Franz Kary to prywatny detektyw z alternatywnej rzeczywistości, w której Polska wygrała wojnę z Hitlerem. W powieści Ziemowita Szczerka "Cham z kulą w głowie", pełno jest nawiązań do prawdziwej Polski. Oto fragment książki.
Od redakcji: Poniższy fragment pochodzi z książki Ziemowita Szczerka "Cham z kulą w głowie" (wyd. Znak). Wszelkie wydarzenia opisane tym tekście są literacką fikcją.
A z tą kulą to było tak.
Był 15 maja. Tamten 15 maja. Bojownicy UPA, o tak, znów ich widzę jak dziś, śmiertnicy ze słynnej sotni Stefana Kiściaka – czy jak chcą Ukraińcy, Stepana Kistjaka – byli zmęczeni długimi przygotowaniami i oczekiwaniem. Byli wściekli, bo od nocy siedzieli w kilkunastu na pace furgonetki marki Piast, zaparkowanej niedaleko najważniejszego i największego z warszawskich łuków triumfalnych, tego na skrzyżowaniu Alei Jerozolimskich i Nowego Światu. Upamiętniającego zwycięską i krótką wojnę z Niemcami w trzydziestym dziewiątym, kiedy to Rzeczpospolitą z bryndzy wyciągnął wspólny atak francuski i angielski oraz tajemnicza śmierć przywódcy Rzeszy, kanclerza Hitlera.
Bojownicy siedzieli, skiśnięci jak szproty, w nagrzanym lipcowym słońcem starym piaście, jeszcze na licencji fiata 1500, pocili się, wdychali własne wyziewy, żarli amfetaminę z oczami błyszczącymi jak u wariatów, marzyli o papierosie i czekali na właściwy moment.
Aż w końcu, o dwunastej, gdy w kawiarniach i restauracjach przy Nowym Świecie siedzieli już ludzie, a przede wszystkim gdy opancerzony, czarny jak dżuma samochód z wodzem naczelnym i prezydentem RP marszałkiem Jeremim Snardzem zbliżał się do skrzyżowania, jadąc Nowym Światem od strony Zamku, ruszyli.
Wyskoczyli z furgonetki Piast i rozbiegli się po okolicy, szyjąc z pistoletów maszynowych do kogo popadło. Kilkoma seriami ostrzelali czterech policjantów jadących na motocyklach za Snardzowską limuzyną. Gliniarze padli na ziemię poprzygniatani motocyklami, wszyscy właściwie w jednym momencie, jakby ktoś, na przykład ja, pociągnął za sznurek, na który wszyscy czterej byli nanizani. Ale strzelcy nie poszli w stronę limuzyny wodza Snardza, której kierowca zatrzymał się na chwilę, zdezorientowany, nie będąc pewnym, czy powinien zawrócić, czy jechać dalej. Rozbiegli się po Nowym Świecie, Alejach Jerozolimskich, 3 Maja i Smolnej.
Gdy kierowca zdecydował się ruszyć, z naprzeciwka wyrwał zaparkowany pod kamienicą Jasińskiego czarny volkswagen na pomorskich rejestracjach. Zapiszczał oponami, zdążył rozpędzić się do kilkudziesięciu kilometrów na godzinę i czołowo uderzył w maskę długiej, czarnej wodzowskiej limuzyny, akurat w chwili, gdy ta znajdowała się dokładnie pod łukiem triumfalnym z napisem DEFENSOR PATRIAE EDVARDVS SMIGLY RYDZ DVX, zwieńczonym konnym pomnikiem dawnego Naczelnego Wodza w sandałach i rzymskiej zbroi, z wieńcem triumfatora na łysej głowie, z pełnym samozadowolenia uśmiechem na twarzy, który większość mieszkańców Warszawy, w tym Kary, odbierała jako głupkowaty.
I wtedy właśnie kierowca volkswagena, po którym nie został później ślad, bo zamienił się w strzępy mięsa, które to strzępy mięsa, w czasie gdy żyły jeszcze i stanowiły spójny organizm, legitymowały się polskim dowodem osobistym na imię i nazwisko Michał Lipiński, choć same myślały o sobie jako o Mychajle Łypynskym, więc te strzępy mięsa, które wtedy po raz ostatni były złożone w człowieka, zdetonowały cały ładunek trotylu wypełniającego volkswagena po sufit.
Limuzynę Snardza, pancerną czy nie, wyrwało z opon i rzuciło na bok filaru łuku, na którym wypisane były po kolei polskie bitwy wojny jesienno-zimowej 1939 roku. Westerplatte, Bzura, Warszawa, Toruń, Wrocław, Tylża, Babimost, Wrocław, Chociebuż, Kostrzyń, Poczdam, Szczecin, Berlin. Z łuku poleciały tynk i kawałki gruzu. W tej samej chwili od strony 3 Maja nadjechał piast, ale osobowy, również wypełniony ładunkami wybuchowymi, który – jak to się mówi: dla pewności – miał uderzyć raz jeszcze. I uderzył, w drugi filar łuku triumfalnego, i nastąpił drugi wybuch, i chmura pyłu rozeszła się we wszystkie strony.
Tymczasem zamachowcy szli w cztery rozchodzące się od łuku ulice – w Aleje, w 3 Maja, w obie odnogi Nowego Światu – i strzelali.
Ludzie w restauracjach przewracali się razem z krzesłami, ze stolikami, ciągnęli ze sobą kotlety, pieczenie, krew mieszała się z szarym sosem, winem i napojami, tak, ludzie pełzali między przewróconymi stolikami jak przerażone zwierzęta, którymi zresztą przecież byli, kwicząc, kwiląc i wyjąc, umierali z twarzami w talerzach. Kilku żołnierzy w zielonych mundurach, ze żmijkami pełzającymi po kołnierzach, zerwało się od stolika, przy którym emablowali dwie identycznie ufryzowane panie – padli skoszeni serią w tym samym momencie. Panie rzuciły się na ziemię i umarły, przyciskając dłonie do głów.
Na Nowym Świecie strzelcy szli ławą: od łuku w stronę Świętokrzyskiej. Zmieniali magazynki i pruli, do czego się dało: do uciekających w panice ludzi, do witryn rozpryskujących się w odłamki raniące przechodniów, których nie zdążyły dosięgnąć same kule. Widziałem to wszystko i muszę przyznać, że wyglądało to niesamowicie w swojej makabrze, w kategorii światowych makabr zresztą przecież umiarkowanej. Krzyczeli: "Sława Ukrainie!", ale zagłuszał ich słowa ryk ich własnych karabinów.
Ludzie, tłumnie przecież w ten sobotni, wiosenny poranek w centrum zgromadzeni, padali jak pacynki na strzelnicy. Jakiś przestrzelany wózek z ryczącym – jakimś cudem nie zabitym – dzieckiem bujał się na kołach przez chwilę, aż się przewrócił, dokładnie na leżącą z otwartymi oczami matkę, a wtedy dziecko wypadło z wózka jak niezgrabnie zmontowana lalka i uderzyło głową w bruk, i przestało płakać, i w ogóle zamilkło, co zresztą w ogólnym harmidrze i hałasie od wrzasku i strzałów nie było specjalnie słyszalne.
Kary, który – tak się złożyło – jako człowiek wczorajszy kontynuował piątkowy festiwal chlania i wciągania w knajpie Saraj na Pierackiego, dokąd się z mniej lub bardziej przygodnym towarzystwem przeniósł z Syreny, gdy ją w końcu nad ranem zamknięto, wybiegł, słysząc wybuchy i strzały, niesiony wódczanym i kokainowym bohaterstwem, któremu się zresztą trochę dziwił. W biegu wyciągał visa z przepastnych bocznych kieszeni swoich biciarskich battledressów, gdzie go schował razem z kaburą, odpiąwszy z szelek już w Syrenie, bo poszedł pić od razu z terenu, nie zachodząc do domu. Tak, wybiegł więc, próbując zmusić swój zesztywniały mózg do pracy i obstawiając, któż to tam tym razem rozpieprza miasto: UPA? ŻAR? Komuniści? Krwioziemcy?
Zniosło go na ścianę narożnej kamienicy przy Pierackiego, po czym opierając się o nią i walcząc z czkawką, wychynął na Nowy Świat, stanął, chwiejąc się na nogach, w miejscu, patrzył na idących ławą strzelców, podziwiał pijacko rozciągającą się przed nim panoramę masakry, z jakiegoś powodu zapamiętując szczegóły: skórzaną czarną kurtkę terrorysty idącego po lewej stronie, bardzo podobną do jego własnej kurtki, tęczowy płaszczyk taplającej się we własnej krwi i wyjącej z przerażenia i bólu dziewczyny, siwe odrosty w farbowanej plerezie jakiegoś patrzącego martwymi oczami w majowe niebo podstarzałego modnisia. I znajomą twarz jednego ze śmiertników, którego kojarzył z oddziału w kolonii. Śmiertnik, z adrenaliną tryskającą z oczu, szedł, ryczał i rozpylał po ulicy kule, celując, do kogo się dało, w swoim wąskim polu ostrzału, więc dostrzegłszy Karego, którego najpewniej w swym stanie nie poznał, wziął go na cel, lecz nie trafiał.
A Kary patrzył, walczył jednocześnie z czkawką i z niechcącą się, jak na złość, wysunąć z kieszeni kaburą. A gdy ją w końcu wyciągnął, odpiął i z uśmiechem pijanego triumfu na twarzy wydobył z niej visa – czknął i z miejsca dostał rykoszetującą kulą w głowę, i stała się pustka. Otchłań. I tak się skończyło bohaterstwo Karego.
Od tej pory się znamy. Prawda, Franek?
Policja i wojsko, ściągnięte na miejsce, zabrały się do sprawy chaotycznie, histerycznie i panicznie. I w efekcie doprowadziły do prawdziwej bitwy z kilkunastoma napastnikami, a następnie kilkugodzinnego pościgu za terrorystami rozproszonymi po całym Śródmieściu i Powiślu. Zabili dwunastu, pięciu udało się uciec. Przy zabitych znaleziono laminowane karteczki z dekalogiem ukraińskiego nacjonalisty i odznaki czarnej, śmiertnej sotni Kistjaka z trupimi główkami.
Po mniej więcej godzinie od wybuchu zawalił się łuk triumfalny. Zbierane właśnie z ulic zwłoki zostały przykryte przez kłęby białego pyłu. Ratownicy, lekarze, policjanci, koronerzy i pracownicy kostnic rozkaszlali się. Dziennikarze szaleli, odcięci od miejsca zdarzenia policyjną taśmą, z czterech wlotów ulic blokującą jedno z centralnych skrzyżowań Warszawy. I dlatego główną fotografią z tego wydarzenia, która poszła i w kraj, i w świat, była urwana, głupkowato uśmiechnięta, przystrojona laurami łysa głowa Rydza-Śmigłego. Ta z pomnika, ze szczytu zawalonego łuku triumfalnego, która potoczyła się jak piłka Alejami Jerozolimskimi, zabawnie wywracając niewidzącymi oczami, i leżała wystarczająco blisko policyjnej taśmy, by można ją było fotografować. Dopóki nie przykryto jej skądś naprędce wytrzaśniętą folią.
Dokładnej liczby ofiar rząd, wojsko ani policja nigdy nie podały, ale nieoficjalnie wiadomo, że było ich kilkaset.
Wśród trupów, co dość nieprawdopodobne, nie było naczelnego wodza ani prezydenta RP Jeremiego Snardza. Snardz, zamknięty w pancernej limuzynie jak łosoś w puszce, doznał złamań, przemieszczeń, stłuczeń, rozcięć i całej gamy innych urazów, bo latał po wnętrzu tej limuzyny jak lalka szmaciana w bębnie pralki – ale jakimś cudem przeżył. Był to już trzeci nieudany zamach na jego życie.