No dobrze. Nie mam najmniejszego zamiaru się ukrywać i powiem to: Dziecko to coś wprost okropnego, i wcale nie jest tak, jak myślałam, że będzie. O nie, nigdy nie miałam złudzeń, że przeobrażę się w jakąś świrowatą mamuśkę, co to uwielbia macierzyństwo, ale pojęcia nie miałam, że będę ryczeć od rana do nocy i że dość regularnie nachodzić mnie będą fantazje o odesłaniu jej z powrotem. I powiem wam: naprawdę sprytnie to wymyślili, że tak trudno się zorientować, gdzie właściwie znajduje się to „z powrotem”, bo gdybym tylko zdobyła tę informację, dziecko zniknęłoby z mojego życia.
Wiem, co myślicie. Myślicie mniej więcej tak: „A cóż w tym takiego strasznego? Co może być aż tak okropne?”. No więc całkowity brak snu – to po pierwsze. Sądziłam, że jestem przygotowana, bo od czasu do czasu miewałam napady bezsenności, a jeszcze na studiach zdarzało mi się zarywać noce jedną po drugiej. Tyle że wtedy były to dwie, góra trzy noce. Amatorstwo. To znaczy: oddałabym lewą rękę za to, żeby skończyło się na trzech nocach. Co tam, oddałabym lewą rękę, żeby to się skończyło na trzech tygodniach. Dziś mija już pięć, i brak jakichkolwiek oznak zbliżającego się końca. I nawet nie ma chwili wytchnienia, nie można zrobić sobie przerwy. To nie tak, że nie śpisz całą noc, a potem odsypiasz w dzień. Nie, nie, to się zwyczajnie nigdy nie kończy. Nie śpisz całą noc, po czym zaczynasz całodzienny dyżur, jesteś na każde zawołanie tej maleńkiej, płaczącej osóbki, która w nosie ma twoje śmiertelne zmęczenie oraz to, że znajdujesz się na krawędzi wyczerpania nerwowego, jak również to, że zaczynasz zbyt dobrze
rozumieć ludzi, którzy pewnego spokojnego dnia wchodzą do urzędów pocztowych i strzelają na oślep. Dodatkowymi niekorzystnymi okolicznościami są nękające ją kolki oraz niesamowita zdolność wrzeszczenia przez cały boży dzień zupełnie bez przyczyny, a w każdym razie nie z takich powodów, które ja potrafiłabym odgadnąć.
Dalej mamy karmienie piersią, które na początek można by nazwać piekłem na ziemi, a które z czasem coraz bardziej przypomina cierpienia grzeszników smażonych w ogniu piekielnym. Wystarczy, żebyście uprzytomnili sobie, że według jednej z wielu klasyfikacji psychologicznych, jestem klasycznym przypadkiem osobowości typu A, który wszystko musi robić na czas, co do minuty, i który nie potrafi żyć bez poczucia pełnej kontroli nad wszystkim wokół. Moje dziecko natomiast to wypisz, wymaluj Śpioszek z ferajny Królewny Śnieżki, który nie potrafi ssać nawet przez trzydzieści sekund, żeby nie wpaść w śpiączkę, i który budzi się nagle, umierając z głodu dwadzieścia lub trzydzieści, lub czterdzieści pięć minut później. Reasumując: nie ma najmniejszej nawet szansy, by Parker spożywała posiłki zgodnie z planem zaleconym przez pediatrę, czyli co trzy godziny, podjada więc na okrągło cały dzień, w związku z czym ja czuję się jak doprowadzona do szaleństwa, niepanująca nad sobą, wielka ludzka micha popcornu.
Ale to nie koniec. Jest coś jeszcze, coś gorszego niż ciągły płacz, wstawanie w nocy i pokryte strupami, bolące piersi czy brak możliwości karmienia co trzy godziny. Trudno to wyartykułować, ale tsunami, które czuję w sobie – o, tak, ciągle tam jest – bierze się chyba z tego, że kiedy masz dziecko i kiedy to ty jesteś tą nieszczęsną duszą nazywaną matką, twoje życie, to, które prowadziłaś, nagle i niespodziewanie się kończy. Nie ma już mnie. Nie ma nas. Jest dziecko i, ot tak, po prostu, nic poza nim.
W porządku, wyjaśnię to bardziej przystępnie. Zaledwie kilka tygodni temu mój typowy dzień przebiegał w taki oto sposób. Rankiem, około szóstej trzydzieści, budził mnie Howard Stern jednym ze swoich wywiadów z gwiazdkami porno nadawanym w radio, które włącza budzik. Po kilku próbach wyłączenia tego radia, czy raczej budzika, wstawałam, brałam prysznic, wklepywałam w twarz krem przeciwzmarszczkowy w cenie dwustu dolarów za tubkę i nakładałam różowy błyszczyk kupiony za dwadzieścia dolarów. Potem ubierałam się, wkładając wprost cudowne, choć całkowicie niepraktyczne wysokie szpilki, zjadałam miskę płatków śniadaniowych, zastanawiając się, gdzie tym razem fantazja poniesie Matta Lauera. Następnie udawałam się do pracy, gdzie kolejne osiem godzin zlatywało mi na przeprowadzaniu rozmów z rozpieszczonymi nastolatkami o tym, jaki college powinni wybrać, uspokajaniu rozzłoszczonych, rozkapryszonych rodziców, których pociechy nie dostały się do szkół, o jakich marzyły, oraz plotkowaniu przez telefon z moją
przyjaciółką Julie, a także, jeśli czas pozwalał, rozwiązywaniu krzyżówki z „New York Times’a” online.
O czwartej klub fitness. Godzina na intensywnych zajęciach cardio (w czasie ciąży mniej intensywnych, rzecz jasna) z dobrą muzyką wykonywaną przez mało znanych, luzackich muzyków, którzy, tak się złożyło, byli bardzo bliskimi znajomymi fantastycznego instruktora/aktora dyżurującego tego dnia. Następnie wracałam do domu, siadałam na kanapie, kładąc zbolałe stopy na poduszce, i czytałam książkę bądź oglądałam telewizję aż do powrotu Andrew, który przynosił ze sobą gotowy posiłek kupiony w jednej z czterech restauracji, gdzie zamawialiśmy na wynos pięć razy w tygodniu. Po kolacji kładłam się i w łóżku oglądałam Rodzinę Soprano albo Oprah Show lub też cokolwiek innego, co nagrał nasz cyfrowy magnetowid TiVo. Jeśli akurat była to środa, uprawiałam bardzo solidny, śródtygodniowy małżeński seks, a potem odpływałam w głęboki sen na całe, nieprzerwane osiem godzin, z wielokrotnymi fazami REM.
A teraz dla porównania.
Obecnie o godzinie czwartej nad ranem budzi mnie dźwięk kojarzący mi się z odgłosem, który według moich wyobrażeń, wydają dusze potępione. Dźwięk dobiega z odbiornika niani elektronicznej. Wyskakuję z łóżka, narzucam szlafrok i biegnę do pokoju Parker, w którym powietrze przesycone jest mdląco-słodkawym zapachem kupki karmionego piersią niemowlęcia. Ponieważ nie sypiam w soczewkach kontaktowych, a zapomniałam założyć okulary, podczas zmiany pieluchy mażę sobie rękę kupą. Myję rękę, siadam w bujanym fotelu, wyciągam pierś, która rozmiarem oraz stopniem twardości przypomina niedojrzały melon, i wkładam ją dziecku do buzi. Po czterech minutach Parker zasypia, a ja, bardzo delikatnie i bardzo cicho, wstaję i staram się położyć ją do łóżeczka, nie budząc jej przy tym. Ale oczywiście dokładnie w momencie, gdy wysuwam ramię, małe powieki podnoszą się i rozlega się znajomy płacz, ponownie więc siadam w fotelu, wyciągam pierś i wkładam Parker do buzi. Próbujemy od nowa.
Kiedy zaczyna wrzeszczeć przy drugiej próbie położenia, opieram się wszechogarniającej pokusie, by uciec i nigdy nie powrócić. Przeciwnie – spaceruję z nią po pokoju, nucąc Old MacDonald, trzydzieści albo czterdzieści razy z rzędu, gdyż jakoś udało mi się odkryć, że to jedyna piosenka, która ją uspokaja – to pieprzone „i-ja-i-ja-ou”. Kiedy w końcu, półtorej godziny później, udaje mi się ją położyć, biegnę z powrotem do sypialni i nurkuję do łóżka, gdzie natychmiast zasypiam na jakieś, czy ja wiem, może dwadzieścia minut, po których budzi mnie wycie potępieńca. Do tego czasu Andrew zdążył już wstać i szykuje się do pracy, ja natomiast następną godzinę spędzam, płacząc histerycznie i błagając go, by został w domu i pomógł mi. On nie spełnia mojej prośby, a kiedy wychodzi, dzwonię do niego na komórkę i wykrzykuję obelżywe wyzwiska, przeklinam go za zmarnowanie mi życia, aż do czasu, gdy dojeżdża do Beverly Glen Boulevard, gdzie traci zasięg, a ja uzmysławiam sobie, że wrzeszczę do głuchego telefonu.