O człowieku, który jadł szczury. I inne opowiadania
– Filipowicz jest obserwatorem tak czułym i tak wnikliwym, że trudno wychodzi się z jego opowiadań. Po tej podróży współczesna literatura może się wydać rozczarowująca – napisała we wstępie do książki Justyna Sobolewska. To ona dokonała wyboru tekstów do ”Mojej kochanej, dumnej prowincji”. Filipowicz, wieloletni partner Wisławy Szymborskiej, był mistrzem krótkich form prozatorskich, mikropowieści i opowiadań. W czasie II wojny światowej był więźniem obozów koncentracyjnych. W jego książkach pisanych po wojnie można znaleźć wiele tekstów nawiązujących do przeżyć z tego traumatycznego okresu. Przedpremierowo prezentujemy jeden z nich.
Jutro także będzie dzień
Na wschodzie trwała jeszcze wojna, mojego ojca nie było z nami. Mieszkaliśmy w szarym piętrowym budynku, położonym w sąsiedztwie koszar otoczonych z trzech stron ceglanym murem, z czwartej wysokimi żelaznymi sztachetami. Miałem sześć lat i zajmowałem się zbieraniem kasztanów walających się na wilgotnej, pokrytej rzadką trawą ziemi, zdrapywałem kruchy, odstający od cegieł tynk, robiłem podkopy, wznosiłem budowle i stawiałem mosty. Porzucałem nagle te czynności, aby przekraść się do zamkniętego na kłódkę ogródka, gdzie rosły w cieniu krzaków ogniste nasturcje.
(img|747683|center)
fot. iStock.com/scimmery1
Kwiaty te smakowały jak rzodkiewka, o czym dowiedziałem się od jednego chłopca, który umarł później na szkarlatynę. Zrywałem i zjadałem kwiat nasturcji, potem, zaniepokojony czymś, stałem i nasłuchiwałem: ze stajni słychać było uderzenia kopyt, z daleka dolatywał turkot kół po bruku. Szedłem powoli w pewne odległe miejsce w parku. Był tam okrągły cembrowany basen, w którym nie było wody, tylko gęsta czarna maź. W basenie nie było ryb ani nawet żab; jednak coś wstrętnego tam żyło, ruszało się – czasem, wieczorem, wydawało huczący głos. Starsi – moja matka i babka, a także inne osoby, które pojawiały się w naszym domu – mówili, że ta sadzawka nie ma dna, że gdybym do niej wpadł – zginąłbym na zawsze. Bałem się tego miejsca, ale nie do tego stopnia, aby go unikać. Można by powiedzieć, że chodziłem tam po to, aby się bać.
Podobnie rzecz miała się z pewnym parterowym budynkiem, leżącym w najdalszym, ciemnym kącie parku. Ten szary kamienny budynek miał niską bramę i dwa wąskie okna zasłonięte okiennicami, niezupełnie jednak szczelnymi. Podkradłszy się wśród wysokich, zakurzonych pokrzyw i łopianów, wspiąwszy się na palce i przyłożywszy oko do szczeliny w okiennicy, można było po długim czasie zobaczyć niski, długi stół obity blachą, jakieś skrzynki i sterty papierów powiązanych sznurkiem. Moje wyprawy w to miejsce nie dały się jednak ukryć z powodu pokrzyw.
– Znowu się drapiesz, znowu byłeś koło tej trupiarni! – krzyczała moja matka i dostawałem w skórę. Przez jakiś czas unikałem tamtej okolicy parku. Wyprawiałem się więc w inną stronę, w którą zresztą także nie wolno mi było się zapuszczać. Ale moja bytność tam nie pozostawiała na mnie żadnych dowodów winy; nie było tam pokrzyw, kolców ani błota. Był rozległy, pusty dziedziniec, pośrodku studnia z żelaznym kołem. Niskie, długie stajnie otaczały dziedziniec. Świeciło tu zawsze słońce, panował straszny upał. W stajni było tylko kilka starych koni, bo wszystkie młode poszły na wojnę. Pośrodku dziedzińca stała wielka armata z długą lufą, koło armaty ćwiczyli żołnierze. Byli ubrani w stare, połatane mundury, śmierdzieli skórą i naftaliną. Na głowach mieli furażerki, ich twarze ociekały potem. Na rozkaz kaprala z czarnymi wąsikami żołnierze biegli, stawali bez ruchu, potem znowu biegli i gromadzili się koło armaty. Potem, znowu na rozkaz, podnosili jej ciężki żelazny ogon i odwracali długą lufę w inną stronę.
Przypatrywałem się długo żołnierzom i czekałem, kiedy armata wystrzeli; na świecie była przecież wojna. Ale armata nie chciała wystrzelić. Potem kapral mówił, że jest przerwa i można palić. Żołnierze biegli do studni, kręcili żelaznym kołem, pili dużo wody, polewali sobie głowy i chlapali na siebie, potem palili papierosy.
Moja matka mówiła, że ci żołnierze nie mieli nawet szesnastu lat i gadali brzydkie wyrazy. Słyszałem, co mówili żołnierze, ale nie powtarzałem tego w domu. Starsi byli zdania, że jak takie dzieci biorą do wojska, to znaczy, że wojna się kończy. Ale wojna widocznie się nie kończyła, bo żołnierze odjechali na front, a na dziedzińcu pojawili się inni, starzy, bardzo starzy, mieli wąsy, niektórzy byli łysi, palili fajki. Nie biegali tak prędko jak młodzi, nie pili tak dużo wody jak tamci. Jednego dnia starzy żołnierze wyjechali, a na dziedzińcu pojawili się młodsi, ale inni, nie ci co pierwej. Został tylko ten sam kapral z czarnymi wąsikami i ta sama wielka armata, którą na noc ubierano w zielony kubrak. Mój pracowity dzień kończył się późnym popołudniem, kiedy wzywano mnie nieodwołalnie do domu. W miarę jednak jak zbliżała się ta chwila, czułem rosnący nawał pilnych spraw. Przypominałem sobie, że nie byłem jeszcze dzisiaj koło śmietnika, gdzie można było znaleźć guziki od rosyjskich i niemieckich mundurów,
wystrzelone gilzy i w ogóle mnóstwo tajemniczych przedmiotów. W połowie drogi do śmietnika zmieniałem zamiar, gdyż nie cierpiąca zwłoki wydawała mi się sprawa białych królików z czerwonymi oczami mieszkających w piętrowych klatkach. W parku robiło się mroczno, po jasnym jeszcze niebie leciały, kracząc, wrony i sadowiły się na czubach kasztanów.
Obejrzyj też: ”Szacunek dla wszystkich jednakowy”, obchody 73.rocznicy Powstania Warszawskiego
Miałem już coraz mniej czasu do stracenia, wszystkie więc pozostałe czynności wykonywałem w biegu. Kiedy pędziłem przez pusty dziedziniec, z otwartych okien budynku koszarowego odzywała się harmonia. Przyśpieszałem, gdyż te nudne, rozwlekłe dźwięki przypominały mi, że czasu mam już bardzo mało. Pędziłem, w biegu schylałem się i podnosiłem z ziemi rzeczy, które czekały na mnie, i chowałem je do kieszeni. Gnałem wzdłuż muru i zdyszany, dopadałem dziury wygrzebanej w jednym miejscu pod murem. Kładłem się na ziemi i leżałem chwilę spokojnie. Serce biło mi bardzo mocno. Patrzyłem na tamtą stronę i słuchałem. Spodziewałem się, że stanie się coś, co zmieni dalszy bieg spraw tego dnia. Byłem przekonany, że to przyjdzie stamtąd, zza muru. Leżałem dosyć długo na ziemi, ale nic się nie działo; trotuarem przechodziły nogi, stukając obcasami, środkiem drogi jechał, skrzypiąc i turkocząc po bruku – wóz. Z daleka dawał się słyszeć nagle głos mojej matki wzywający mnie do domu.
Słyszałem go i nie słyszałem. Raz odzywał się we mnie, potem daleko, na końcu świata, i ginął. Zrywałem się i biegłem dalej wzdłuż muru. Zatrzymywałem się pod kasztanami i stałem chwilę, rozglądając się i nasłuchując. Pachniało ziemią, starymi workami i pokrzywami. Tu, w dole, było cicho, tylko w górze, na czubach drzew, kłóciły się ze sobą wrony, trzaskały skrzydłami i strącały się z gałęzi. Głos mojej matki znowu odzywał się, błądził, nie mógł mnie znaleźć, ale był na moim tropie. Miałem jeszcze jedną szansę: ukryć się w krzakach dzikiego bzu. Biegłem schylony, rozgarniając przed sobą gałęzie. W jednym miejscu, koło dziurawego wiadra, zwalniałem i szedłem już dalej powoli, ostrożnie, wpatrując się w gęstwinę liści, póki na tle nieba nie odnalazłem rzeczy, o której istnieniu wiedziałem: było to gniazdo ptaka. Wyciągałem powoli rękę, z gniazda wylatywał z przeraźliwym furkotem mały dziki ptak i siadał niedaleko, w rozwidleniu gałązek. Ptak odwracał głowę i patrzył na mnie. W tej chwili głos mojej matki
przebijał się przez jakąś gęstą zaporę i docierał do mojego ucha. Musiałem cofnąć się, nie mogłem już uciec. Głos już wiedział, gdzie jestem, znalazł mnie. Wracałem do domu.
Kiedyś, idąc właśnie o takiej porze do domu, zrezygnowany już i pogodzony z losem, usłyszałem nagle szelest kroków w miejscu, w którym nigdy nie spotykałem ludzi. Było to w pobliżu trupiarni, którą teraz, o zmroku, mijałem szybko, nie oglądając się poza siebie. Stanąłem za drzewem i wyjrzałem: zobaczyłem dwóch żołnierzy prowadzących kobietę. Kobieta szła między nimi, miała głowę spuszczoną i milczała. Żołnierze z kobietą przeszli blisko koło mnie, widziałem ich twarze, były wykrzywione, złe. Prowadzili tę kobietę na pewno na śmierć. Jeden z żołnierzy wyjął z kieszeni klucz i długo otwierał drzwi trupiarni, mówił przy tym brzydkie wyrazy. Drugi rozglądał się dookoła, ale nie zauważył mnie. Chciałem uciec, ale nie mogłem oderwać stóp od ziemi, chciałem krzyknąć, ale nie byłem w stanie otworzyć ust. Gdy wszyscy troje weszli do środka, udało mi się ruszyć z miejsca. Pobiegłem wprost do domu i usiłowałem opowiedzieć to, co widziałem.
(img|747685|center)
fot. iStock.com/Ryhor Bruyeu
Mówiłem, że trzeba zaraz biec, bo żołnierze mogą zabić kobietę. Ale obojętność ludzi starszych była przerażająca: moja babka wyszła do kuchni, a matka zaczęła robić dziwne miny, raz wesołe, potem smutne. Pewien oficer, który był właśnie u nas z wizytą, zrobił się czerwony jak burak i zaczął prędko rozpinać wysoki, naszywany srebrnymi zygzakami kołnierz. Jego żona, której nienawidziłem, kazała mi iść do kuchni, bo mnie babcia woła. W kuchni o tej porze babka robiła mi na prymusie kolację, a ja musiałem rozbierać się i myć. Prymus huczał, ja stałem w miednicy i udawałem, że myję brzuch i nogi. Ale uwaga moja zaprzątnięta była tym, co się działo za oknem: rozpoczynało się tam codzienne, straszne widowisko. Wielkie rozżarzone słońce opadało powoli, czerwieniejąc, i zbliżało się do płaskiej ziemi i czarnego lasu na widnokręgu. Słońce zanurzało się w chmurach, spalało się – świat tracił kolory, gasł. Potem słońce ukazywało się jeszcze poniżej chmur, ale było już bardzo cienkie, stopione, przeźroczyste. Teraz
zapalały się jeszcze na chwilę drzewa, dachy, okna domów i wysokie żelazne sztachety. Zaczynał się koniec świata. Słońce zbliżało się do czarnego lasu oddzielającego ziemię od nieba i ciemność zaczynała je zjadać powoli, kawałek po kawałku. Słońce nikło, ze świata zostawały tylko czarne zgliszcza. Był to już koniec – ogarniał mnie straszny żal, potem bezsilna rozpacz, zaczynałem płakać. Ale nikt mnie nie rozumiał, dostawałem w skórę.
Pewnego dnia, wcześnie rano, pojawił się w naszym domu wysoki człowiek z jasnym wąsem i brązową twarzą, który miał być moim ojcem. Człowiek ten wrócił z wojny, bo właśnie wojna się skończyła. Kazano mi się cieszyć z przyjazdu człowieka, którego nawet nie znałem. Powtarzano mi, że powinienem być szczęśliwy i powinienem kochać tego człowieka, bo jest moim ojcem. Domagano się ode mnie rzeczy niezrozumiałych. Moja matka i babka powtarzały ciągle, że wszystko będzie inaczej, że teraz dopiero zacznie się życie. Mimo jednak zapewnień starszych, że wszystko będzie inaczej – dzień powrotu mojego ojca miał skończyć się znów przerażającym, jeszcze może straszliwszym niż w inne dni widowiskiem. Z powodu zamieszania w domu pora mojego mycia i kolacji opóźniła się. Ale świat nie interesował się tym, co się dzieje w naszym domu. Wiedziałem już od chwili, że tak będzie. Stałem w kuchni koło okna opuszczony przez wszystkich. Starsi siedzieli w pokoju i słuchali już drugi raz tego samego opowiadania mojego ojca o tym, jak
jadł szczury i jak miał potem tyfus. Było to wstrętne, co opowiadał, brzydziłem się tym człowiekiem.
Stałem koło okna i widziałem, że nic nie jest w stanie powstrzymać tego, co się miało stać. Słońce zaszło za czarne, wyścielone od wewnątrz kolorową watą chmury. Obsuwało się coraz głębiej, rzucało żółte promienie na niebo. Na krawędzi chmur toczyła się jeszcze przez chwilę wojna, ale jej wynik był przesądzony, wiedziałem to. Mimo to chciałem jeszcze mieć nadzieję; położyłem się na łóżku, przytuliłem policzek do poduszki i zamknąłem oczy. Kiedy po chwili wstałem i popatrzyłem znów w okno – wojna była już przegrana. Słońce wyjrzało jeszcze raz spod czarnych, rozżarzonych na brzegach chmur – ale było już pokonane, słabe, cienkie, przejrzyste jak szkło. Na domiar wszystkiego zerwał się wielki wiatr i wiał, przeginając gałęzie kasztanów i rozwiewając czarne dymy z kominów. Ściemniało się gwałtownie. Świat kurczył się, dusił i znikał. Ktoś chodził po kuchni, stukał, przesuwał krzesła. Z pokoju słychać było głośną rozmowę. Słyszałem te głosy, ale nic mnie one nie obchodziły. Nagle, poza moimi plecami, rozległ się
gruby głos mojego ojca:
– Dlaczego on płacze?
– Zawsze płacze, jak słońce zachodzi. Wymyślił sobie taką zabawę – powiedziała od niechcenia moja matka.
– Dlaczego ty płaczesz? Ojciec musiał dwa razy powtarzać pytanie, bo ja nie chciałem odpowiadać; zresztą nie wiedziałem sam, co powiedzieć. Po chwili wykrztusiłem:
– Bo wszystko się kończy...
– Co się kończy?
– Dzień się kończy, świat się kończy, już nic nie będzie...
– Co ty mówisz, przecież jutro także będzie dzień – powiedział mój ojciec.
Nie miał już takiego grubego, chrapliwego głosu jak pierwej.
– Nie, nie – powtarzałem uparcie. Nikt mnie nie rozumiał. Nie umiałem powiedzieć, o co mi chodzi.
– Daję ci słowo honoru, że jutro także będzie dzień – powiedział człowiek, który jadł szczury.
Kiedy sobie to uprzytomniłem, nowa fala rozpaczy zalała mi serce.
– Popatrz, my wszyscy czekamy na jutrzejszy dzień – powiedział mój ojciec łagodnie.
– Nie, nie – powtarzałem uparcie.
Wielkie, podnoszące się z wnętrza mojego ciała łkanie wstrząsało mną. Nikt mnie nie rozumiał. Przecież to mój świat, świat moich rzeczy, radości i strachów kończył się – nie ich świat!
Fragment pochodzi z książki ” Moja kochana, dumna prowincja” , Kornela Filipowicza, wydawnictwo Znak, premiera 2 sierpnia 2017
(img|747674|center)