Informatyczny pirat wdarł się do centralnego systemu Watykanu jedenaście minut przed północą. Trzydzieści pięć sekund później w jednym z komputerów podłączonych do głównej sieci uruchomił się alarm. Było to zaledwie mignięcie na ekranie, oznaczające automatyczne włączenie się systemu zabezpieczeń w reakcji na wtargnięcie kogoś z zewnątrz. Następnie w rogu ekranu pojawiły się litery HK i dyżurny funkcjonariusz, jezuita, który właśnie zajmował się wprowadzaniem danych dotyczących ostatniego spisu powszechnego w państwie papieskim, podniósł słuchawkę telefonu, by powiadomić szefa obsługi.
- Mamy hackera - zgłosił.
Zapinając sutannę, ojciec Ignacio Arregui, też jezuita, wyszedł na korytarz i przeszedł pięćdziesiąt metrów, dzielących go od sali komputerowej. Był chudy i kościsty, w mroku pod freskami jego buty głośno skrzypiały. Po drodze wyjrzał przez okno, w kierunku pustej Via delia Tipografia i ciemnej fasady pałacu belwederskiego, mamrocząc pod nosem. Powodem złego humoru było bardziej wyrwanie go z drzemki niż wtargnięcie do systemu nieproszonego gościa. Takie wizyty zdarzały się często i zazwyczaj były zupełnie nieszkodliwe, ograniczały się do złamania obwodów bezpieczeństwa zewnętrznego, zostawały po nich drobne ślady obecności: błahe wiadomości lub niegroźne wirusy.
Informatyczni piraci - w żargonie technicznym hackerzy - lubią, by wiedziano, że złożyli wizytę. Najczęściej byli to młodzi chłopcy, uwielbiający podróże w przestrzeni wirtualnej, myszkowanie po obcych systemach w poszukiwaniu coraz trudniejszych wyzwań. Dla uzależnionych od komputera, chorych na najnowsze technologie spróbowanie szczęścia w Chase Manhattan Bank, Pentagonie czy Watykanie stanowi podniecającą przygodę.
Dyżurnym funkcjonariuszem był ojciec Cooey, irlandzki jezuita w okularach, młody i gruby. Z przejęciem uniósł brwi, pochylony nad klawiaturą komputera, śledząc kolejne kroki pirata. Kiedy ojciec Arregui zbliżył się, dostrzegł w jego oczach ulgę. Lampka do pracy oświetlała dolną część jego twarzy.
- Bardzo się cieszę, że ojciec jest tu ze mną.
Przełożony stanął obok, opierając dłonie na pulpicie w kręgu światła i uważnie wpatrywał się w ekran, na którym mrugały niebieskie i czerwone ikonki. System automatycznego poszukiwania utrzymywał stały kontakt z sygnałem intruza.
- Czy to coś poważnego?
- Możliwe.
Tylko raz w ostatnich latach zdarzyło się coś poważnego, kiedy pewnemu piratowi udało się wprowadzić wirusa do sieci Watykanu. Wirusy to programy rozmnażające się w systemie aż do jego całkowitej blokady, a w tym przypadku czyszczenie sieci i naprawa strat kosztowała przeszło pół miliona dolarów. Zidentyfikowany, po długich i skomplikowanych poszukiwaniach, pirat okazał się szesnastolatkiem mieszkającym w jednej z wiosek na holenderskim wybrzeżu.
Inne poważniejsze próby wprowadzenia wirusa czy programu-zabójcy zostały udaremnione zaraz na starcie - były to sprawki między innymi pewnego młodego mormona z Salt Lake City, integrystycznego stowarzyszenia islamskiego z siedzibą w Stambule, to znów jakiegoś szalonego księdza, przeciwnika celibatu, który nocami wyżywał się na komputerze w domu wariatów, dokąd trafił. Ów francuski ksiądz trzymał ich w szachu przez półtora miesiąca i został unieszkodliwiony dopiero, gdy zaraził czterdzieści dwa archiwa wirusem, który blokował ekrany, wypisując na nich przekleństaa po łacinie.
Ojciec Arregui wskazał palcem migający na czerwono kursor.
- Czy to nasz hacker?
- Tak.
- Jak go ojciec nazwał?
Każdemu piratowi nadawano imię, żeby go zidentyfikować i rozpracować; było wśród nich wielu starych znajomych. Ojciec Cooey wskazał linię w prawym dolnym rogu ekranu:
- Nieszpory, jak na razie. To pierwsze, co mi wpadło do głowy.
Z ekranu zniknęły pewne pliki i pojawiły się inne. Cooey przyjrzał się im z uwagą, następnie przesunął myszą kursor na jeden z nich i dwukrotnie kliknął. Teraz, kiedy miał przy sobie przełożonego, na którego mógł zrzucić odpowiedzialność, jego zachowanie było zupełnie inne - spokojniejsze i bardziej wyczekujące. Dla informatycznego weterana, a młody ksiądz był nim, pojawienie się pirata zawsze stanowi zawodowe wyzwanie.
- Jest tam od dziesięciu minut - powiedział, i ojcu Arregui wydało się, że usłyszał echo skrywanego podziwu w jego głosie. - Na początku jedynie poszukiwał właściwego wejścia. I nagle dostał się do środka. Musiał znać drogę, na pewno wcześniej już nas odwiedzał.
- Jakie ma zamiary?
Cooey wzruszył ramionami.
- Tego nie wiem. Ale pracuje sprawnie i szybko, ma potrójny system omijania naszej ochrony: najpierw próbuje prostych kombinacji nazw znanych użytkowników, a następnie haseł z naszego słownika i z listy 432 odpowiedzi - mówiąc to, młody jezuita lekko wykrzywił wargi, jakby starał się zetrzeć z nich uśmiech, całkowicie nie na miejscu. - Teraz poszukuje wejścia do INMAVATU.
Zaniepokojony ojciec Arregui zastukał paznokciami w jeden z poradników technicznych, jakimi był zasłany stół. INMAVAT to zastrzeżona lista wysokich urzędników kurii watykańskiej. Można się do niej dostać jedynie za pomocą tajnego osobistego hasła.
- Może spróbujemy użyć skanera śledzenia? - doradził.
Cooey wskazał brodą na ekran monitora stojącego na sąsiednim stole. Już o tym pomyślałem, znaczył gest. Połączony z policją i watykańską siecią telefoniczną, system ten rejestrował wszystkie dane związane z sygnałem użytkownika; zawierał nawet zasadzkę na hackerów, ciąg meandrycznych połączeń, w których sidłach zatrzymany intruz pozostawiał ślady umożliwiające jego zlokalizowanie i identyfikację.
- Niewiele tym osiągniemy - ocenił Cooey po chwili.
- Nieszpory zamaskował swoje wejście do systemu, skacząc po różnych sieciach telefonicznych. Ilekroć przepina się z jednej do drugiej, musimy iść za śladem aż do centrali... Musiałby zostać na dłużej, żebyśmy cokolwiek osiągnęli. Jeśli zechce nam wyrządzić szkodę, zrobi to.
- Czego innego może chcieć?
- Nie wiem - wyraz ciekawości i rozbawienia znów zaczął rysować się na ustach młodego księdza, znikając natychmiast, gdy tylko podnosił głowę. - Czasem wystarcza im, że się porozglądają albo zostawią wiadomość. Był tu kapitan Zap czy coś takiego - przerwał, wpatrując się w monitor. - Choć ten zadał sobie zbyt wiele trudu, żeby mogło chodzić o zwykłą przechadzkę.
Ojciec Arregui przytaknął głową dwukrotnie, pochłonięty śledzeniem kursora na ekranie. Po czym, jakby wracając do rzeczywistości, spojrzał na telefon oświetlony przez lampkę i wyciągnął rękę w kierunku słuchawki; jednak zatrzymał się w pół gestu.
- Sądzi ksiądz, że uda mu się wejść do INMAVATU?
Cooey wskazał na ekran swojego komputera.
- Właśnie to zrobił.
- Święte nieba!
Teraz czerwony kursor, migając z niezwykłą szybkością, biegł wzdłuż długiego ciągu plików przemykających po ekranie.
- Dobry jest - powiedział Cooey, już nie ukrywając podziwu. - Niech mi Bóg wybaczy, ale ten hacker jest naprawdę dobry - przerwał i uśmiechnął się. - Diabelnie dobry.
Zapomniał o klawiaturze i z łokciami na stole wpatrywał się w ekran. Pełna lista użytkowników z zastrzeżonym wstępem stała przed jego oczyma: osiemdziesięciu czterech kardynałów i najwyższych funkcjonariuszy, przy każdym jego osobiste hasło. Kursor przebiegł listę dwukrotnie z góry na dół, a potem na mgnienie oka zatrzymał się na linii oznaczonej V01A.
- Niech go! - mruknął ojciec Arregui.
Plik dziennika wskazywał na stopniowe powiększanie się wewnętrznej pamięci, co znaczyło, że intruz złamał hasło zabezpieczające i przekazywał piracką wiadomość do adresata.
- Kto to jest VO1A? - spytał Cooey.
Odpowiedzi nie uzyskał natychmiast. Ojciec Arregui rozpiął okrągły kołnierzyk sutanny, przejechał dłonią po karku i z niedowierzaniem znów spojrzał na ekran monitora. Następnie bardzo powoli podniósł słuchawkę i po chwili wahania wykręcił numer pogotowia sekretariatu Pałacu Apostolskiego. Siedmiokrotnie rozbrzmiał sygnał, zanim jakiś głos odpowiedział po włosku. Ojciec Arregui odchrząknął i powiadomił, że nieproszony gość dostał się do osobistego komputera Ojca Świętego.
(Opublikowano za zgodą Wydawnictwa Muza S.A.)