Vincent oprowadził mnie po elektrowni, po tej części ukrytej pod ziemią, której nie odwiedza nikt niepowołany. Wszystko tu było wyjątkowo czyściutkie i ciche. Generatory okazały się o wiele mniejsze, niż myślałem i pracowały niemal bezgłośnie. Były tam też konsole, panele, wskaźniki i jakaś ogromna ilość skomplikowanych na oko urządzeń. Żadne nie kojarzyło mi się z niczym, ale pamiętałem, by regularnie dawać wyraz swojemu podziwowi. Wszystko to dzieła Kraemera z czasów, gdy był jeszcze Mechanikiem, a nie Dyrektorem. Vincent nie szczędził objaśnień i komentarzy, z czego większość wpadała mi jednym uchem, a wypadała drugim, starannie omijając mózg. Uśmiechałem się uprzejmie, potakiwałem i rozglądałem się, czy gdzieś nie zobaczę sabotażysty. Wreszcie Vincentowi skończyły się rzeczy do objaśniania i komentowania i zatrzymaliśmy się na końcu ogromnej sali, przed wielkimi stalowymi drzwiami. Vincent popatrzył na mnie wyczekująco.
– Wszystko tu jest... bardzo czyste – stwierdziłem pod presją tego spojrzenia. – I bardzo imponujące. Tylko trudno uwierzyć, że stąd ta ogromna ilość elektryczności... tylko z tego. Spodziewałem się czegoś dziesięć razy tak wielkiego.
Vincent uśmiechnął się szeroko.
– Stąd nie pochodzi ani trochę elektryczności, widziałeś urządzenia, które przetwarzają energię na prąd. Tajemnica tkwi w moim unikalnym procesie, który ma miejsce za tymi drzwiami. Naukowy cud, gdyby mnie ktoś pytał.
Spojrzałem na drzwi.
– Jeśli chcesz mi powiedzieć, że masz tam stos atomowy...
– Nie, nie...
– Albo osobliwość...
– Nic tak ordynarnego, John. Mój proces jest doskonale bezpieczny i nie powstają w jego wyniku żadne toksyczne odpady. Obawiam się jednak, że nie mogę ci go pokazać. Niektóre rzeczy muszą pozostać tajemnicą... – Zamilkł nagle i obaj zaczęliśmy się rozglądać, bo niewątpliwie coś usłyszeliśmy. Jedno z urządzeń na końcu
ogromnej hali zadygotało gwałtownie, kłęby czarnego dymu popłynęły ku otworom wentylacyjnym, chwilę później rozdzwonił się alarm, a maszyna się wyłączyła. Vincent przywarł plecami do stalowych drzwi.
– On tu jest! Sabotażysta... Tak daleko nigdy jeszcze nie dotarł! Pewnie tym razem szedł za nami. John, masz broń?
– Nie używam jakoś – odpowiedziałem. – Nie czułem dotąd takiej potrzeby.
– Ja też nie, przynajmniej zanim całe to gówno się zaczęło. Teraz czuję się o wiele lepiej, wiedząc, że mam coś, co pozwoli mi nieco wyrównać szanse. – Wydobył
zza pazuchy srebrzysty pistolet. Lśniący, na oko bardzo niebezpieczny, o futurystycznym kształcie. – To laser. – Machnął nim z dumą. – Zwielokrotniona moc światła, by walczyć z siłami zła. Mój własny wynalazek. Zawsze chciałem go rozwijać, ale elektrownia stała się całym moim życiem. Nikogo nie widzę. A ty, John? Widzisz kogoś?
Drugie urządzenie eksplodowało nagle. Pomruk pozostałych przybrał znacznie na sile, jakby teraz musiały pracować ciężej. Trzecie wybuchło niczym granat, siejąc ostrymi odłamkami stali na niesamowitą odległość. Niektóre z lamp nad naszymi głowami zamigotały i zgasły. W hali zaległy cienie, czarne i głębokie. Kolejne urządzenia zaczęły wydawać dźwięki zwiastujące katastrofę. I wciąż nikogo nie mogliśmy dostrzec.
Blada twarz Vincenta była mokra od potu, a ręka trzymająca laser dygotała nerwowo, gdy wymachiwał bronią w poszukiwaniu celu.
– No chodź tu, chodź – wychrypiał. – Teraz jesteś na moim terytorium. Jestem gotów stawić ci czoła.
Kątem oka zauważyłem jakiś blady błysk, odwróciłem się, ale owo coś zdążyło już zniknąć. A potem pojawiło się znowu. Niewyraźny przebłysk bieli wśród cieni między dwoma urządzeniami. To się zbliżało, to oddalało, znikając i pojawiając się w mgnieniu oka, pędząc po hali. Przebłyski lśniącej bieli, równie nieuchwytne co promienie księżyca, ale miałem wrażenie, że dostrzegam wśród nich bladą, nawiedzoną twarz. Cokolwiek to
było, pozostawało w cieniu, unikając światła, ale zbliżało się nieustannie, kierując się ku nam lub też zmierzając do ukrytego za stalowymi drzwiami serca Prometeusza.
Natychmiast pomyślałem, że to jakiś duch. Może poltergeist? To wyjaśniałoby, dlaczego kamery monitoringu niczego nie zarejestrowały. Duchy mogły pojawiać się zarówno na obszarach o wysokim potencjale magicznym, jak i tych zdominowanych przez technikę, jeśli tylko miały wystarczającą motywację. W takim przypadku Vincent bardziej potrzebowałby księdza albo egzorcysty niż mnie. Ale w odpowiedzi na moją sugestię Kraemer tylko wzruszył ramionami ze złością.
– Moi ludzie dokładnie sprawdzili to miejsce, zanim rozpoczęliśmy budowę. I nie wykryli żadnego ducha. Cały ten teren powinien być wolny od jakichkolwiek magicznych
czy paranormalnych wpływów. Dlatego właśnie tu wybudowałem moją elektrownię. Jestem Mechanikiem! Buduję rzeczy, to mój talent, dokładnie taki, jaki ty masz do znajdowania wszystkiego. Nic nie wiem o duchach, John, to już bardziej twoja domena. Co robimy?
– To zależy, czego chce ten duch – stwierdziłem.
– Chce mnie zniszczyć! Myślałem, że to oczywiste. Co to było!
Biała postać pojawiała się to z jednej, to z drugiej strony hali, za każdym razem bliżej nas. Lśniąca bielą, o rozmytych konturach, długich ramionach i wrogich oczach widocznych w niewyraźnej twarzy. Wykonała kilka gwałtownych gestów i nagle stalowe szrapnele porozrzucane na podłodze uniosły się i poleciały w naszą stronę niczym metalowy grad. Osłoniłem głowę ramionami, a Vincenta ciałem jak mogłem najlepiej. Deszcz metalowych odłamków skończył się równie nagle, jak się zaczął. Podnieśliśmy głowy, by zobaczyć, jak blada istota, przycupnąwszy na jednym z urządzeń, rozdziera je na strzępy z nienaturalną siłą. Vincent zawył z wściekłości i wystrzelił ze swojej nowoczesnej broni, ale postać zniknęła, zanim promień światła zdołał jej dosięgnąć. Rozejrzałem się, za plecami miałem stalowe drzwi, nie było żadnej innej drogi ucieczki. Zrobiłem więc jedyną rzecz, jaką zrobić mogłem. Użyłem swego daru.
Nie robię tego zbyt często ani zbyt długo, bo pomaga moim wrogom mnie namierzyć.
Skoncentrowałem się i sięgnąłem w głąb siebie, ku mojemu trzeciemu Oku. Otworzyłem je powoli. I nagle widziałem ją wyraźnie, jak gdyby mój dar usunął wszystkie
zakłócenia obrazu. Wyszła z cienia i stanęła przed nami w świetle. Skinęła mi głową i wbiła w Vincenta spojrzenie czarnych oczu. Natychmiast ją rozpoznałem, choć wyglądała inaczej niż na ślubnej fotografii. Wieczorna Melinda, martwa od sześciu lat, wciąż w tej swojej oszołamiającej sukni ślubnej, która teraz zwisała w smętnych strzępach z bladego ciała nieboszczki. Kruczoczarne włosy ciężkimi lokami opadały na białe ramiona, usta były sinoblade, a oczy... oczy były całkowicie czarne, jakby w białej twarzy ziały dwie smoliste dziury. Wyglądała na wściekłą, nawiedzoną i zawziętą. Pani mrocznych sił, wciąż piękna w nienaturalnie zimny sposób. Córka Wisielca. Podniosła dłoń i oskarżycielsko wskazała na Vincenta, nie mogłem nie zauważyć, że w grobie znacznie urosły jej paznokcie. Zerknąłem na Kraemera. Dyszał ciężko, trząsł się cały, ale nie wyglądał na szczególnie zaskoczonego.
Zamknąłem wewnętrzne Oko, ale ona cały czas tam była. Postąpiłem krok naprzód, a duch skierował na mnie to straszne, nieruchome spojrzenie. Uniosłem ręce,
żeby pokazać, że są puste.
– Melindo, to ja, John.
Odwróciła głowę. Nie byłem istotny. Cała jej uwaga, jej gniew skupione były na Vincencie.
– Mów, Vincent – odezwałem się cicho. – Co tu się dzieje? Wiedziałeś cały czas, kto niszczył twoje maszyny, prawda? Prawda! Dlaczego ona jest taka wściekła na ciebie? Na tyle wkurzona, żeby wyleźć z grobu po sześciu latach?
– Nie wiedziałem – jęknął. – Przysięgam, że nie wiedziałem.
– Wiedział – powiedziała Melinda. Jej głos był czysty, ale cichy niczym szept, jakby musiał przebyć jakieś niesamowite odległości, by do mnie dotrzeć. – Dobrze wybrałeś to miejsce, Vincencie. Tak daleko od mojej rodziny jak tylko mogłeś, a jednak wciąż w Nightside. I ofiary, które tu złożyłeś w tajemnicy, zanim rozpocząłeś budowę,
niewinnie rozlana krew, obietnice, które składałeś... to mogło powstrzymać każdego z wyjątkiem mnie. Jestem awatarem mroku i każdy cień jest dla mnie drzwiami. Sześć lat zajęło mi odnalezienie ciebie. Ale nigdy nie powinieneś był myśleć, że choć na chwilę przestanę cię szukać, nie, kiedy jedyna rzecz, która ma dla mnie znaczenie, jest tutaj. Przyszłam się zemścić, Vincencie. Kochany, wierny przyjacielu. Za to, co zrobiłeś mnie i Quinnowi.
I wtedy wreszcie zrozumiałem. Spojrzałem na Vincenta zbyt zdumiony, zbyt zaszokowany, by czuć gniew.
– Zabiłeś ich – stwierdziłem. – Zamordowałeś Melindę i Quinna. Byłeś ich przyjacielem...
– Najlepszym – dodał Vincent. Przestał się trząść, a głos miał spokojny. – Zrobiłbym wszystko dla was dwojga, Melindo, ale kiedy was potrzebowałem, zawiedliście
mnie. Więc zatrułem wasz ślubny puchar. To było konieczne. I zaskakująco proste. Kto by podejrzewał drużbę? Nikt, nawet Walker. – Nagle jego spojrzenie powędrowało ku mnie. Uśmiechnął się. – Byłem niemal pewien, że mój maleńki problem to Melinda we własnej osobie, ale potrzebowałem ciebie, żeby zyskać pewność. Dlatego poprosiłem Walkera, żeby się z tobą skontaktował w moim imieniu. Twój talent do znajdowania rzeczy trzyma ją w jednym miejscu i w jednym kształcie. Musisz ją tylko zatrzymać tutaj, a światło mojego lasera ją zniszczy, rozniesie na strzępki tak niewielkie, że już nigdy nie zdoła się poskładać. Zrób to dla mnie, John, a uczynię cię moim wspólnikiem. Będziesz miał więcej władzy i forsy, niż możesz sobie wyobrazić.
– To byli też moi przyjaciele – odpowiedziałem. – A w całym Nightside nie ma takiej forsy, która zwróciłaby mnie przeciwko przyjacielowi.