Nielegalne adopcje i porwania dzieci do Szwecji. Tragiczna historia setek niemowląt i ich rodzin.
Niemowlęta odbierane skrajnie biednym rodzicom, wykradane z domów dziecka po latach chcą poznać swoje rodziny, które odebrano im bezpowrotnie. Prezentujemy fragment książki "Chile południowe. Tysiąc niespokojnych wysp" Magdaleny Bartczak.
Publikujemy fragment przejmującej historii setek chilijskich dzieci, które w latach 70. i 80. XX wieku, wbrew woli rodziców, zostały odebrane przez rząd.
Ocenia się, że w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku ponad dwa tysiące dwieście chilijskich dzieci w bardzo wczesnym wieku zostało zaadoptowanych przez szwedzkie rodziny. Wiele z nich wylądowało też w siedemnastu innych krajach, między innymi we Francji, Niemczech, Włoszech, Holandii, Szwajcarii i Stanach Zjednoczonych. Nielegalne adopcje, które były tak naprawdę kradzieżą niemowląt i dzieci, przeprowadzano w imię prawa i w imię dbałości o nowy wizerunek kraju. Chodziło o pomoc bardzo biednym, wielodzietnym rodzinom i tym samym zmniejszanie poziomu ubóstwa. Nowe, mityczne Chile miało być państwem rozwiniętym, nowoczesnym i bogatym jak z obrazka. Nie było w tym obrazku miejsca na pęknięcia czy rysy.
Na biegające wśród baraków i kartonowych domów callampas (chilijskich slumsów) dzieciaki, które pochodziły z rodzin ledwo wiążących koniec z końcem. Niektóre adopcje odbyły się w porozumieniu z rodzicami, ale ogromna większość – wbrew ich woli. Często odbierano dzieci samotnym, ubogim matkom, szczególnie takim, które już miały liczne potomstwo. Wiele nielegalnych adopcji miało też miejsce w sierocińcach – wtedy kradzież nie była konieczna, bo nikogo nie trzeba było pytać o zgodę. O całej sprawie zrobiło się głośno w 2018 roku, gdy przypadkowo trafiono na ukryte w archiwach SENAME (rządowej instytucji zajmującej się prawami dzieci) dokumenty dotyczące podejrzanych adopcji, które nigdy nikomu nie zostały zgłoszone. Jedną z koordynatorek tych działań od połowy lat siedemdziesiątych była Anna María Elmgren, Szwedka mieszkająca w Chile i dysponująca paszportem dyplomatycznym. Wysoka i elegancka blondynka o niebieskich oczach i jeszcze bardziej niebieskich garsonkach we współpracy z ośrodkami adopcyjnymi w Europie, osobiście lub z pomocą zaufanych współpracowników, wywoziła dzieci za granicę. Jak udało się ustalić, w procederze brali też udział lekarze, osoby duchowne lub pracownicy socjalni, którzy za wysoką opłatą ze strony nieświadomej niczego rodziny adopcyjnej w Europie zabierali dzieci ze żłobków lub przedszkoli. Jeszcze częściej kradzież następowała wkrótce po porodzie.
Zobacz też: Z tymi co się znają - Lech Janerka
Na podstawie specjalnych umów między szpitalem i jednostką organizującą adopcje maluchy wykradano potajemnie z sali dla noworodków. Matce mówiono, że niemowlę nie przeżyło. Czasem, jak w przypadku Eduarda, który potem stał się Kristofferem, dzieci zabierano siłą z domów. Gdy wykradziono go ubogim rodzicom, miał zaledwie dziewięć miesięcy, był grudzień 1977 roku. Nie przypomina sobie z tego czasu nic, więcej wspomnień ma rodzeństwo. Między innymi starszy braciszek – dziś dorosły mężczyzna, Rubén Viveros. Pamięta, że ich dom był bardzo biedny, ale nigdy nie brakowało w nim miłości. Matka codziennie wieczorem nuciła dzieciom do snu tradycyjne kołysanki, bardzo lubiła śpiewać. Rubén pamięta też, że dzień, w którym to się wydarzyło, był upalny i słoneczny. Było wczesne popołudnie, a do ich domu w towarzystwie policjanta przyszła kobieta, która przedstawiła się jako pracowniczka opieki społecznej. Chwilę później, po nerwowej rozmowie, dwójka tajemniczych gości wyrwała Eduarda z rąk matki, która była sama z dziećmi i nie miała jak stawić skutecznego oporu. Nie wiedziała też, jak potem walczyć o swoje prawa, bo podobnie jak jej mąż była niepiśmienna. Od kiedy dziewięciomiesięczny chłopiec zniknął w policyjnym wozie, ślad po nim zaginął. Nikt nie wiedział, co dalej się z nim stało – gdzie trafił, jak mogło potoczyć się jego życie. Rubén wspomina, że matka płakała przez całą noc i przez wiele następnych dni. I na zawsze przestała śpiewać.
Dziennikarzom udało się ustalić, że kobieta, która zabrała rodzinie Viveros małego Eduarda, nazywa się Nancy Torres Soto, dalej mieszka w Temuco i od kilku lat jest na emeryturze. Wciąż niczego jej nie udowodniono i nadal nie została postawiona w stan oskarżenia, zaprzeczając stawianym zarzutom i podejrzeniom. Kristoffer Tobías Ohrn Johansson ma dziś czterdzieści jeden lat i za sprawą badań DNA oraz działań fundacji zrzeszającej nielegalnie zaadaptowane dzieci w Szwecji, pod koniec 2018 roku trafił na informacje o biologicznej rodzinie. Kilka miesięcy później po raz pierwszy przylatuje na południe Chile, żeby poznać swojego brata, dwie siostry i resztę rodziny. Odwiedza grób rodziców, którzy od kilkunastu lat nie żyją. Długo nie może przestać przyglądać się rodzeństwu, szczególnie jednej z sióstr, która wydaje mu się bliźniaczo podobna. Czuje, że wreszcie znalazł się wśród swoich, że nie będzie musiał już nigdy wstydzić się swojego niższego wzrostu i ciemniejszej cery. Kiedy rozmawia z odnalezionymi po czterdziestu latach bliskimi, w jego głosie, zdławionym i drżącym, słychać łzy. Niedługo potem musi wracać do Szwecji, ale postanawia, że niedługo znów przyjedzie do Chile. I wtedy pozostanie tu już na zawsze.
Magdalena Bartczak - z wykształcenia polonistka (UW) i filmoznawczyni (UJ). Pochodzi z Warszawy, od 2016 roku mieszka w Santiago de Chile, gdzie pracuje jako dziennikarka, przewodniczka i organizatorka wydarzeń kulturalnych. Publikuje głównie w czasopismach podróżniczych i filmowych, m.in. na łamach „Poznaj Świat”, „Podróży” i „Ekranów”. Prowadzi blog poświęcony Chile i pozostałym krajom Ameryki Południowej – „Pocztówki z Południa”.