Trwa ładowanie...
fragment
30-04-2012 20:15

Ostatnie promienie słońca

Ostatnie promienie słońcaŹródło: Inne
d1lcimm
d1lcimm

Stopniowo uświadomił sobie, że koń zniknął.
Dopóki się nie znajdzie, wszystko będzie stało w miejscu. Tego szarego, wiosennego poranka targ na wyspie był zatłoczony. Przybyło tu wielu postawnych, uzbrojonych brodatych mężczyzn, ale nie dla handlu. Nie dziś. Targowisko nie zostanie otwarte, nawet mimo obecności atrakcyjnych towarów na statku z południa.
Najwyraźniej przybył nie w porę.
Firaz ibn Bakir, kupiec z Fezany, rozmyślnie ucieleśniający swymi jaskrawymi jedwabiami (nie dość ciepłymi na kąsającym wietrze) wielki kalifat Al-Rassanu, siłą rzeczy widział w tej zwłoce kolejną ciężką próbę narzuconą mu za wykroczenia niezbyt cnotliwego życia.
Kupcowi trudno był żyć cnotliwie. Partnerzy domagali się zysku, a ten nie przychodził łatwo, jeśli się nabożnie ignorowało potrzeby – i sposobności – cielesnego świata. Asceza pustynnego fanatyka – jak ibn Bakir uznał dawno temu – nie była dla niego.
Zarazem całkowicie niesprawiedliwą byłaby sugestia, że wiódł bezczynne i komfortowe życie. Właśnie przetrwał (z takim spokojem, jakim raczył go obdarzyć Aszar i święte gwiazdy) trzy sztormy podczas bardzo długiej podróży na północ, a potem na wschód, nękany, jak zwykle na morzu, przez żołądek rozkołysany niczym fale oraz obawę o przyszłość statku, znajdującego się w niepewnych rękach nie trzeźwiejącego kapitana. Pijaństwo, rzecz jasna, było profanacją przykazań Aszara, lecz w tej kwestii ibn Bakir – co było godne pożałowania – nie spełniał warunków, które pozwoliłyby mu zająć kategoryczne stanowisko moralne.
Tak czy owak, w trakcie tej podróży werwa w znacznym stopniu go opuściła.
Aszaryci, zarówno ci z leżących na wschodzie ojczystych ziem Ammuzu i Soriyyi, jak i ci w Al-Rassanie, zwykli mawiać miedzy sobą, że świat ludzi można podzielić na trzy grupy: żywych, martwych i przebywających na morzu.
Świt zastał ibn Bakira na modłach dziękczynnych do ostatnich nocnych gwiazd za to, że w końcu jeszcze raz został policzony między znajdujących się w tej pierwszej błogosławionej grupie.
Tu, na odległej pogańskiej północy, na smaganym wiatrem targowisku na wyspie Rabady, czym prędzej chciał już zacząć wymianę swoich skór, tkanin, przypraw i kling na futra, bursztyn, sól i ciężkie beczki suszonego dorsza (które sprzeda w Ferrieres po drodze do domu) – i co prędzej opuścić towarzystwo tych barbarzyńskich Erlingów, którzy cuchnęli rybą, piwem i niedźwiedzim sadłem, którzy potrafili zabić człowieka podczas targowania się i którzy palili swych zmarłych przywódców – dzikusi! – na statkach pośród ich dobytku.
Właśnie w tym ostatnim – jak mu wyjaśniono – leżało sedno problemu z koniem. Dlatego pogrzebowe obrzędy Halldra Szczudłonogiego, który rządził Rabady jeszcze trzy noce temu, zostały zawieszone, ku widocznej konsternacji zebranych licznie wojowników i kupców.

Obraza ich bogów dębu i gromu oraz zwlekającego z odejściem cienia Halldra (a nie był to łagodny człowiek za życia, wątpliwe zatem, że stanie się taki po śmierci) była, jak poinformowano ibn Bakira, głęboka. Należało się spodziewać złych znaków największej wagi. Nikt nie chciał, by w mieście handlowym unosił się rozgniewany, bezdomny duch. Okryci futrami uzbrojeni brodacze, stojący na wietrznym placu, byli właściwie jak jeden mąż zatroskani, źli i pijani.
Typ, który mu to tłumaczył, łysy i groteskowo wielki Erling imieniem Ofnir, był znany ibn Bakirowi z dwóch poprzednich wypraw. Ofnir bywał użyteczny już przedtem – kiedy mu się zapłaciło: Erlingowie byli ciemnymi poganami, czczącymi drzewa, ale mieli stanowcze zdanie o wartości swoich usług.
Ofnir spędził kilka lat na wschodzie, w Karchickiej Gwardii cesarza w Sarancjum. Wrócił do domu z odrobiną pieniędzy, zakrzywioną szablą w zdobionej klejnotami pochwie, dwiema pokaźnymi bliznami (jedną miał na czubku głowy) i dolegliwością przywleczoną z burdelu na sarantyńskim nadbrzeżu. Przywiózł też dość przyzwoitą znajomość tego trudnego wschodniego języka. Dodatkowo – co było wielce użyteczne – nauczył się wystarczająco wielu słów w aszaryckim ibn Bakira, by pełnić rolę tłumacza dla garstki kupców z południa, którzy byli na tyle lekkomyślni, by żeglować wzdłuż skalistego wybrzeża, a potem na wschód po lodowatych, wzburzonych wodach tych północnych mórz – dla handlu z barbarzyńcami.
Erlingowie byli rozbójnikami i piratami. W swych drakkarach zapuszczali się coraz dalej na południe, rabując na ziemi i wodzie. Ale nawet piraci dawali się uwieść urokowi handlu i Firaz ibn Bakir (oraz jego partnerzy) czerpał z tej prawdy zysk. Na tyle duży, by wrócić tu już po raz trzeci i stać o smętnym poranku na tnącym jak nóż wietrze w oczekiwaniu, aż wreszcie spalą Halldra Szczudłonogiego na łodzi, razem z jego bronią i zbroją, z jego najlepszymi domowymi sprzętami, drewnianymi figurkami bogów, z jedną z jego niewolnic... oraz koniem.
Ciemnosiwym ulubieńcem Halldra, wielkiej urody koniem, który zniknął bez wieści. Na bardzo małej wyspie.
Ibn Bakir rozejrzał się dookoła. Z miejskiego rynku można było omieść spojrzeniem niemal całe Rabady. Port, kamienistą plażę, dwadzieścia erlińskich okrętów oraz jego własny duży statek handlowy – pierwszy, który wpłynął do portu, co powinno stanowić wyśmienitą nowinę. To miasto, dające schronienie może kilkuset duszom, uważane było za ważne targowisko północnych ziem. Fakt ten prywatnie bawił kupca z Fezany, człowieka, którego kiedyś przyjął kalif Cartady i który spacerował po ogrodach, słuchając muzyki tamtejszych fontann.
Tu nie było fontann. Za palisadą otoczoną rowem można było dostrzec mozaikę kamienistych ziem uprawnych, pasące się stada, a wreszcie las. Wedle wiedzy ibn Bakira za sosnowymi lasami znów rozciągało się morze, a za cieśniną skalisty ląd Vinmarku. Było tam więcej gospodarstw i rybackich wiosek, rozłożonych wzdłuż wybrzeża, a za nimi pustka: góry i drzewa przez szmat drogi, aż do miejsc, gdzie podobno renifery biegały w niepoliczonych stadach, mieszkający pośród nich ludzie przystrajali się do polowań w rogi, a w zimowe noce używali do czarów krwi.

Ibn Bakir spisał te historie w trakcie ostatniej długiej podróży do domu, opowiedział je kalifowi podczas audiencji w Cartadzie i ofiarował mu swe zapiski w prezencie razem z futrami i bursztynami. W rewanżu otrzymał naszyjnik i zdobiony ornamentami sztylet. Jego imię było teraz w Cartadzie znane.
Przyszło mu do głowy, że być może warto by obejrzeć i opisać ten pogrzeb – jeśli przeklęte obrzędy kiedykolwiek się zaczną.
Zadrżał. Było mu zimno na tym wyjącym wietrze. Przez rynek szła ku niemu niechlujna grupka mężczyzn. Zataczali się, jakby razem byli na okręcie. Jeden z nich potknął się i wpadł na drugiego; ten zaklął i odepchnął go, kładąc dłoń na rękojeści topora. Sprzeczkę spróbował zażegnać trzeci i otrzymał w nagrodę cios w ramię. Nie zwrócił na to uwagi, jakby ukąsił go owad. Jeszcze jeden potężny mężczyzna. Wszyscy oni, pomyślał ibn Bakir ze smutkiem, byli potężnie zbudowani.
Pomyślał poniewczasie, że może nie jest najlepiej być obcym na wyspie Rabady w sytuacji, gdy naczelnik (Erlingowie mieli na to swoje własne słowo, ale o ile ibn Bakir się orientował, oznaczało ono coś bardzo podobnego do naczelnika) nie żył, a obrzęd jego pogrzebu zakłóciło tajemnicze zniknięcie konia. Mogły się pojawić podejrzenia.
Gdy grupa się zbliżyła, rozłożył ręce, unosząc dłonie do góry, a potem złączył je przed sobą. Skłonił się oficjalnie. Ktoś się roześmiał. Ktoś stanął dokładnie przed nim i, chwiejnie wyciągając rękę, dotknął palcami bladożółtego jedwabiu tuniki Bakira, zostawiając na niej tłustą smugę. Ofnir, jego tłumacz, powiedział coś w ich języku i pozostali znów wybuchnęli śmiechem. Ibn Bakir, teraz już czujny, odniósł wrażenie, że napięcie opadło. Nie miał pojęcia, co zrobi, jeśli się mylił.
Pokaźny zysk, jaki mógł przynieść handel z barbarzyńcami, miał bezpośredni związek z niebezpieczeństwami podróży – a ryzykowna była nie tylko żegluga. Ibn Bakir był najmłodszym z partnerów, inwestującym mniej niż pozostali i zarabiającym swoją część dzięki podróżom... oraz pozwalaniu, by szarpały go za ubranie grube, śmierdzącym zjełczałym tłuszczem barbarzyńskie paluchy, podczas gdy on uśmiechał się, kłaniał i w duchu odliczał dni i godziny do odpłynięcia jego statku z opróżnioną i ponownie zapełnioną ładownią.
– Mówią – powiedział Ofnir z wolna, głośno, tak jak się mówi do półgłówka – teraz wiadomo kto brał koń Halldra.

Jego oddech, z bliska owiewający ibn Bakira, cuchnął śledziami i piwem. Jego wieści były jednak tchnieniem słodyczy. Oznaczały, że kupiec z Al-Rassanu, ten obcy, jest wolny od podejrzeń. Ibn Bakir jak dotąd wątpił, czy, mając do dyspozycji kilkanaście słów w ich języku i mizerne umiejętności Ofnira, zdoła im uświadomić oczywisty fakt, że przybył poprzedniego popołudnia i nie miał żadnych sensownych (ani jakichkolwiek innych) powodów, by zakłócać miejscowe obrzędy poprzez kradzież konia. W obecnym stanie nie byli to ludzie, którzy ulegliby sile argumentu.
– Kto to zrobił?
Ibn Bakir nie był zbytnio zainteresowany.
– Sługa Halldra. Sprzedany mu. Ojciec zabił nie tego, co trzeba. Odesłany. Syn nie ma teraz prawdziwej rodziny.
Brak rodziny zdaje się tu być wytłumaczeniem dla kradzieży, pomyślał cierpko ibn Bakir. Chyba właśnie to sugerował Ofnir. Kupiec znał w domu kogoś, kogo coś takiego mogłoby ubawić przy kielichu dobrego wina.
– A zatem zabrał konia? Dokąd? W lasy?
Ibn Bakir machnął ręką w stronę sosen widniejących za polami.
Ofnir wzruszył ramionami i pokazał na plac. Kupiec zobaczył, że mężczyźni dosiadają koni – nie zawsze sprawnie – i wyjeżdżają w stronę otwartej bramy miasta i mostu z desek, przerzuconego nad rowem. Inni biegli lub szli obok nich. Usłyszał krzyki. Był w nich gniew, owszem, ale i coś jeszcze: zapał, ożywienie. Obietnica dobrej zabawy.
– Wkrótce znaleziony – oznajmił Ofnir, w czymś, co uchodziło na ziemiach północy za aszarycki.
Ibn Bakir kiwnął głową. Patrzył, jak mija go w galopie dwóch ludzi. Jeden bez żadnego widocznego powodu nagle wrzasnął i wywinął toporem młyńca nad głową, aż zaświstało.
– Co mu zrobią? – zapytał ibn Bakir bez zbytniego zainteresowania.
Ofnir parsknął. Szybko powiedział coś do innych po erlińsku, najwyraźniej tłumacząc im pytanie.
Zagrzmiał zbiorowy śmiech. Jeden z mężczyzn w przypływie dobrego humoru uderzył ibn Bakira w ramię.
Kupiec odzyskał równowagę i, rozmasowując odrętwiałe ciało, zdał sobie sprawę, że zadał naiwne pytanie.
– Śmierć krwawego orła, może – odparł Ofnir, błyskając żółtawymi zębami w szerokim uśmiechu, i zrobił skomplikowany gest obiema rękami. Kupiec z południa nagle się ucieszył, że go nie pojmuje.
– Rozumie? Rozumie ty kiedy?
Firaz ibn Bakir, znajdujący się bardzo daleko od domu, pokręcił głową.

d1lcimm
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d1lcimm

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj