Nowotworowe dzieje świata
Historia raka przypomina historię szpiegowską, w której strzelanie na oślep zaskakująco często przynosi dobre skutki. W swojej książce poświęconej chorobom nowotworowym, Siddharta Mukherjee opowiada o jednej z najbardziej zdemonizowanych chorób współczesności.
Współczesny demon
''Cesarz wszech chorób. Biografia raka'' wydana w Polsce nakładem wydawnictwa Czarne, została uhonorowana wieloma wyróżnieniami: Nagrodą Pulitzera w kategorii literatura faktu, Literacką Nagrodą PEN/E.O. Wilson dla Książek Naukowych, nagrodą za najlepszy debiut przyznawaną przez "The Guardian". "The New York Times Book Review" umieszcza ją na liście dziesięciu najlepszych książek 2010 roku, magazyn "TIME" zalicza ją do stu najważniejszych książek stulecia, a "New York Times" - do stu najlepszych książek non-fiction wszech czasów. Cesarz wszech chorób posłużył też jako kanwa filmu dokumentalnego w reżyserii Kena Burnsa, transmitowanego przez PBS Television.
Rak - najeźdźca doskonały
Rak to choroba współczesności - tak jak w XIX wieku była nią gruźlica. O ile suchoty, bo tak nazywano również gruźlicę, były chorobą wywołującą obsesyjną gorączkowość, modną dolegliwością, na którą chcieli zapadać poeci romantyczni, by zaimponować swoim kochankom, o tyle rak kojarzy się głównie ze współczesnością. To najeźdźca doskonały - gruźlica w patologiczny sposób usuwała komórki, jej prątki wydrążały płuca, natomiast rak dusi człowieka, produkując za dużo komórek. Jak pisze Mukherjee, rak "żyje straceńczo, pomysłowo, zawzięcie, terytorialnie, sprytnie [...]. Rak jest fenomenalnie skutecznym najeźdźcą i kolonizatorem między innymi dlatego, że wykorzystuje te cechy, dzięki którym, my, ludzie, jesteśmy skuteczni - czy to jako gatunek, czy jako poszczególne organizmy".
Dodatkowo, rak to choroba, która ciągle się zmienia, ewoluuje - jest niestabilny genetycznie i przez to bardzo skuteczny. Kiedy i gdzie narodził się rak? Czy pojawił się dopiero współcześnie, a może był cichym zabójcą, który ukrywał się przez wieki przed okiem kolejnych pokoleń lekarzy?
Czterdziesty piąty przypadek, którego nie można wyleczyć
W 1862 roku pewien ekscentryczny człowiek o nazwisku Edwin Smith (który był między innymi oszustem, fałszerzem antyków i egiptologiem samoukiem) kupił (inna wersja podaje, że ukradł) z antykwariatu w Luksorze stary papirus pokryty egipskim pismem. Obecnie uważa się, że to kopia pochodząca z roku 2500 przed naszą erą, a oryginał datuje się na XVII wiek przed naszą erą.
W 1930 roku udało się przetłumaczyć dokument: zawiera on zbiór nauk wielkiego egipskiego lekarza Imhotepa. Był to niezwykły człowiek, nawet jak na czasy wyjątkowego rozkwitu Egiptu. Dziś powiedzielibyśmy, że Imhotep to człowiek renesansu,bowiem zajmował się architekturą, astrologią i astronomią, próbował przeprowadzać operacje na otwartym mózgu. W odcyfrowanym papirusie nie ma śladu ani magii, ani religii, to po prostu bardzo suchy opis poszczególnych dolegliwości i tego, co należy zrobić, by wyleczyć pacjenta. Imhotep opisał 48 przypadków, mi.in.: pękające kości dłoni, wrzody, ropnie, strzaskane kości czaszki. Czterdziesty piąty punkt to pierwszy w historii opis raka - to "napęczniały guz w piersi", "chłodny, twardy, nabity jak niedojrzały owoc i ukradkowo rozprzestrzeniający się pod skórą", czyli typowy opis raka piersi. Wszystkie pozostałe przypadki Imhotepa w kolumnie "leczenie" zawierają jakąś poradę. Przypadek czterdziesty piąty w kolumnie "leczenie" ma jedno słowo: "brak".
Cierpienie perskiej królowej
Ulgę przyniósł jej grecki niewolnik, lekarz o imieniu Demokedes, który namówił ją, by wycięła guz. Po tym wydarzeniu Atossa znika z kart Dzieł Herodota, jak rak z historii medycyny. Dlaczego tak się dzieje? Co sprawia, że wielki grabieżca ludzkiego organizmu przyczaił się na całe stulecia? Czy ludzie przez wieki nie chorowali na raka? Dlaczego, choć niemal w każdej religii starożytnej mamy do czynienia z bóstwami, które chronią przed prawie każda możliwą chorobą, nie ma żadnego boga "od raka"?
Skąd rak?
Powodów jest co najmniej kilka. Pierwszym z nich jest ten, że rak wiąże się z wiekiem - im człowiek jest starszy, tym ryzyko zachorowania na nowotwór rośnie, czasami w bardzo dużym tempie. W większości społeczeństw starożytnych ludzie umierali zbyt wcześnie, żeby w ogóle zdążyć zachorować na raka. Nawet jeśli rak istniał, wcześniej zapadano na inne choroby: cholerę, ospę, trąd, dżumę, zapalenie płuc, puchlinę wodną.
Nowotwór stał się widoczny, kiedy wszystkie te choroby zostały zlikwidowane, ujarzmione. W XIX wieku lekarze wierzyli, że rak to choroba cywilizacji. Że to pośpiech i tempo współczesnego życia skazuje nas na zapadanie na nowotwory, bo w ciele pojawiają się jakieś patologiczne zmiany. Zjawiska skojarzyli poprawnie, ale nie chodzi wcale o tempo. Cywilizacja pozwoliła wydłużyć życie człowieka, a przez to wydobyła raka na powierzchnię.
Skok w skali
Innym czynnikiem oprócz długowieczności jest też dobra diagnostyka medyczna. Ta sama choroba pojawiająca się u dziecka dziś zostanie opisana jako białaczka, a w XIX wieku zostałaby nazwana infekcją albo "ropieniem krwi". To paradoks - im szybciej jesteśmy w stanie wykryć raka, tym wydaje się, że zachorowań na nowotwory jest więcej. Ostatni czynnik to zmiany trybu życia: pewne nowotwory są rzadsze, inne występują niemal powszechnie. Rak żołądka przestał być tak powszechny, kiedy wprowadzono nowoczesne systemy przechowywania żywności.
Popularność palenia papierosów wśród mężczyzn zaowocowała wzrostem zachorowalności na raka płuc w latach 50.XX wieku (z kolei szczyt zachorowalności wśród kobiet, które palić zaczęły masowo dopiero w latach 50. jeszcze nie nastąpił). W 1900 roku w Ameryce Północnej umierano na gruźlicę, za nią, na drugim miejscu, było zapalenie płuc. Rak? To dalekie, siódme miejsce. Ale już na początku lat 40. Amerykanie żyli o jakieś 26 lat dłużej, a nowotwór "wskoczył" na drugie miejsce na liście chorób, zaraz po chorobie wieńcowej serca.
Nazwa i teoria czarnej żółci
Każda choroba, nawet najbardziej tajemnicza, ma swoją nazwę. Nie inaczej jest z rakiem. Jego nazwa pojawiła się wraz z pismami Hipokratesa, jednego z najsłynniejszych greckich lekarzy, tego samego, który opracował zasady etyczne, jakimi powinien kierować się każdy lekarz.Nowotworowy guz skojarzył się Hipokratesowi z krabem: wprawdzie mało który nowotwór przypomina kształtem to zwierzę, ale obraz był bardzo sugestywny. W dodatku pasował do teorii Hipokratesa, którą później rozwinął inny lekarz, Klaudiusz Galen, o tak zwanych humorach, czyli cieczach, które są w każdym ludzkim organizmie. To krew, flegma, żółć i czarna żółć - każda z nich ma inny kolor i każda - jeśli jest jej za dużo - odpowiada za inną chorobę. Rak miał pochodzić od nadmiaru czarnej żółci i w związku z tym być chorobą całego organizmu.
Obaj Grecy uważali, że lepiej zostawić pacjenta z rakiem samemu sobie i go nie leczyć, wtedy pacjenci żyją dłużej, zwłaszcza, że i tak nic się nie da zrobić, po co więc pomnażać ich cierpienie. Przez wieki trudno było lekarzom uwolnić się od tej teorii. Nie usuwano guzów, bo takie operacje byłyby dowodem na głupotę, skoro i tak po wycięciu guza czarna żółć znów napłynie. Z jednej strony - przez wieki nikt raka nie operował, z drugiej - teoria Hipokratesa i Galena oszczędziła cierpienia wielu ludziom. Biorąc pod uwagę fakt, że nie było znieczuleń i antybiotyków, zabiegi chirurgiczne przeprowadzano albo w zimnych średniowiecznych klinikach, albo - najczęściej - na brudnym zapleczu zakładu balwierskiego, niezbyt czystym nożem, za to z unieruchomieniem pacjenta skórzanymi pasami.
Mapy Wesaliusza
Gdy nie działały przedziwne mikstury takie jak wyciągi z arszeniku, ołów, lisie płuca, środki przeczyszczające, a w końcu alkohol i opium, zostawało zawsze ostateczne rozwiązanie: puszczanie krwi.Kiedy zimą 1533 roku Andreas Wesaliusz przyjechał z Brukseli do Paryża, by nauczyć się dokładnie teorii Galena, na zajęciach z anatomii panował kompletny chaos: profesorowie dłubali w zwłokach, a psy ogryzały kości pod stołami. Wesaliusz skarżył się, że żadnych szczegółów anatomicznych nie poznał: "nie dysponując mapą ludzkich organów dla orientacji, chirurdzy musieli przedzierać się przez ciała pacjentów na chybił trafił, jak marynarze, których wysłano w rejs bez map i kompasów". Wesaliusz był sfrustrowany, postanowił zapełnić tę lukę i stworzyć mapę anatomii ludzkiego ciała.Potrzebny był mu materiał, więc często chodził na podparyskie cmentarze, odkrył też miejską szubienicę. Czasami nawet dwa razy dziennie szmuglował w torbie kawałki martwych ciał.
Dobił targu z artystami z pracowni Tycjana i zaczął publikować swoje rysunki w postaci szczegółowych tablic. Na jednej z nich widać, setki lat przed wynalezieniem tomografu, poziomy przekrój ludzkiego mózgu w plastrach. Kolejnym krokiem był układ żylny i limfatyczny: ten również trafił na rysunkowe plansze. Wszystko szło świetnie, ale pojawił się pewien problem: w ludzkim ciele była krew, limfa, żółć, ale czarnej żółci nie było. Wesaliusz stanął w trudnej sytuacji, uczył się od Galena wszystkiego o ludzkim ciele, ale nie znalazł podstawy teorii swojego mistrza.
Wiadro na ropę i niezbyt czysty skalpel
Zanim pewnego grudniowego poranka 1947 roku w Bostonie, w wilgotnej klitce służącej mu za laboratorium Sidney Farber wyciągnie pierwsze próbki aminopteryny i zacznie testować jej skuteczność na chorujących na białaczkę dzieciach w Children's Hospital, miną całe stulecia, kiedy rak będzie leczony albo przez puszczanie krwi, albo przez wycinanie kolejnych części ciała. Człowiekiem, którego nazwisko nierozerwalnie połączy się z tak zwaną koncepcją radykalną będzie William Stewart Halsted - do tego stopnia, że w medycznej terminologii utrwaliło się określenie "zabieg Halsteda".Halsted urodził się w połowie XIX wieku w Nowym Jorku, a chirurgiem został przez przypadek. Nie widział się w roli kupca w rodzinnej firmie i wybrał medycynę. Był człowiekiem, dla którego anatomia stała się obsesją. Kiedy skończyły mu się podręczniki, przerzucił się na pacjentów.
W trakcie pracy w jednym z nowojorskich szpitali przeżył załamanie nerwowe kursując między szpitalem a uniwersytetem kilka mil w każdą stronę. Kiedy doszedł do siebie, pracował z jeszcze większą energią. Były to czasy, kiedy "stażyści biegali po korytarzach szpitala z wiadrami na ropę, z których przelewały się płyny ustrojowe pacjentów. Do szycia używano katgutu, który, przed nawleczeniem na igłę zwilżano śliną, a po założeniu szwów sterczały nici z ran, mając nieograniczony kontakt z powietrzem. Chirurdzy nosili skalpele w kieszeniach. Jeśli jakieś narzędzie spadało na brudną od krwi podłogę, podnosiło się je, byle jak przecierało i wkładało z powrotem do kieszeni - albo do ciała pacjenta leżącego na stole operacyjnym".
Radykalnie, czyli z korzeniami
W 1877 roku Halsted wybrał się do Europy, odwiedzał kliniki, w których uczył się nowych technik operacyjnych. Miał pewną rękę i sporą dozę odwagi, graniczącej z brawurą - potrafił usunąć zainfekowany pęcherzyk żółciowy własnej matce, operując ją na kuchennym stole. Od Niemców dowiedział się, że kokaina może działać jak środek znieczulający - ale zanim podał ją pacjentom, testował działanie narkotyku na sobie.
Uzależnienie nie przeszkodziło mu (a kto wie, czy nie pomogło) w pracy. Wdrożył nowe programy szkoleniowe dla rezydentów oddziałów chirurgicznych, ożenił się z szefową pielęgniarek i zajął leczeniem raka piersi. Leczenie było kolejnym krokiem w osiągnięciach niemieckich chirurgów - po co wycinać mniejszy mięsień piersiowy, skoro można usunąć całą pierś? Rak miał zostać wycięty cały, z korzeniami. Halsted i jego uczniowie woleli usuwać kolejne części ciała niż dopuścić do nawrotu raka: "pewien europejski chirurg usunął pacjentce wraz z piersią zaatakowaną przez raka także trzy żebra i inne fragmenty klatki piersiowej, a dodatkowo amputował rękę aż po obojczyk". Czy taki sposób ratował życie pacjentkom? Z 76 chorych leczonych przez Halsteda tylko 40 przeżyło dłużej niż trzy lata. Niemal połowa tej grupy zmarła przed upływem trzech lat od operacji - na chorobę, która rzekomo miała zostać "wycięta z korzeniami".
Ola Maciejewska / ksiazki.wp.pl