JEDEN
Bar na Straint Street
Vic Serotonin siedział w barze na Straint Street, tuż poza aureolą strefy zdarzenia Saudade, pogrążony w rozmowie z grubasem z innej planety, posługującym się imieniem Antoyne. Całą noc spędzili na grze w kości. Zbliżał się już świt i lokal wypełniało wypełzające z ulicznych latarń brązowe światło, jaskrawe, lecz zarazem dość słabe.
– Nigdy nie byłem wewnątrz – przyznał grubas, mając na myśli strefę zdarzenia – ale sądzę...
– Antoyne, jeśli masz zamiar opowiadać bzdury, nawet nie zaczynaj – ostrzegł go Serotonin.
Grubas zrobił urażoną minę.
– Kup sobie następną kolejkę – poradził mu Vic.
Bar był usytuowany mniej więcej w połowie długości Straint Street, wąskiej, zatłoczonej ulicy pełnej jednopiętrowych budynków. Jakieś dwie trzecie z nich miało okna zabite deskami. Jak na wszystkich ulicach w tej części Saudade, roiło się tu od kotów, zwłaszcza o świcie i o zmierzchu, gdy przekraczały w obie strony granicę strefy zdarzenia. Zapewne z tego właśnie powodu bar nosił nazwę Czarny Kot, Biały Kot. Był tu obity cynkową blachą kontuar, trochę za wysoki, by można było przy nim wygodnie usiąść. Szereg butelek zawierających płyny o nieprawdopodobnych kolorach. Kilka stolików. Długie okno łatwo zachodziło parą, ale nie przeszkadzało to nikomu poza Antoyne’em. Rankiem bar wypełniał smród czosnku, utrzymujący się po nocy. Niekiedy wyczuwało się też odór stęchlizny, jakby po ciemku coś zakradło się tu z aureoli strefy zdarzenia i po kilku próbach oddychania barowym powietrzem dokonało żywota pod stolikiem w rogu. Operatory‑cienie wisiały wysoko w spojeniach ścian z sufitem, jak pajęczyny. Nie miały tu
zbyt wiele do roboty.
Vic – to był skrót od Vico, imienia popularnego na Scienza Nuova, gdzie się urodził – spędzał w barze większość dni. Tu się stołował i tu prowadził swój interes. Bar służył mu też jako skrytka pocztowa oraz miejsce spotkań z klientami, przede wszystkim jednak był tak zwaną meliną wyjściową, ulokowaną w korzystnym miejscu – niezbyt daleko od strefy zdarzenia, lecz nie na tyle blisko, by jego efekty były wyczuwalne. Lokal miał też inną zaletę: Vica łączyły przyjazne stosunki z jego właścicielką, kobietą o nazwisku Liv Hula, która nie wynajęła kierownika, lecz osobiście prowadziła lokal przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Ludzie uważali ją za barmankę, ale to jej nie przeszkadzało. Nie miała w zwyczaju narzekać. Była jedną z tych kobiet, które zapadają się w siebie po czterdziestce – niska, chuda, siwe, ostrzyżone na jeża włosy, kilka inteligentnych tatuaży na muskularnych przedramionach i wyraz twarzy sugerujący, że nieustannie błądzi gdzieś myślami. W barze grała muzyka. Liv Hula lubiła alternatywne
rytmy i słonowodny dub, popularne przed kilku laty.
– Hej, daj grubasowi spokój – skarciła Vica. – Każdy ma prawo do swojego zdania.
Serotonin spojrzał na nią ze zdumieniem.
– Nawet nie zamierzam ci odpowiadać.
– Miałeś kiepską noc, Vic?
– Powinnaś to wiedzieć. Byłaś tu ze mną.
Nalała mu kolejkę rumu Black Heart, a grubasowi tego, co tam właściwie pił.
– Powiedziałabym, że byłeś tu sam, Vic – sprzeciwiła się. – Przez większość czasu.
Oboje parsknęli śmiechem. Potem spojrzała w stronę otwartych drzwi baru za jego plecami.
– Chyba masz klientkę – oznajmiła.
Kobieta stojąca w wejściu była nieco za wysoka, by nosić modne aktualnie buty na obcasach. Miała długie, szczupłe dłonie, a jej wygląd sugerował wewnętrzny spokój zmieszany z nerwowością, co często widziało się u turystek. Otaczała ją aura niepewności. Sprawiała wrażenie eleganckiej, lecz jednocześnie zakłopotanej, jakby musiała dopiero się uczyć nosić ubranie albo ten talent nie rozkwitł w niej do końca. Mogłoby się zdawać, że zgubiła drogę. Przyszła do baru odziana w czarny dwuczęściowy kostium, złożony ze skąpego, ciasnego żakietu oraz sięgającej połowy łydek spódnicy z kontrafałdą, na który włożyła długie futro barwy miodu. Stała w drzwiach wyraźnie skrępowana. Zza jej pleców do środka napływał zimny blask Straint Street. W świetle padającym przez okno jej twarz nie prezentowała się zbyt korzystnie.
– Przepraszam, czy...
Tak brzmiały pierwsze słowa kobiety.
Gdy tylko się odezwała, operatory‑cienie natychmiast się rozwinęły i napłynęły ku niej ze wszystkich kątów sali, by wirować wokół jej głowy jak duchy, nietoperze, kawałki papieru, dym albo staruszki ściskające antyczne medaliony z kosmykami włosów. Potrafiły rozpoznać przedstawicieli warstw uprzywilejowanych.
– Ojej – szeptały. – Cóż za piękne dłonie.
– Czy możemy w czymś...
– Możemy ci w czymś pomóc, skarbie?
– Cóż za piękne, piękne dłonie!
Liv Hulę wyraźnie to rozbawiło.
– Do mnie nigdy tak nie mówią – przyznała, zwracając się do kobiety w futrze. Nagle ujrzała wizję własnego życia, wypełnionego niemal wyłącznie ciężką harówką, nawet w rzadkich, pamiętnych chwilach uniesienia.
– Chodzi ci o Vica. On siedzi tam – oznajmiła.
Zawsze wskazywała go klientom, a potem umywała ręce. Tym razem Vic się ucieszył. Miał mało pracy. To był kiepski rok, choć liczba statków stojących w turystycznym porcie na to nie wskazywała. Vic miał się za inteligentnego, pełnego determinacji człowieka, ale kobiety uważały go za słabego i rozdzieranego konfliktami. Były jednak skłonne uważać to za nieudaną próbę udawania zniewieściałości, co wydawało im się atrakcyjne. Vic żłopał w barze z Grubym Antoyne’em i Liv Hulą już od kilku tygodni, lecz nadal wyglądał młodo jak na swój wiek. Zwrócił się w jej stronę, trzymając ręce w kieszeniach, i nieznajoma skierowała się ku niemu, jakby był jedynym punktem orientacyjnym dostępnym w barze. Im bliżej podchodziła, tym mniej pewnie wyglądała. Jak większość klientów, nie wiedziała, od czego zacząć.
– Chcę, żebyś mnie tam zaprowadził – odezwała się wreszcie.
Vic uniósł palec do ust. Wolałby usłyszeć mniej śmiałe słowa.
– Nie tak głośno – zasugerował.
– Przepraszam.
Wzruszył ramionami.
– Nie ma sprawy.
– Wszyscy tu jesteśmy przyjaciółmi – zapewniła Liv Hula.
Vic obrzucił ją pytającym spojrzeniem, które po chwili przerodziło się w uśmiech.
Kobieta również się uśmiechnęła.
– Do strefy zdarzenia – uściśliła, jakby ktokolwiek mógł mieć wątpliwości.
Na jej gładkiej twarzy odbiły się jakieś nie do końca zrozumiałe dla Vica tęsknoty. Mówiąc, odwróciła od niego wzrok. Powinno mu to dać do myślenia, on jednak zaprowadził ją do stolika, gdzie przez pięć minut rozmawiali ze sobą cicho. Zapewnił ją, że nic nie mogłoby być łatwiejsze od tego, czego pragnie. Musiała jednak zdawać sobie sprawę z ryzyka. Nie wolno było lekceważyć czyhających tam zagrożeń. Postąpiłby głupio, gdyby nie powiedział jej tego jasno. Głupio i nieodpowiedzialnie, dodał. Pieniądze przeszły z rąk do rąk. Potem oboje wstali i opuścili bar.
– Kolejny jeleń przy paśniku – mruknęła Liv Hula, tak głośno, że Vic przystanął w drzwiach.
Antoyne przechwalał się, że był nawigatorem u Eda Chinola. Spędzał dni, wsparty łokciami o bar, gapiąc się na K‑statki, opadające z nieba nad domami po przeciwnej stronie ulicy. Większość ludzi wątpiła, by rzeczywiście z kimkolwiek latał, ale potrafił pojąć aluzję i trzymać gębę na kłódkę. Poza tą opowieścią mówił o sobie tylko jedno:
– Grubas imieniem Antoyne gówno wszystkich obchodzi.
– Pod tym względem masz świętą rację – powtarzała mu często Liv Hula.
Po wyjściu Vica, w barze zapadła cisza. Operatory‑cienie uspokoiły się i wróciły do kątów pod sufitem, przywracając im znajomy wygląd. Antoyne przyjrzał się stolikowi, a potem przeniósł wzrok na Liv Hulę. Mogłoby się zdawać, że zaraz zaczną rozmawiać o Vicu albo o kobiecie, ale żadne z nich nie miało nic do powiedzenia. Grubas był zły na Liv Hulę za to, że broniła go przed Vikiem Serotoninem. Odsunął nagle krzesło. Nogi mebla zgrzytnęły płaczliwie na drewnianej podłodze. Antoyne wstał, podszedł do okna i starł z niego parę otwartą dłonią.
– Jest jeszcze ciemno – zauważył.
Liv Hula musiała przyznać, że to prawda.
– Hej – dodał. – To Joe Leone.
Fasady po przeciwnej stronie ulicy były krzywe i wypaczone, jakby budynki utraciły wiarę w swą strukturalną integralność. Mieściły się w nich tanie przybytki krawieckie, specjalizujące się w kosmetyce i jednorazowych kultywarach. Właściwie nie można ich było nazwać „salonami”. Były na to zbyt nędzne. Napływała do nich garstka klientów od wuja Suwaka albo z salonów Nueva Cut, znajdujących się w śródmieściu, wykonywały też zamówienia dla chłopaków‑cieni, takich jak Joe Leone. Joe wlókł się właśnie ulicą, przytrzymując się murów i płotów. Siły opuszczały go co chwila, ale wkrótce wracały. Padał, czekał minutkę i podnosił się znowu. Kosztowało go to sporo wysiłku. Można było zauważyć, że ściska coś w jednej ręce. Drugą trzymał się płotu. W miarę, jak się zbliżał, na jego twarzy pogłębiało się zdziwienie.
Antoyne otoczył usta wilgotnymi dłońmi i zawołał głosem sprawozdawcy sportowego z Radia Retro:
– ...czy tym razem zdoła dotrzeć do celu?!
– Pamiętaj, żeby nas zawiadomić, gdy odzyskasz człowieczeństwo – burknęła Liv Hula. Grubas wzruszył ramionami i odwrócił się od okna.
– To łatwe pytanie – stwierdził normalnym głosem. – Do tej pory zawsze mu się udawało.
Joe nadal wlókł się przed siebie. Kiedy podszedł bliżej, można było zobaczyć, że krawcy zrobili coś z jego twarzą, nadali jej nieco lwi wygląd. Była biała i spocona, ale brakowało jej odpowiedniej mimiki. Ich zabiegi upodobniły ją do wykutej z jednego kawałka rzeźby, mimo że przed wysokim czołem i kośćmi policzkowymi mężczyzny kołysały się długie włosy. Joe zwalił się na ziemię przed jedną z rzeźni genetycznych i przestał się ruszać. Po paru minutach pojawiło się dwóch mężczyzn prawie tak samo potężnych jak on i wciągnęło go do środka.
Joe zaczął walczyć, kiedy miał siedem lat.
– Nigdy nie bij drugiego, synku – tłumaczył mu cierpliwie ojciec – bo ten drugi to również ty.
Joe Leone nie potrafił tego zrozumieć. Nawet kiedy miał siedem lat, choć wszyscy się zgadzali, że wówczas jego inteligencja osiągnęła punkt szczytowy. Lubił walczyć. Gdy osiągnął dwanaście lat, stało się to jego zawodem. Stał się jednym z chłopaków‑cieni i od tej pory żył w jednorazowych kultywarach. Lubił kły, inteligentne tatuaże, i spodnie sznurowane po bokach. Joe nie miał własnego ciała. Kultywary kosztowały go tak wiele, że nie był w stanie zaoszczędzić pieniędzy na odkupienie go. Codziennie wkraczał na ring, by robić to samo, co zawsze. Coraz bardziej mieszało mu się w głowie.
– Nie zliczę, ile razy widziałem własne flaki. Hej, i co z tego? Utrata flaków to nic złego. Gorzej jest przegrać walkę.
Potem wybuchał śmiechem i stawiał rozmówcy jeszcze jedną kolejkę.
Codziennie z ringu wynoszono zmasakrowanego kultywara, a następnego dnia Joe Leone szedł do krawca na Straint Street i wychodził od niego gotowy do następnej walki. To było męczące, ale kochał takie życie. Liv Hula nigdy nie brała od niego pieniędzy za alkohol. Wszyscy wiedzieli, że darzy go sympatią.
– Te walki są głupie i okrutne – oznajmiła grubasowi.
Antoyne miał wystarczająco dużo rozumu, by wiedzieć, że nie należy się jej sprzeciwiać.
– Zajmowałaś się czymś, nim otworzyłaś bar? – zapytał po chwili, szukając czegoś, o co mogliby się pokłócić.
Rozciągnęła usta w pozbawionym życia uśmiechu.
– Paroma rzeczami – odparła.
– A jak to się stało, że nigdy o nich od ciebie nie słyszałem?
– I tu mnie masz, Antoyne.
Czekała na odpowiedź grubasa, ale jego uwagę przyciągnęło kolejne wydarzenie rozgrywające się na Straint Street. Ponownie wytarł parę i przycisnął twarz do szyby.
– Irene trochę się dziś spóźniła – zauważył.
Liv Hula pośpiesznie znalazła sobie coś do roboty za barem.
– Naprawdę? – zapytała.
– Minutę albo dwie.
– Cóż dla niej znaczy tak krótki czas?
Liv Hula była przekonana, że walki to idiotyczny sposób zarobkowania. Idiotyczny pomysł na życie. Do chwili, gdy poznał Irene, jedyną ambicją Joego Leone było dorównanie głupotą obrazowi, jaki prezentował publicznie. Potem zrobiło się jeszcze gorzej. Irene była Moną i zapracowała na dobrą opinię w niekorporacyjnym porcie kosmicznym. Była drobna, niecały metr sześćdziesiąt w przezroczystych poliuretanowych butach na wysokich obcasach, a puszyste blond włosy nadawały jej bardzo seksowny wygląd. Jak wszystkie produkty wuja Suwaka, miała w sobie coś organicznego, coś realnego. Widziała, jak Joe Leone walczy, i gdy już poczuła woń jego krwi, nie mogła go zostawić w spokoju. Każdego ranka, gdy wracał do krawca, ona również się zjawiała. Oboje byli żywymi symbolami branży usług seksualnych i branży walk na ringu. Gdy byli razem, trudno było określić które której. Sami w sobie tworzyli nową postać rozrywki.
Irene zaczęła się dobijać do drzwi rzeźni genetycznej.
– Jak myślisz, ile czasu każą jej wrzeszczeć, nim wreszcie otworzą? – zapytał gruby Antoyne. Liv Hula znalazła na pokrywającej kontuar blasze plamę przypominającą kształtem mapę i gapiła się na nią z zaciekawieniem.
– Nie wiem dlaczego mnie pytasz – mruknęła.
– Ona coś do niego czuje – ciągnął Antoyne, próbując wykorzystać szansę. – Temu nie sposób zaprzeczyć. Nikt w to nie wątpi. Jezu – dodał – popatrz na te cycki.
Spróbował sobie wyobrazić, że Joe Leone spoczywa martwy i rozpuszczony w tanku, jego kości i narządy wewnętrzne na nowo składają się w całość, a Irene uśmiecha się do niego półgębkiem jak każda Mona. Wic polegał na tym, że Irene była takiego samego zdania, jak Liv Hula. Co rano kazała, by przynieśli jej stare drewniane krzesło, i ustawiała je przy tanku Joego, ozdobionym jego wyblakłym sloganem „Bez środków przeciwbólowych”. Siadała na krześle, ignorując migotanie różowych LED‑ów, które i tak były tylko na pokaz, i patrzyła, jak wypełniający zbiornik proteom pluska niczym ciepła ślina, wywołując kaskady autokatalizy w substracie czterdziestu tysięcy rodzajów cząsteczek. Płyn wymieniano co dwadzieścia minut, by wypłukać niepożądane produkty, których nie zdołałyby wyeliminować normalne procesy chemiczne. Nie mogła znieść towarzyszącego temu mlaskającego dźwięku.
Pewnego dnia nie wrócisz, powtarzała Lwu. Jeszcze jedna walka i będziesz miał u mnie przesrane. Joe był już jednak algorytmem, przebywał gdzieś w przestrzeni operatorowej. Wybierał sobie z katalogu nowe kły, dostosowując je do swych układów glikolitycznych. Nie słyszał ani jednego jej słowa.
Och, Joe, mówię poważnie, powtarzała. Jeszcze jedna walka.
Liv Hula czasami również patrzyła na rakiety.
Tuż przed świtem stała przy oknie razem z grubasem, by patrzeć na dwa baryłkowate, błyszczące jak mosiądz frachtowce, startujące z korporacyjnego portu kosmicznego. Potem z wojskowych hangarów wynurzył się K-statek, ciągnący za sobą szeroką, białą smugę kondensacyjną z silnika fRAM. W poświacie brzasku twarz kobiety miała nadspodziewanie ciepły wyraz. Trakt Kefahuchiego znikał już z nieba, przypominającego uchyloną pokrywkę, odsłaniającą wąską, jasnozieloną łunę przedświtu, widoczną na wschodnim horyzoncie. Wkrótce nadejdzie wiatr od morza, niosący wąskim korytarzem Straint Street nisko wiszące mgły ze strefy zdarzenia. Dla najróżniejszych ludzi stanie się to sygnałem rozpoczynającym dzień. Liv Hula i grubas Antoyne obserwowali K‑statek, przecinający niebo jak nożyczki.
– Leciałeś kiedyś takim statkiem, Antoyne? – zapytała kobieta.
Mężczyzna zamrugał, odwracając głowę.
– To niepotrzebne – poskarżył się. – Po co ten sarkazm?
W tej samej chwili do baru wrócił Vic Serotonin. Szedł szybko, oglądając się za siebie. Wyglądał na człowieka mającego dzień zepsuty od samego rana. Twarz miał pobladłą, a z otarcia na policzku sączyły się kropelki krwi. Najwyraźniej przed chwilą brodził w oleistej wodzie, a rękaw zapinanej na zamek błyskawiczny gabardynowej kurtki był w połowie oderwany na ramieniu. Liv Hula natychmiast pomyślała, że wygląda to tak, jakby ktoś złapał Vica za rękaw, gdy padali na ziemię, choć nie wiedziała, dlaczego miałoby się to stać.
– Jezu, Vic – mruknęła.
– Nalej mi kolejkę – zażądał Serotonin.
Dotarł do środka sali, jakby chciał wypić trunek przy barze, a potem zmienił nagle zdanie i usiadł za najbliższym stolikiem. Najwyraźniej nie miał pomysłu, co robić dalej. Kilka operatorów‑cieni oddzieliło się od sufitu, by mu się przyjrzeć, ale patrzył przez nie na wskroś.
– Kurwa – powtarzał cichym, zaskoczonym głosem. Po chwili jego oddech się uspokoił.
Natychmiast po przyjściu Vica grubas zapomniał o urażonych uczuciach. Przysunął sobie krzesło i zaczął mu o czymś opowiadać, pochylając się nad blatem z takim entuzjazmem, że krawędź stolika wrzynała się w jego miękkie ciało. W cichym głosie Antoyne’a pobrzmiewała niecierpliwość, od czasu do czasu dało się zrozumieć kilka słów. „Entradista”, „twarde promienie X”, „Ed Chinol”. Vic spoglądał przez niego na wskroś.
– Zamknij się albo cię zastrzelę – odezwał się po chwili.
Zrozpaczony grubas odwrócił wzrok. Powiedział, że chce tylko otrzymać tu szansę i Vic powinien mu ją dać. Z trudem powstrzymywał łzy.
– Przepraszam – mruknął Serotonin, ale myślał już o czymś innym. Ledwie dostrzegł Liv Hulę, która przyniosła mu szklaneczkę i usiadła przy stoliku, mówiąc:
– Black Heart, Vic, taki jak lubisz.
– Kurwa – powtórzył.
– Gdzie się podziała ta kobieta, Vic?
– Nie mam pojęcia.
– Nie chciałabym usłyszeć, że ją tam zostawiłeś.
– Nie wytrzymała nerwowo i zwiała. Jest gdzieś w aureoli. Antoyne, wyjrzyj na ulicę i powiedz mi, czy kogoś tam widzisz.
– Chodzi mi tylko o szansę uzyskania akceptacji – oznajmił grubas.
– Antoyne, nie pierdol.
– Nikt tego nie rozumie.
Serotonin otworzył usta, chcąc coś dodać, ale nagle jakby zapomniał o tamtym.
– Nigdy nie widziałem takiej paniki – wyznał, kręcąc głową. – Nie można nawet powiedzieć, że weszliśmy do strefy. Dzisiaj jest kiepsko, ale bywało gorzej.
Opróżnił szklaneczkę i odstawił ją na stolik. Zamiast ją zabrać, Liv Hula złapała go za nadgarstek.
– Jak kiepsko jest? – zapytała. Nie puściła Vica, dopóki jej nie odpowiedział.
– Wszystko się porusza – przyznał. – Widywałem gorsze rzeczy, ale z reguły dalej, w głębi strefy.
– Gdzie ona jest, Vic?
Roześmiał się. To był śmiech, który praktykował zbyt często.
– Już ci mówiłem – zaczął zmęczonym tonem. – Gdzieś w aureoli. Nie zdołaliśmy dotrzeć dalej. Nagle zwiała między budynki. Widziałem tylko jedwabne pończochy i to pierdolone futro, a w następnej chwili nie było już nic. Słyszałem jeszcze, jak skądś wołała, ale dałem sobie spokój. Nalej mi jeszcze jedną kolejkę, Liv, albo nie wiem co zrobię.
– Nawet nie próbowałeś jej szukać, Vic – oskarżyła go Liv Hula.
Spojrzał na nią ze zdumieniem.
– Zostałeś w bezpiecznym miejscu, zawołałeś ją ze dwa razy i wróciłeś do domu.
– Vic nigdy by tego nie zrobił – zapewnił ze złością grubas. Nikt nie zamierzał wygłaszać przeciwnej opinii. – Hej, Vic. Powiedz jej. Nigdy byś tego nie zrobił! – Wstał z krzesła. – Wychodzę na ulicę. Będę miał oczy otwarte, jak tego chciałeś. Krzywdzisz Vica Serotonina, jeśli myślisz, że mógłby tak postąpić – oznajmił kobiecie.
Zaraz po jego wyjściu Liv Hula podeszła do baru i nalała Vicowi drugą kolejkę rumu. Serotonin potarł twarz dłońmi, jak ktoś, kto jest okropnie zmęczony i nie widzi już przed sobą drogi w życiu. Jego twarz wyglądała starzej niż w chwili, gdy wychodził z baru. Stała się posępna i przygnębiona, jego oczy przybrały na pewien czas błagalny wyraz, który pewnego dnia miał w nich pozostać na stałe.
– Nie wiesz, jak tam jest – oznajmił kobiecie.
– Pewnie, że nie wiem – zgodziła się. – Tylko Vic Serotonin to wie.
– Ulice nachodzą na siebie, wszystko z minuty na minutę traci synchronizację. Geografia nie funkcjonuje. W całym tym syfie nie ma ani jednego fragmentu stałej architektury. Jeśli ktoś zboczy ze znanej ścieżki, jest zgubiony. We dnie i w nocy słychać szczekanie bezdomnych psów. Wszystko usiłuje utrzymać się na powierzchni.
Liv nie pozwoliła mu wykręcić się tak łatwo.
– Jesteś zawodowcem, Vic – przypomniała mu. – Oni są klientami. Tu masz rum, jeśli chcesz. – Wsparła się łokciami o bar. – To ty musisz nad sobą panować.
Jej słowa go rozbawiły. Przełknął trunek jednym haustem i jego twarz odzyskała kolory. Oboje spojrzeli na siebie nieco przyjaźniejszym wzrokiem, ale Vic jeszcze z nią nie skończył.
– Hej, Liv – zaczął cicho po chwili czy dwóch. – Jaka jest różnica między tym, co widziałaś, a tym, kim jesteś? Chcesz się dowiedzieć, jak tam jest? Prawda wygląda tak, że poświęcasz całe lata na próby zrozumienia tego wszystkiego i to nie pozostaje bez śladu.
Wstał i podszedł do drzwi.
– Przestań się opierdalać, Antoyne! – zawołał. – Kazałem ci patrzeć, to patrz.
Grubas, który przetruchtał kawałek pod wiatr, by rozjaśnić sobie w głowie, a także przekonać się, czy zdoła zobaczyć Monę Irene przez szczeliny między deskami w oknie rzeźni, podbiegł do niego z uśmiechem. Drżał na zimnie.
– Antoyne może nam o tym opowiedzieć – oznajmił Vic Serotonin. – Wszystko, co wie.
– Daj mu spokój.
– Byłeś tam w chwili, gdy wszystko się rozpada, Antoyne?
– Nigdy tam nie byłem, Vic – odparł pośpiesznie grubas. – I nigdy nie twierdziłem, że jest inaczej.
– W chwili, gdy wszystko nagle zniknęło i nie masz pojęcia, co pojawiło się w zamian? Powietrze przypomina surowe ciasto. Nie chodzi mi o zapach, tylko o strukturę. Na każdym rogu są zepsute telefony przybite do murów. Na wszystkich jest napis „Mów”, ale nie ma przewodów. Dzwonią, ale nikt nigdy ich nie odbiera.
Liv Hula przyjrzała mu się, a potem wzruszyła ramionami.
– Vic zawsze się wścieka, kiedy traci klientów – wyjaśniła grubasowi.
– Pieprzę cię – oznajmił Vic Serotonin. – Pieprzę was oboje.
Odsunął od siebie szklaneczkę i wyszedł z baru.
Po jego odejściu w lokalu znowu zapadła cisza. Choć Liv Hula i grubas chcieli rozmawiać, byli uwięzieni we własnych myślach. Wiatr od morza słabł. Robiło się coraz jaśniej, aż wreszcie nie mogli już zaprzeczyć, że nadszedł świt. Kobieta umyła i wytarła szklaneczkę Vica Serotonina, a potem ostrożnie postawiła ją na miejsce, za barem. Następnie poszła do pokoju na górze. Miała ochotę się przebrać, ale gapiła się tylko z przypominającym narastającą panikę uczuciem na niezasłane łóżko, pojemnik na pościel i nagie białe ściany.
Powinnam się stąd wynosić, pomyślała. Natychmiast się przeprowadzić.
Gdy znowu zeszła na dół, Antoyne stał już pod oknem. Wspierał ręce na parapecie, gapiąc się na kolejne statki startujące z korporacyjnego portu kosmicznego. Odwrócił się lekko, jakby chciał coś powiedzieć, ale, nie otrzymawszy zachęty, zwrócił się z powrotem w stronę okna.
Po drugiej stronie ulicy ktoś otworzył drzwi rzeźni.
Po krótkiej, cichej walce, na ulicę wyszła Mona Irene. Postąpiła parę niepewnych kroków, kierując niewidzące spojrzenie w obie strony ulicy, jak pijak poddający ocenie intensywny ruch, a potem usiadła znienacka na krawężniku. Drzwi zatrzasnęły się za nią. Irene uniosła spódnicę. Antoyne wtulił twarz w szybę.
– Hej – wyszeptał.
Tymczasem Irene postawiła na chodniku małą czerwoną kosmetyczkę z błyszczącego poliuretanu i zaczęła grzebać w niej jedną ręką. Nadal tam tkwiła, pokazując wszystko, co miała, pociągając nosem i ocierając oczy, gdy po jakichś dwóch, trzech minutach ze strefy zdarzenia Saudade napłynęła bezgłośna, czujna fala kotów.
Któż mógłby zgadnąć, ile ich było? Co ciekawe, ani jeden nie był pręgowany, tylko czarne albo białe. Gdy opuszczały strefę, wyglądało to jak model jakiegoś chaotycznego, mieszanego pływu, którego rezultatów nie sposób przewidzieć, mimo że wszystkie elementy są deterministyczne. Wkrótce wypełniły całą Straint Street, przynosząc ze sobą ciepło swych ciał, a także intensywny, lecz całkiem przyjemny zapach kurzu. Mona podniosła się z trudem, ale koty poświęcały jej równie mało uwagi jak ulicznym latarniom.
Irene urodziła się na planecie o nazwie Perkins Rent. Kiedy ją opuszczała, była wysoka i koścista, miała wielkie stopy i poruszała się niezgrabnie. Uśmiechając się, odsłaniała dziąsła, a włosy malowała sobie w miedziane fale, tak gęste i splątane, że mogła odbierać sygnał bazowy, najbardziej podstawową transmisję radiową wszechświata. Śmiała się słodko. Weszła na pokład rakiety w wieku siedemnastu lat. W walizce miała żółtą, bawełnianą suknię w stylu przypominającym imitację art deco, tampony i cztery pary butów na wysokich obcasach.
– Uwielbiam buty – tłumaczyła ludziom, gdy była pijana. – Uwielbiam buty.
Właśnie w takie dni było najlepiej ją spotkać. Była skłonna łazić za tobą przez dwa tygodnie, nim przerzuciła się na kogoś innego. Kochała rakietowych chłopaków.
A teraz stała na ulicy z zalaną łzami twarzą i gapiła się na opływające ją ze wszystkich stron koty z Saudade, aż wreszcie Liv Hula przeszła ostrożnie przez strumień zwierząt i przyprowadziła ją do baru.
– Co mogę dla ciebie zrobić, kochanie? – zapytała, posadziwszy Monę na krześle.
– Tym razem umarł – odparła Irene.
– Nie wierzę w to – rzekła Liz Hula. Natychmiast wzięła się w garść, zamknęła w sobie, by odgrodzić się od tego faktu.
– Tym razem umarł, to wszystko – powtarzała jednak bezładnie Irene, utrudniając Liz zachowanie dystansu. Ujęła rękę właścicielki baru i przycisnęła ją sobie do policzka, mówiąc, że jej zdaniem mężczyźni z jakiegoś tajemniczego powodu nie nadają się do życia w większości jego aspektów.
– Też zawsze tak sądziłam – zgodziła się Liz Hula.
Irene znowu się rozpłakała i musiała wyjąć lusterko z kosmetyczki.
– Zwłaszcza do tych najlepszych – wymamrotała.
Później, gdy Antoyne podszedł do niej, próbując nawiązać rozmowę, pozwoliła mu podziwiać całe bogactwo swej urody. Kupił jej drinka, który przybrał te same kolory co jej spódnica, różowy i żółty. Powiedział, że coś takiego piją na jakiejś głupiej planecie, którą kiedyś odwiedził, pięćdziesiąt świateł stąd.
– Byłam tam, Gruby Antoyne – odpowiedziała ze smutnym uśmiechem.
Przyszło jej na myśl, że tamta – oryginalna – Irene nie radziła sobie zbyt dobrze, gdy została sama. Siadała na łóżku, w jednym czy drugim miejscu, i wsłuchiwała się w deszcz, próbując wziąć się w garść. Z drugiej strony, nigdy nie brakowało jej ambicji. Gwiazdy halo były dla niej jednym wielkim neonem, mówiącym: „Tyle butów, ile tylko zdołasz zjeść”. Gdy kupowała pakiet Mony, krawiec obiecał, że jej włosy zawsze będą pachniały jak miętowy szampon. Przejrzała wszystkie katalogi i zdecydowała, że tego właśnie chce, więc krawiec spełnił jej życzenie. Na ulicach Saudade okazało się to bardzo użyteczne.
– Byłam tam – poinformowała Antoyne’a, pozwalając mu poczuć miętowy zapach. – I bardzo się cieszę, że spotkałam kogoś, kto również tam był.
Grubasa to zachęciło, jak zachęciłoby każdego mężczyznę. Kiedy Irene dopiła drinka, nadal siedział przy niej, próbując ją zabawiać opowieściami o miejscach, które widział, gdy jeszcze latał rakietami. Mona jednak widziała wszystkie te miejsca – a także wiele innych, pomyślała Liv Hula – co znaczyło, że Gruby Antoyne dostał już wszystko, co mógł otrzymać za cenę jednego taniego koktajlu. Liv obserwowała ich z dystansu, jej myśli ogarnął zamęt i nie dbała, jak to się skończy. Nawet Antoyne w końcu zdołał sobie uświadomić, jak stoją sprawy. Odsunął ze zgrzytem krzesło i wrócił na swe miejsce przy oknie. Która była godzina? Jak to się stało, że tu wylądował? Wyjrzał na ulicę.
– Jest już dzień – poskarżył się. – Hej, wiesz co? Naprawdę go szanowałem.
Tymczasem strumień kotów nadal płynął ulicą niczym problem z zakresu mechaniki statystycznej. Wreszcie – bez żadnych oznak słabnięcia czy przerzedzania się – urwał się nagle i ulica opustoszała. Po drugiej stronie, w przybytku krawieckim, białka składające się na ciało Joego Leone spływały już do kanału.
Górujące nad budynkami statki wycieczkowe stojące w cywilnym porcie kosmicznym skrywała częściowo mgła. Tymczasem na wąskich uliczkach pojawiły się rikszarki i chłopaki od tatuaży, przewożący turystów z New Café Al Aktar do Moneytown, z Kościoła na Skale do Kościoła Rocka. Unoszące się wokół nich strzępy i zasłony operatorów‑cieni szeptały: „To widok, który każdy powinien ujrzeć, dyskurs przeciwieństw”. O ósmej całe Saudade wypełniły futra koloru miodu albo kasztanowego, skrojone tak, by łopotały na wietrze jak lżejsze tkaniny. Czyje pieniądze za tym stały? Skąd pochodziły? Z pewnością spoza planety. Od jakiejś korporacji. Bez względu na to, jak okrutne interesy je zrodziły, nie można było zaprzeczyć, że futra są piękne.
Wkrótce po tym, jak ostatni kot zniknął w mieście, do baru weszła klientka Vica.
On wrócił z wyprawy brudny, ona zaś czysta. Nie zaszły w niej żadne zmiany poza tym, że ramiona miała lekko przygarbione, a twarz zamieniła się w nieruchomą maskę. Ręce schowała do kieszeni futra. Niczego nie utraciła, ale trzymała głowę nieco ostrożniej niż przedtem, zawsze patrząc przed siebie, jakby bolała ją szyja, albo jakby starała się nie zauważać czegoś, co widziała kącikiem oka. Czyniło to język jej ciała trudnym do odczytania. Usiadła niepewnie przy stoliku pod oknem, założyła nogę na nogę i cichym głosem zamówiła drinka.
– Czy ktoś mógłby przekazać tamtemu facetowi resztę jego honorarium? – zapytała po chwili.
Antoyne wyprostował się ochoczo.
– Ja to zrobię – zaproponował.
– Nie zrobisz – zgasiła go Liv Hula. – Vic to świnia. Porzucił cię w strefie. Nic mu nie jesteś winna.
– Mimo to, uważam, że należy mu się reszta zapłaty – sprzeciwiła się kobieta. – Pieniądze są tutaj. Właściwie to było w porządku – ciągnęła, cały czas wpatrując się przed siebie. – Chyba trochę się zdziwiłam, że to takie nieprzyjemne.
Liv Hula wzniosła ręce nad głowę w geście desperacji.
– Po co tu przychodzą? – zapytała Grubego Antoyne’a. – Odłączają się od bezpiecznej firmowej wycieczki i trafiają do naszego baru – dodała, nim zdążył cokolwiek rzec. – I zawsze znajdują tu naszego Vica.
– Hej, Vic jest w porządku – sprzeciwił się grubas.
– Vic to parodia, Antoyne. Podobnie jak ty.
Grubas wstał z trudem. Wydawało się, że ma zamiar sprzeciwić się jej słowom, ale w końcu tylko wzruszył ramionami. Klientka Vica próbowała zachęcić go bladym uśmieszkiem, ale najwyraźniej tego nie zauważył. Cisza trwała przez parę chwil, aż wreszcie krzesło odsunęło się ze zgrzytem i Mona Irene podeszła do stolika, przy którym rozgrywały się owe wydarzenia. Jej poliuretanowe buciki stukały głośno o deski podłogi. Zdążyła już otrzeć łzy i umalować usta. Zapomniała o Joem Lwie. Co jej strzeliło do głowy, że zainwestowała w niego swą znaczną energię życiową? Wszyscy się zgadzali, że Irene ma przed sobą przyszłość, dobrą i radosną. Miała plany i one również były dobre. Pozostawało jednak prawdą, że zatrzyma Joego w sercu przez wiele lat. Wiedziała, że jest taką właśnie dziewczyną.
– Ale piękne futro – odezwała się, wyciągając rękę.
Przez chwilę kobieta wyglądała na zmieszaną. Potem uścisnęła rękę Irene, mówiąc:
– Dziękuję. Rzeczywiście takie jest, co?
– Bardzo piękne. Naprawdę je podziwiam – zgodziła się Mona. Dygnęła lekko, przez chwilę sprawiała wrażenie, że chce jeszcze coś powiedzieć, a potem wróciła na miejsce, usiadła i zaczęła się bawić szklaneczką. – Nie bądź dla niego zbyt surowa, kochanie! – zawołała do Liv Huli. – W końcu to tylko mężczyzna.
Trudno było określić, którego z mężczyzn miała na myśli.
– Uważam, że powinien dostać pieniądze – nie ustępowała kobieta w futrze. Ponieważ nikt jej nie odpowiadał, położyła na blacie całą sumę w banknotach o wysokim nominale. – Zostawiam je tu dla niego –
oznajmiła i wstała z ostrożnością, której nagle się nauczyła. – Gdyby wrócił... – zaczęła. Podeszła do drzwi i przystanęła w nich na chwilę, spoglądając w stronę strefy zdarzenia – milczącej, złowrogiej i dyskusyjnej, jak zawsze za dnia ukrytej za chemiczną mgłą. Wydawało się, że klientka Vica zastanawia się, co teraz zrobić.
– Tak czy inaczej, dziękuję – powiedziała w końcu do dwóch pozostałych kobiet i ruszyła w stronę miasta. Jeszcze przez długi czas słyszały stukot jej obcasów.
– Jezu – skomentowała to Liv Hula. – Hej, Antoyne, chcesz się jeszcze napić? – zapytała.
Okazało się jednak, że grubas również wyszedł. Miał już dość tego, jak go tu traktowano. On tylko szukał dla siebie miejsca, był kimś, kto widział w życiu więcej niż większość ludzi. Wściekał się, że nie chcą go słuchać.
Do licha z tym, pomyślał. Nic nie trwa wiecznie.
Przynajmniej wyszedł wreszcie z baru i mógł oddychać świeżym powietrzem. Kierował się ku Moneytown, magicznej krainie centrów handlowych, ciągnącej się na południe od Straint Street, między portami kosmicznymi a morzem. Przymrużył powieki w ostrym blasku odbijającym się od odległej wody, jakby dostrzegał coś, czego nie powinno tam być, coś, czego jednak nie zgubił. Coś, czego być może nie sposób zgubić. Musi poszukać roboty. W portach kosmicznych zawsze można ją znaleźć.