Rozdział pierwszy
Przed trzema dniami Emily Thompson była prawowitą dziedziczką władcy Południowego Brzegu. Wszyscy żołnierze w mieście byli na jej rozkazy. Od chwili aresztowania nie widziała jednak nikogo oprócz strażników pod drzwiami. Zabroniono im z nią rozmawiać i nie próbowała ich do tego nakłaniać. Ostatnie, czego by chciała, to narazić na gniew dziadka kogoś niewinnego. Była szósta rano, dwudziestego pierwszego marca roku 2074. Słońce jeszcze nie wzeszło. Za oknem Emily płatki śniegu wypadały z ciemności w snop blasku lampy. Przyszło jej na myśl, że magia zjawia się na świecie w taki sam sposób. Na początku prawie jej nie ma. W pierwszej chwili śnieg widzi się tylko w powietrzu, a jego płatki znikają, kiedy tylko dotkną ziemi lub twego płaszcza. Nie sposób zauważyć momentu, gdy zaczyna zalegać, pokrywać chodniki czy gałęzie. Kiedy kładziesz się spać, widzisz spadające płatki, a gdy wstajesz, śnieg jest wszędzie. Wszystko inne zniknęło. Drogi i ścieżki są niewidoczne, napisy zakryte lub trudne do odczytania. Nawet
drzewa wyglądają inaczej, dziwnie. Stare punkty orientacyjne zasypało. Nie ma ich. Znany ci świat przestał istnieć.
Teraz rozumiem, dlaczego dziadek przybrał nazwisko Winter, na cześć zimy, pomyślała.
Opad magii zaczął się pod koniec drugiej wojny światowej. Z początku była ona niewidoczna, lecz stopniowo stawała się coraz wyraźniejsza. Gdy jej dziadek był dzieckiem, w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, małe jej zaspy przeradzały się już w potwory lub cuda wystarczająco często, by stało się jasne, że nadchodzi wielki przełom. Klimat na świecie się zmieniał. Światło rozumu ustępowało miejsca półmrokowi, w którym sny stają się ciałem i poznają cielesne żądze. Wreszcie, późną zimą roku 2004, racjonalny, naukowy świat zniknął całkowicie, zapomniany niczym lato w mroźnych, szarych dniach grudnia. Wiele bytów, które w erze rozumu spały, wreszcie się zbudziło. Budziły się lasy. Budziły się budynki. Wszędzie budzili się bogowie, duchy i demony. W młodości dziadek Emily był zdecydowanie najpotężniejszym z aniołów swego rodzinnego miasta, Edmonton. (Aniołowie - tak zwano wówczas tych, którzy najgłębiej odczuwali magię). Przypominało ono parną kotłownię. Leżało sto trzydzieści mil na północ od Gór Skalistych
i miało prawie milion mieszkańców, którzy wiedzieli co nieco o zimie. W roku 2004 to jej dziadek uratował część miasta. Udało mu się uwięzić świeżo przebudzone duchy i demony po północnej stronie przepływającej przez Edmonton rzeki. Na Południowym Brzegu magia była właściwie nieobecna. Nikt nie wiedział, jak Winter zdołał tego dokonać, on sam zaś nic nie zdradził nikomu, nawet Emily, która była jego dziedziczką. Oczywiście była nią dawniej, nim ją uderzył i nałożył na nią areszt domowy. Nim jej dziedzictwo zaczęło topnieć, jak płatek śniegu na dłoni.
Usłyszała na korytarzu głos Davida Olivera, który rozmawiał cicho ze strażnikami. Potem rozległo się delikatne pukanie.
- Panno Thompson?
- Klawisze nie muszą pukać, Davidzie.
Major Oliver wszedł do środka.
- Dzień dobry, panno Thompson.
Miał czterdzieści kilka lat i był chudy, nie tak potężnie umięśniony, jak większość jej żołnierzy. Roboczy kombinezon miał zawsze pomarszczony i zmięty. Twarz mężczyzny pokrywały drobne bruzdy. Emily uważała go za najlepszego analityka w wywiadzie. Wraz ze swym komputerowym chowańcem stanowił znakomite, precyzyjne narzędzie do odczytywania ludzkich myśli.
– Przyszedł pan w celach towarzyskich, czy zawodowych, panie Oliver?
Usiadł.
– Nie mam zamiaru cię przesłuchiwać, Emily, jeśli to masz na myśli, mówiąc o "celach zawodowych".
– Dzięki Bogu.
Całe dwa dni Emily prześladowała myśl, że przywiążą ją do stołu i podłączą kroplówkę, a David powoli, starannie i ze smutkiem rozbierze jej duszę na części po to, by dziadek mógł ją sobie obejrzeć.
– Przyszedłem sprawdzić, czy wszystko z tobą w porządku… o ile to możliwe w tych okolicznościach – wyjaśnił. – Czy czegoś potrzebujesz?
– Dowiedzieć się, czy dziadek każe mnie zabić.
– Nie wiem.
– Ale możesz się domyślać, Davidzie.
Uśmiechnął się półgębkiem.
– Daj spokój, Emily. Nawet moje domysły są tajne.
– Nie sądzę, by to zrobił. Przecież tylko rozpaliłam ognisko i złożyłam małą ofiarę. Nie rozumiem nawet dlaczego to zrobiłam. Nie wiedziałam, że postępuję źle.
– Wiedziałaś.
Zaczerwieniła się.
– Faktycznie, zdawałam sobie sprawę, że to mu się nie spodoba, ale nie miałam pojęcia dlaczego. Nie wierzę, żeby to był wystarczający powód, by mnie zabić. Ale z drugiej strony, nigdy bym nie pomyślała, że mnie uderzy.
Spojrzała na swą poobijaną twarz, odbitą w wiszącym nad serwantką lustrze. Nauczyła się od dziadka przynajmniej jednego: widzieć sprawy takimi, jakie są. Oko wciąż otaczała ciemnofioletowa obwódka, ale siniak na policzku brązowiał już. Za kilka dni zżółknie i zniknie. Takim sińcem nie zaimponuje żadnemu ze swych żołnierzy z Południowego Brzegu. Wielu z nich również dostawało lanie od starszych i jakoś to przeżyli.
Nie będzie od nich gorsza.
– Nie mogę znieść tego niepokoju, Davidzie. To marnowanie energii. Za trzy dni przybędzie poseł z Chinatown. Powinniśmy się zająć przygotowaniami do jego wizyty. Próbuję się na tym skupić, ale mi nie wychodzi. Wciąż sobie wyobrażam, że któ-ryś z tych strażników wyprowadza mnie na dwór, każe uklęknąć w śniegu i strzela mi w tył głowy. To utrudnia koncentrację.
– Dziś rano chyba odwiedzi cię Winter – oznajmił David.
– Ach, więc po to przyszedłeś. Żeby mnie ostrzec. Ale dlaczego ty? Dlaczego nie Claire? Czemu mnie nie odwiedziła?
– Twoją guwernantkę przeniesiono – odparł major Oliver. Przerwał na chwilę. – Winter to twardy człowiek, Emily. Musi taki być. Ale jest sprawiedliwy. Naprawdę w to wierzę.
– Wszyscy w to wierzymy – odrzekła.
Choć David nie mówił wiele, po jego odejściu pokój zdawał się nieporównanie bardziej pusty.
Daj spokój, dziewczynko, pomyślała. Dość tych smutków. Dość użalania się nad sobą.
Świt nadal nie nadchodził. Kazała zgasić światło, zapaliła siedem świec i umieściła je w świeczniku. Bił od nich gorzkosłodki zapach kadzidła. Widziała odbicia siedmiu płomyczków w lustrze, a także w ciemnym oknie. Zaczęła się modlić: "odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom". Modliła się do Chrystusa, który odkupił świat własną krwią, i do Najświętszej Marii Panny, Theotokos, Matki Boskiej. Prosiła o siłę, a potem, szczerzej, o wybawienie.
Kiedy skończyła, usiadła okrakiem na krześle, wyglądając przez okno. Śnieżyca nie ustawała. Nic nie wskazywało na to, że zbliża się świt. Nic nie wskazywało na to, że kiedykolwiek wstanie dzień. Śnieg nie przestawał padać. Wysypywał się bez końca z otaczającego snop światła mroku. Przysunęła krzesło do okna, by lepiej widzieć, jak prószy. Miliony płatków wyłaniały się z ciemnej nocy, rozjarzały bielą i niknęły, jak napływające z mroku dusze.
Wpakowała się w tę kabałę przez swego anioła.
Była przekonana, że odziedziczyła dar dziadka. W jej głowie rozlegał się głos, który nie należał do niej. Wiedział rzeczy, o których nie miała pojęcia. Ufała mu bezgranicznie, choć wolałaby, żeby było inaczej. Była bardzo praktyczną młodą kobietą i nie podobała jej się myśl, że ma w sobie coś magicznego. Anioł był niebezpieczny i nieprzewidywalny. Mógł ściągnąć na nią kłopoty.
Tak też się stało. To on zaprowadził ją do Wysokiego Mostu, jedynego ocalałego przejścia z Południowego Brzegu na Północny. Gdyby guwernantka Emily była na miejscu, powstrzymałaby ją.
– Przeznaczenie nie przysparza ludziom godności – powiedziałaby. – Wykorzystuje ich tylko.
Claire była tylko półczłowiekiem, córką śmiertelnego człowieka i białego demona-sokoła, zwanego Pustułką. Wiedziała to i owo o przeznaczeniu. Nie pozwoliłaby jej posłuchać głosu anioła. Emily miała już jednak dwadzieścia lat, była dużą dziewczynką i nie zawsze towarzyszyła jej guwernantka, chroniąca ją przed wpadnięciem w tarapaty.
Anioł zaprowadził Emily do małej kotlinki pod mostem, w miejscu gdzie jezdnia wznosiła się nad ziemię. Tam, pod plątaniną żelaznych dźwigarów, dziewczyna znalazła narysowany na śniegu krzyż, którego kontury zamazał już wiatr. Wszędzie pełno było ptasich śladów, pokrywających śnieg niczym litery nieznanego jej języka. Obok krzyża przygotowano maleńki stos ofiarny, złożony z suchej kory, igieł sosnowych, gałązek i temu podobnych rzeczy. Nie zapalono jednak ognia.
Ludzie z Południowego Brzegu palili rytualne ogniska dla zmarłych, Emily zrozumiała więc natychmiast, że miał to być stos pogrzebowy. Przykucnęła na śniegu, by przyjrzeć mu się dokładniej. Na szczycie leżał kościany guzik i stare brązowe sznurowadło, którego widok napełnił ją niewytłumaczalnym lękiem. Cofnęła się, odwróciła i pognała, dysząc w mroźnym powietrzu, prosto do Tory Building. Wchodząc do mieszkania, zauważyła na słomiance obok własnych buty Wintera. W prawym brakowało sznurowadła, a od starego płaszcza należącego do dziadka odpruto jeden z guzików.
Przeszukała miejskie akta. Tej zimy zmarło czworo dzieci: jedna śmierć łóżeczkowa, jeden wypadek przy żniwach poza obrębem miasta, jedno na zapalenie płuc i jedno wskutek maltretowania. Żadnego z nich nic nie łączyło z mostem. Niemniej jednak, od dnia, w którym zobaczyła krzyż w śniegu, w snach zaczęła ją prześladować wizja zmarłego chłopca, drżącego z zimna i wygnanego. Zgodnie z rozkazem Wintera każde dziecko urodzone na Południowym Brzegu poddawano pewnej próbie. Gdy już umiało dobrze chodzić, gdzieś między osiemnastym miesiącem a drugim rokiem życia, prowadzono je na najwyższy punkt Wysokiego Mostu i wypuszczano, by sprawdzić, czy „przywoła“ je do siebie Północny Brzeg. Emily nigdy nie słyszała, by jakieś dziecko postanowiło uciec od rodziców i pognać na drugi koniec mostu. Zawsze uważała, że to czysto rytualny zwyczaj, jak obrzezanie niemowląt płci męskiej, niekończące się msze paschalne lub recytowanie hymnów ku chwale Theotokos, Najświętszej Marii Panny, w ostatni piątek Wielkiego Postu. Teraz jednak
zaczęła się zastanawiać, czy kiedyś nie było jakiegoś dziecka, które przywołała długa ścieżka, wiodąca przez most na drugi brzeg rzeki.
Opierała się aniołowi przez wiele dni, a potem tygodni. Co noc jednak jej sny nawiedzał zmarły chłopczyk, aż wreszcie skapitulowała i – ledwie zdając sobie sprawę z tego, co robi – zakradła się na most ze stosem starych łachów Wintera, by zapalić pogrzebowy stos i wyegzorcyzmować dygoczącego ducha.
Dziadek złapał ją na gorącym uczynku. Wtedy właśnie ją uderzył.
Gdy Winter wreszcie do niej przyszedł, była dziewiąta rano. Emily siedziała na brzegu łóżka, ściskając w dłoniach kubek gorącej cykorii. Dziadek stanął w drzwiach. Jego oczy miały kolor starego, poszarzałego, zwietrzałego drewna, barwę grudniowego nieba. Pozwolił jej zachować godność, trzymając się na dystans. Nieugięty, ostrożny i odpowiedzialny, nakazał sobie przyjrzeć się jej posiniaczonej twarzy.
– Mogę wejść? – zapytał. Skinęła głową. Serce jej waliło.
Spokojniej, nakazał sekretny głos jej anioła.
– Proszę – powiedziała na głos. – Nudno mi we własnym towarzystwie. Zbyt często się ze sobą zgadzam.
– Miło mieć taki problem.
Dziadek usiadł.
– Gdzie Claire? – zapytała.
– Przeniesiona.
– To niesprawiedliwe wobec niej. To, co zrobiłam, nie było jej winą.
– Nic mnie nie obchodzi sprawiedliwość – odparł Winter.
zaczekaj
zaczekaj
– Gdzie ją wysłałeś?
– Dołączyła do naszych sił pokojowych w Chinatown – odparł Winter.
Emily poderwała się. Chinatown było dzielnicą Vancouver, które leżało pięćset mil stąd, po drugiej stronie Gór Skalistych.
– Musiałeś naprawdę chcieć się jej pozbyć.
– Claire jest wierna tobie, Emily. Nie Południowemu Brzegowi.
– Chciałeś powiedzieć, że nie tobie.
spokojniej
– Jest mniej sentymentalna od ciebie – stwierdził Winter. – Nie przejmie się zbytnio utratą łask.
– To prawda. Każda katastrofa potwierdza tylko jej ponury pogląd na świat. – Emily omal się nie uśmiechnęła. – Ale nie ucieszy się, że jest tak daleko. Nie zapominaj, że mnie kocha.
– Nawet mi się nie śni – odparł Winter.
Nastała chwila ciszy.
Emily pomyślała, że dziadek jest smutny i zmęczony, ale nie jest nieprzejednany. W jego oczach nie widziała błysku stali, który spodziewałaby się tam ujrzeć, gdyby zamierzał ją zabić. Miała ochotę rozpłakać się z radości i ulgi.
To Emily była winna temu, że w Vancouver czekało miejsce dla Claire. Dalekie podróże drogą lądową wciąż były trudne. Na świecie czyhało zbyt wiele potworów, bandytów, lilipucich bogów i Mocy. Niemniej Południowy Brzeg utrzymywał regularne kontakty z Vancouver już od prawie dziesięciu lat. Najwyraźniej na terenie dawnego Okręgu Wielkiego Vancouver utrzymywało się kilka wysp ludzkiego osadnictwa – łącznie może z osiemdziesiąt tysięcy mieszkańców, podczas gdy przed Snem w roku 2004 było ich około dwóch milionów. Połowa ocalałych miesz-kała w Chinatown.
Przed pięcioma laty doprowadzono tam do stanu używalności kilka samolotów i wysłano poselstwo na Południowy Brzeg. Jedna z jego członkiń, Deszczyk Chiu, zakochała się w tubylcu, wyszła za niego za mąż i została w Edmonton, podczas gdy jej rodacy wrócili do Vancouver. Później Deszczyk rozstała się z mężem i wróciła z córką do rodzinnego miasta. Niemniej Emily rozmawiała z nią wiele razy i z owych rozmów wywnioskowała, że Chinatown znajduje się na równi pochyłej. Narastające napięcia między różnymi stronnictwami doprowadziły do wybuchu walk między gangami. Coraz częściej meldowano o demonach, duchach, pokutujących duszach oraz koszmarach. Co gorsza, potwory, które ongiś zadowalały się grasowaniem w Śródmieściu Vancouver, zaczęły z niego wyłazić, coraz mocniej naciskając na granice Chinatown, tak jak przed tysiącleciem Mongołowie napierali na granice dawnych Chin.
Przez wiele lat Południowy Brzeg sprzedawał Chinatown najemników, co nie tylko zapewniało dopływ potrzebnych towarów, lecz również zmniejszało liczbę gąb, które musiały wyżywić skąpe plony, zbierane podczas krótkiego preriowego lata. Emily zasugerowała mandarynom z Chinatown, że idealnym rozwiązaniem ich problemów byłby kontyngent najlepszych żołnierzy z Południowego Brzegu. Nie tylko mogli oni bez trudu poradzić sobie z wszelkimi okropieństwami zamieszkującymi Śródmieście Vancouver, lecz również nie byli związani z żadnym stronnictwem, gangiem ani Mocą z Chinatown, co czyniło ich idealnymi kandydatami na policjantów i poborców podatków. Mandaryni nieprędko przekonali się do pomysłu Emily, ale po paskudnym incydencie, kiedy to trzy wałęsające się potwory ze Śródmieścia wymordowały dwie rodziny, nim udało się je powstrzymać, wyrazili zgodę. Dziewiętnastego lutego, dokładnie miesiąc przed aresztowaniem Emily, do Vancouver transportowym samolotem przybyła setka żołnierzy z Południowego Brzegu, którzy wznieśli
swoje koszary na peryferiach Chinatown. Teraz miała stamtąd przybyć nowa delegacja, która omówi ich wykorzystanie. Do tego właśnie spotkania przygotowywali się Emily i David Oliver przed jej aresztowaniem.
Emily była pewna, że wysłanie Claire do garnizonu, który nie powstałby bez wysiłków jego wnuczki, stanowiło ze strony Wintera celowy akt ironii. Jej dziadek odchylił się na krześle, zakładając nogę na nogę. Przymrużył stare oczy. Zmarszczki w ich kącikach przebiegały po preriach jego wychudłej twarzy niby wyschłe koryta rzek. Emily nigdy nie potrafiła docenić zaszczytu, jakim był fakt, że poświęcał jej uwagę. O jego przyjaźń było łatwo, lecz o szacunek trudno. Jakże była zarozumiała, sądząc, że na stałe zdobyła jego uznanie. – Dziadku, czy postąpiłam bardzo źle?
– Nie wiem. – Wyciągnął pokrytą stwardniałą skórą dłoń i delikatnie dotknął posiniaczonego policzka Emily, zupełnie jakby musnęły go pochylające się na wietrze źdźbła pszenicy. – Spaliłaś ofiarę dla zmarłego chłopczyka, prawda?
– Skąd wiesz?
– Stąd, że to ja go zabiłem – odparł Winter.
– O mój Boże.
– Dopij tę cykorię – rzucił. – Idziemy stąd.
Emily i Winter opuścili Tory Building i ruszyli Saskatchewan Drive, mijając uniwersytecki kampus i piękne, stojące nad rzeką domy, w których mieszkali ich najważniejsi doradcy oraz właściciele ziemscy. Winter odesłał swego ochroniarza. Długotrwałe doświadczenie pozwoliło Emily wypatrzyć śledzących ich ruchy żołnierzy: mężczyznę na platformie wartowniczej Tory Building, kobietę spacerującą bez celu za skrzyżowaniem przed nimi, a od czasu do czasu również ludzi na rutynowym patrolu, których bezpieczeństwo poinformowało za pośrednictwem multipleksu, że władca Południowego Brzegu zabrał swą dziedziczkę na przechadzkę po okolicy.
Był słoneczny, marcowy dzień. Emily zawsze nazywała tę porę roztopami. Temperatura wzrosła do kilku stopni powyżej zera. Lód na chodniku lśnił wilgotnym blaskiem.
słuchaj
Winter opuścił kaptur, napawając się ciepłem powietrza i słońca.
– Wiesz, co to takiego anioł? Nie mówię o twojej ukochanej religii. Chodzi mi o to, czy wiesz, kogo tak nazywano przed dwa tysiące czwartym?
– Mniej więcej.
– Osobę z talentem do magii. Kogoś, kto potrafił dokonać czegoś niemożliwego. Czegoś nadzwyczajnego. Byłem jednym z takich aniołów. Zapewne o tym wiedziałaś albo przynajmniej się domyślałaś. – Posuwał się po oblodzonym chodniku długimi, powolnymi, pewnymi krokami. – Od końca drugiej wojny światowej fala magii wznosiła się coraz wyżej. Wszyscy wiedzieli, że prędzej czy później nas zatopi. Podobnie jak wielu aniołom, udało mi się dostrzec strzępki przyszłości. Wiedziałem, co się zdarzy, gdy magia całkowicie zaleje stary świat. W tamtych czasach aniołowie znikali bardzo szybko. Mężczyź-ni, których znałem, dzierżący władzę i wpływowi. Kobiety też. Niektórzy uciekali, inni się ukrywali. Jeszcze innych zabijali szaleńcy. Ale większość po prostu… przestawała być ludźmi. Pozwalali, by magia zawładnęła nimi i przeobraziła ich w coś innego. Latem tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego ósmego widziałem na własne oczy, jak jeden facet dzień za dniem po prostu znikał. Był moim przyjacielem. Zbyt mocno pokochał wiatr i
pozwolił mu się pochłonąć. Czy to była śmierć? Życie? Czy coś pośredniego? Czy aniołowie, którzy utracili człowieczeństwo, byli szczęśliwsi w nowych wcieleniach? Nie wiedziałem tego. – Zwolnił i w końcu się zatrzymał. – Nie wątpiłem jednak, że są dezerterami. – Obrzucił Emily znaczącym spojrzeniem. – Zrozum, nie twierdzę, że byli głupi. Głos twego anioła brzmi bardzo przekonująco i w głębi duszy czujesz pewność, że jego słowa są prawdą sięgającą głębiej niż kwestie dobra i zła.
Odwróciła zakłopotana wzrok.
słuchaj
Winter ruszył przed siebie.
– Ale to koszmarna pycha. Stawiasz własną duszę ponad społecznością, do której należysz. Ja nigdy nie byłem dezerterem. Ani wówczas, ani teraz. Mój anioł wiele mi powiedział o tym, co miało się wydarzyć, lecz zarazem uczynił mnie wrażliwym na magię. Już na długo przed tym, nim jej morze zamknęło się nad innymi, wiedziałem, że może mnie on powieść w bezpieczne miejsce. Albo ku potępieniu. Dlatego wyrzekłem się go, wyciąłem ze swej duszy.
Z rosnącego nad rzeką lasu wypadła łopocząca ciężko skrzydłami sroka, która usiadła na nagiej gałęzi klonu tuż przed nimi. Skrzecząc, przyglądała się chciwie ich kurtkom z metalizowanej folii.
– Ładnie się błyszczy, ładnie się błyszczy – rzuciła Emily. – Spójrz, jak się na nas gapi. Gdyby miała ze sobą dwóch przyjaciół, pewnie spróbowałaby nas porwać.
Jej dziadek parsknął śmiechem.
– Sroki nie mają przyjaciół. Mogą mieć wspólników, ale nigdy przyjaciół. Pamiętaj, że kiedyś obserwowałem ptaki.
– Hm. – Przypominała sobie, że dziadek wielokrotnie przyciągał jej uwagę, pokazując Emily wróble, zięby, czubatki, wrony, jemiołuszki, sikory, gołębie, pardwy, słonki i przepiórki, a także sowę śnieżną, nurkującą niczym omen nad południowym końcem mostu. Doprawdy jesteśmy księstwem ptaków, pomyślała. Tak Północny Brzeg, jak i Południowy. Wszystkie sławne demony Północnego Brzegu były ptakami: złowieszcza Sroka, kuszący Świergotek czy opiewany w ludowych opowieściach kobieciarz Dzięcioł i rzecz jasna też matka Claire, demon, biała drapieżna bogini, którą ludzie zwali Pustułką.
– Kiedy byłem młody, w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, to miasto miało dziesięć razy więcej mieszkańców – stwierdził Winter. – A samochodów było dwa razy tyle co ludzi. Byliśmy królami stworzenia. Produkowaliśmy tyle żywności, że nie byliśmy w stanie jej zjeść. Importowaliśmy smakołyki z całego świata. Kto tylko chciał, mógł w styczniu opychać się truskawkami. Świat zewnętrzny się dla nas nie liczył. – Zatrzymał się raz jeszcze, by popatrzeć na Emily. – Rozumiesz? Zimą mieliśmy w domach ogrzewanie, a latem chłodzenie. Pory roku utraciły znaczenie. Po zmierzchu zapalaliśmy światła i słońce przestawało być ważne. Wewnątrz wielkiego świata stworzyliśmy dla siebie mniejszy, ludzki. Był tak kompletny, że prawie udało nam się zapomnieć o istnieniu tego drugiego. Zamiast pór roku, pogody i zimna, które grają centralną rolę w twojej wizji świata, mieliśmy, hmm, politykę. Modę. Sport. Ludzkie sprawy. Ponadto w mieście żyło bardzo mało zwierząt. Jeśli ktoś mieszkał nad rzeką, mógł pewnie z raz do roku
zobaczyć jelenia. Może też szopa albo bobra, nad Whitemud Creek. I to wszystko. Ale ptaki… – Winter przyjrzał się sroce. – Zawsze mnie fascynowały tym, że potrafiły żyć po obu stronach granicy. Gnieździły się na biurowcach. Okradały ludzkie ogrody. Siedziały okrakiem na barierze dzielącej świat ludzi od większego świata na zewnątrz. Jak aniołowie. Rozumiesz? – Odwrócił się od niej. – Ale prędzej czy później trzeba dokonać wyboru, Emily.
więcej
– Chłopczyk.
– Hm. Tak. – Winter ruszył naprzód. – Dlatego go wyciąłem. Anioła, który był we mnie. Wziąłem butelkę whisky i starą brzyt-wę dziadka, i późną nocą poszedłem na most. To było w dwa tysiące czwartym, kilka dni po nadejściu Snu. Utraciliśmy kontakt z Północnym Brzegiem. Drugi koniec mostu spowiła gęsta lodowa mgła. Ci, którzy tam przeszli, już nie wracali. Niebo było tej nocy wyjątkowo czyste. Pomyślałem, że idzie tęgi mróz. Było bardzo czyste i głębokie. Wydawało się, że gwiazdy spadają z niego jak płatki śniegu. W tamtych czasach żyłem pod nieu-stannym naciskiem Mocy. No wiesz, taka już była natura magii. Wciskała się ona w każdą najdrobniejszą szczelinę, a potem zamarzała, jak rozsadzający chodnik lód.
Dotarli do końca Saskatchewan Drive, minęli bramę i wyszli na leżące za nią tory kolejowe. Po minucie znaleźli się u wejścia na Wysoki Most, w miejscu gdzie droga odchodziła od Sto Dziewiątej Ulicy, rozpoczynając długie zejście ku rzece.
Winter wskazał na zaspę, tylko o kilka kroków oddaloną od miejsca, w którym anioł pokazał jej narysowany na śniegu krzyż.
– Tu właśnie to zrobiłem. Wypiłem cztery piąte butelki whisky, żeby się znieczulić, a później wylałem jeszcze trochę na brzytwę. Gdy tylko wzeszedł księżyc, zdjąłem płaszcz i koszulę. Był początek marca, ta sama pora co teraz. Strach, magia i zimno sprawiły, że całą pierś i plecy pokryła mi gęsia skórka. Mógłbym służyć jako papier ścierny. Potem otworzyłem sobie brzuch brzytwą i wyciągnąłem anioła.
słuchaj
– Nie chciał wyjść, ale krwawiłem jak zarzynana świnia, więc wyszarpnąłem go za stopę, a potem przydusiłem jedną nogą. Było w tym oczywiście mnóstwo magii. W tym czasie było to nieuniknione. Do tego byłem młody i uważano mnie za silnego, nawet wśród ówczesnych aniołów. Krzycząc i przeklinając przez zęby, wylałem na ranę resztę whisky, a potem zatkałem ją śniegiem. Nie możesz sobie nawet wyobrazić, jak okropnie marzłem.
Przygarbiony, dygoczący mężczyzna. Krew spływająca na skąpany w blasku księżyca śnieg. Wcielony w małego chłopca anioł przyduszony jego nogą.
spokój
– Zabrałeś go na drugi koniec mostu – stwierdziła Emily. Jej dziadek milczał. – Na tym polegał pakt, który zawarłeś z Północnym Brzegiem. Dlatego zostawiono nas w spokoju. Wyciąłeś z siebie anioła i złożyłeś go w ofierze ciemnym Mocom, mieszkającym za rzeką.
– Postanowiłem wyrzec się magii po to, by ludzie, zwykli, przyzwoici ludzie, mogli żyć, zamiast zatonąć pod jej falą. Poświęciłem się dla nich.
– A te wszystkie dzieci, które prowadzimy na most, to również element paktu. Winter wzruszył ramionami.
– Nie rozumiesz, jak wtedy wyglądał świat. Jak wyglądałby do dziś, gdyby nie ten pakt. Magia potrafi być piękna, Emily. Może też być w niej prawda. Mimo to oznacza obłęd, niepowstrzymany jak ogień. Nie słucha żadnych zasad.
– Czy zdarzyło się kiedyś, żeby jakieś dziecko wezwał Północny Brzeg? – zapytała Emily.
– Dwanaście razy.
spokojniej… – O mój Boże. – … spokojniej
– Myślałam, że to tylko rytuał – ciągnęła. – Dwanaścioro dzieciaków. To bardzo dużo. – Po jednym na każdego z chrystusowych uczniów. – Za dużo.
– Największe dobro dla największej liczby. Rachunek nie jest trudny. – Wskazał na Południowy Brzeg: osiemdziesiąt tysięcy mieszkańców. – To aniołowie słyszą wezwanie, Emily. Ci, którzy mają w sobie ślad magii. Którzy i tak prędzej czy później wylądowaliby na Północnym Brzegu. Chcę wierzyć, że mają tam do odegrania jakąś rolę. Oni również służą naszej społeczności.
Wezwanie, pomyślała Emily. Zupełnie jakby na drugim końcu mostu czekał na nie ktoś, kto weźmie je w ramiona. Odmieńcy z Południowego Brzegu, którzy wrócili do domu. Cóż to za kłamstwo. Płonęła ze wstydu wywołanego własną nieświadomością. Z pewnością bardzo wielu ludzi znało rodziny tych dzieci. A ona o niczym nie wiedziała. Powinna była wiedzieć. Powinna była się domyślić. Wyobraziła sobie idące przez most ku zimnu maleństwa, na które nikt nie czekał, zgubione pędraki, płaczące z żalu za rodzicami, a wreszcie zamarzające na śmierć. Ich ciała, zasypane na północnym końcu mostu. Dwanaścioro. Jej życie było zbudowane na ich kościach.
– Wiesz, że nigdy o nich nie zapominam – odezwał się Winter.
– Wiem.
Dziadek przyjrzał się jej twarzy.
– Gdyby cię to nie przeraziło, obawiałbym się o twoje serce. To przerażająca cena. Straszliwa cena. Ale najniższa, jaką mogłem zapłacić.
spokój
spokój
– Ciekawe, czy to samo powiedział Herod, kiedy zlecił rzeź niewiniątek.
– Nie wciskaj mi tych nabożnych farmazonów, Emily. To zbyt poważna sprawa. Czy nie rozumiesz, dziewczynko? To za mojego chłopca spaliłaś ofiarę. Za mojego anioła. Odnowiłaś więź, którą zerwałem przed tak wielu laty. Ty mała idiotko. – Winter skrzywił się. – Poczułem to natychmiast. Na długo przed tym, nim dotarłem do stosu pod mostem. W jednej chwili zniszczyłaś wszystko, czego dokonałem. Tych dwanaścioro dzieci poszło na marne. Znowu poczułem swego anioła. Jeszcze nie w środku. Ale wiedziałem, że się obudził i ruszył za mną jak tropiący pies. Nie spocznie, póki znowu się nie zjednoczymy. Jestem o tym przekonany. Pakt utraci ważność, Moce z Północnego Brzegu przejdą przez most i wreszcie spotka nas los, którego uniknęliśmy przed siedemdziesięcioma laty, podczas Snu. Mam już sto trzynaście lat, Emily. Pakt zatrzymał dla mnie upływ czasu, ale już od bardzo wielu lat w szczelinę, która jest we mnie, wciska się lód. I nagle poczułem, że przez głupią dziewczynę wszystkie moje wysiłki poszły na marne… – Wyciągnął
rękę i dotknął jej posiniaczonego policzka. – Trudno.
– Przeżyję to.
Popatrzył na nią.
– Ty też jesteś anielicą, Emily. Na swój sposób. Jako anielica i moja dziedziczka musiałaś poznać tę straszliwą tajemnicę. To słuszne i sprawiedliwe. Jesteś krwią z mojej krwi i kiedy mnie zabraknie, ty będziesz bronić miasta.
bliżej
spokój
Wokół nich spływały strumyczki wody, kierującej się nieustannie w dół w swym ślepym poszukiwaniu koryta rzeki.
nie
nie
– Czy nie rozumiesz, Emily? Pakt przeszedł teraz na ciebie. Dorosłaś do swej mocy i pora, byś przejęła odpowiedzialność. Tym razem to ty musisz… – nie! – …wyciąć z siebie anioła. Zrobię wszystko, by przyszło ci to łatwiej niż mnie. – Ujął ją za rękę. Wzdrygnęła się. – W tym tygodniu przybędzie delegacja z Vancouver. Mamy omówić wykorzystanie naszych żołnierzy. To twoja pierwsza poważna polityczna inicjatywa. Powinnaś być dumna. Podejmiemy ich podczas święta Zwiastowania Pańskiego – mówił. – Kiedy już załatwimy tę sprawę, zrobimy oboje to, co trzeba zrobić dla dobra Południowego Brzegu.
nie
– Zawarłeś pakt z diabłem, dziadku. Nie pozwolę, żebyś mnie rozpruł po to, by dotrzymać umowy.
– A co twoim zdaniem powinienem zrobić, Emily? Z zimną krwią złożyć w ofierze prawdziwe ludzkie dziecko? Północny Brzeg mógłby to zaakceptować. Czy naprawdę zabrałabyś chłopczyka albo dziewczynkę którejś z naszych rodzin, by ocalić ducha, który żyje w tobie? Czy wychowałem cię na takiego tchórza?
Poczuła szczypanie w oczach.
– Nie możesz w to wierzyć.
– Wiem, że ból jest wielki – mówił. – Wiem, że trudno jest znieść tę stratę. Niemniej to konieczne, Emily. I nie będę cię pytał o zgodę.