Headingleya pozostała niewzruszona.

Patolog osobiście odebrał telefon i łaskawie zgodził się stawić do pracy następnego dnia o godzinie 10.30. Sowden słuchał z pewnym podziwem, jak Headingley na opryskliwość odpowiada opryskliwością.

Headingley odłożył słuchawkę.

– Posterunkowy wspomniał mi o pańskich słowach: że nawet umierający człowiek wyczuł whisky...

– Zgadza się. Jego ostatnie słowa brzmiały, żebym czegoś nie pomylił... „Kierowca, francowaty tłuścioch, nawalony”. Nie wydaje się panu, że to całkiem jednoznaczne stwierdzenie jak na człowieka na łożu śmierci?

– Na to wygląda. Mogę jeszcze skorzystać z pańskiego telefonu?

– Bardzo proszę.

– Ale to będzie... rozmowa prywatna, jeśli pan pozwoli.

– Naturalnie. I tak nie mogę tu dłużej siedzieć, bo zarzucą mi później, że się migam od roboty.

Sowden wyszedł. Kiedy przechodził obok poczekalni, wyszli z niej dwaj siedzący w niej przedtem mężczyźni. Nagle niedorzeczne wyrzuty sumienia z powodu śmierci Westermana uderzyły go ze zdwojoną siłą.

– Halo! – zawołał. – Proszę chwileczkę zaczekać.

Zatrzymali się i odwrócili w jego stronę.

– Tak? – odezwał się palacz.

Sowden się rozejrzał: przy końcu korytarza stał umundurowany policjant. Sowden skinął na niego władczo i powiedział:

– Policja ma chyba z panami do pogadania.

Tamci dwaj spojrzeli po sobie.

– Serio? – zapytał grubas.

Posterunkowy podszedł do nich.

– Panie posterunkowy... – zaczął Sowden. – Dla spokoju sumienia chciałbym mieć pewność, że przeprowadzono badanie alkomatem.

Policjant był kompletnie zaskoczony.

– A kogo byś chciał zbadać, mój przyjacielu? – zainteresował się grubas.

– Myślałem, że to oczywiste – odparł Sowden. Odwrócił się na dźwięk pośpiesznych kroków za plecami i z ulgą rozpoznał zmierzającego w ich stronę Headingleya. – Właśnie dopominam się o badanie alkomatem, panie komisarzu – wyjaśnił.

– Aha, rozumiem. Bardzo pana przepraszam.

Może komisarz po prostu trochę się zadyszał, ale Sowden odniósł wrażenie, że w skierowanym do grubasa „bardzo pana przepraszam” było coś więcej niż zwykła policyjna uprzejmość.

– Przepraszam bardzo, kim pan właściwie jest? – zainteresował się. – Pańska twarz wygląda znajomo...

Grubas spojrzał na niego pytająco.

– Może wygląda, może nie wygląda... Jestem Dalziel. Podinspektor detektyw Dalziel, ściśle rzecz biorąc. Doktor Livingstone, jak sądzę?

Sowden doznał olśnienia.

– Boże, teraz rozumiem!

– Co pan rozumie, doktorze?

– Dlaczego to wszystko takie szemrane i cicho sza. To jest tuszowanie afery!

– Tuszowanie afery? – powtórzył półgłosem Dalziel. – Jakiej? I przez kogo?

– Pijany policjant spowodował wypadek – odparł wyzywająco Sowden. – I policja go teraz kryje.

Dramatyczna mała konfrontacja wywoływała coraz głośniejsze szmery wśród pielęgniarek i reszty personelu.

– Mnie nikt nie pyta, kim jestem – wtrącił palacz.

– No dobrze – zgodził się Sowden. – Nazwisko i stopień poproszę.

– Nie mam stopnia, a nazywam się Charlesworth, Arnold Charlesworth. Nie jestem policjantem, tylko bukmacherem, i z największą przyjemnością dam się przebadać alkomatem. Po raz drugi.

Sowden puścił to ostatnie zdanie mimo uszu i zapytał:

– Dlaczego ktoś miałby pana badać alkomatem, panie Charlesworth?

– Takie jest prawo, panie doktorze – odparł przyjaźnie Charlesworth. – Bo widzi pan, to ja prowadziłem samochód, z którym zderzył się ten nieszczęsny rowerzysta. Pan inspektor był moim pasażerem. A pierwsze badanie dało w moim wypadku wynik negatywny. – Dmuchnął Sowdenowi w twarz dymem z cygara. – Może pan sobie wciągnąć ten dym w stetoskop i badać do woli.

d2wuy7f
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d2wuy7f