Trwa ładowanie...
fragment
04-05-2012 17:31

Nie myśl, że książki znikną

Nie myśl, że książki zniknąŹródło: Inne
d2psx9a
d2psx9a

J.-P. de T.: W Wahadle Foucaulta wspomina pan o wydawnictwie zwanym przez Anglików vanity press. Chodzi tu o oficynę wydającą publikacje na koszt autora. Również i w tym przypadku mogą pojawiać się kolejne arcydzieła...

U.E.: Tak. Ale nie jest to wcale literacka fantazja. Zanim zabrałem się za pisanie powieści, przeprowadziłem badania dotyczące tego typu wydawców. Autor wysyła swój tekst do takiej właśnie oficyny. Redaktorzy rozpływają się w zachwytach, proponując mu druk. Uszczęśliwiony autor otrzymuje do podpisania umowę zobowiązującą go do pokrycia kosztów publikacji; w zamian wydawca postara się o liczne pochlebne recenzje, a nawet – dlaczegóż by nie – o nagrodę literacką dla niego. Redakcja nie określa wysokości nakładu, zaznacza jednak, że niesprzedane egzemplarze zostaną zniszczone, „chyba że nabywcą ich będzie autor". Oficyna drukuje trzysta egzemplarzy: sto dla autora, który wysyła je swoim znajomym, i dwieście dla różnych gazet, a tam redaktorzy od razu wyrzucają je do kosza.

J.-C.C.: Jak tylko ujrzą nazwę wydawnictwa.

d2psx9a

U.E.: Ale oficyna posiada swoje zaufane pisma, w których niebawem ukażą się recenzje wychwalające pod niebiosa autora tej „liczącej się" książki. Aby zaskarbić sobie podziw znajomych, dokupuje on jeszcze – powiedzmy – sto egzemplarzy (które wydawnictwo natychmiast drukuje). Po roku powiadamia się go, że sprzedaż nie była zbyt udana i reszta nakładu (który wynosił dziesięć tysięcy egzemplarzy) zostanie zniszczona. Jaką część tej puli chciałby nabyć? Autor jest bardzo rozgoryczony, że po jego ukochanej książce nie pozostanie ani śladu, toteż zgłasza chęć kupna trzech tysięcy egzemplarzy. Wydawca błyskawicznie drukuje taką liczbę książek, po czym sprzedaje je autorowi. Jest to znakomity interes, ponieważ oficyna nie ponosi żadnych kosztów dystrybucji.

Kolejnym przykładem vanity press (choć można by wymieniać wiele innych tego rodzaju publikacji) jest książka, którą posiadam: Dictionnaire biographique des Italiens contemporains.[1] Otóż aby w słowniku tym figurować, trzeba za to zapłacić. Znaleźć tam można na przykład następującą wzmiankę: „Pavese Cesare, urodzony 9 września 1908 roku w Santo Stefano Belbo, zmarły w Turynie 26 sierpnia 1950 roku", z dopiskiem: „Tłumacz i pisarz". Koniec. Następnie natrafia się na dwie bite strony poświęcone Paolizziemu Deodatowi, o którym nikt nigdy nie słyszał. Wśród tych słynnych anonimów najznamienitszym jest chyba niejaki Giulio Ser Giacomi, autor tysiącpięciusetstronicowego tomiska, zawierającego jego korespondencję z Einsteinem i Piusem XII. Są to wyłącznie listy, które ów pan pisał do obu tych osób, ponieważ oczywiście żadna z nich nie odpowiadała na nie.

J.-C.C.: Spłodziłem kiedyś książkę „na koszt autora", ale bez większych nadziei na jej sprzedaż. Mowa w niej o aktorze nazwiskiem Jean Carmet. Publikacja ta ukazała się po śmierci artysty i przeznaczona była dla jego bliskich. Tekst napisałem na komputerze z pomocą współpracownicy. Całość zbindowaliśmy i wydrukowaliśmy w pięćdziesięciu egzemplarzach. Dziś książkę może „wyprodukować" każdy. Co innego jej dystrybucja.

U.E.: Pewien włoski dziennik, skądinąd bardzo poważny, proponuje swym czytelnikom publikację ich tekstów za niewielką opłatą. Na stronie redakcyjnej takiej książki próżno jednak szukać nazwy wydawnictwa, które nie chce ponosić odpowiedzialności za jej treść. Tego rodzaju praktyki z pewnością ograniczą aktywność vanity press, lecz prawdopodobnie jeszcze bardziej zachęcą do działania ludzi próżnych. Próżność ludzka nie zna granic.

d2psx9a

Ale jest również pozytywna strona tego zjawiska. Oficyny te są anonimowe, podobnie jak krążące bez przeszkód w internecie teksty nigdzie indziej nieopublikowane. To współczesna forma samizdatu, czyli jedynego sposobu upowszechniania swych poglądów w reżimach dyktatorskich z pominięciem cenzury. Ci wszyscy, którzy kiedyś się tym zajmowali, wystawiając się na niebezpieczeństwo, mogą dziś bez większego ryzyka prezentować swe teksty na stronach internetowych.

Zresztą technika samizdatu jest bardzo stara. Natrafić można na książki z XVII wieku wydane w miastach zwanych Francopolis lub coś w tym rodzaju. Są to oczywiście fikcyjne nazwy. Chodzi tu o publikacje, których autorzy mogli być oskarżeni o herezję – niekoniecznie religijną. Zdając sobie z tego sprawę, autorzy i drukarze tworzyli wydawnictwa podziemne. Jeśli ktoś posiada w swoich zbiorach książkę z tego okresu bez nazwy oficyny na stronie tytułowej, może być pewien, że ma do czynienia z nielegalnie wydanym dziełem. A było ich sporo. Jeżeli za dyktatury stalinowskiej nie zgadzano się z polityką partii, produkowano samizdaty. To wszystko, co można było wtedy zrobić. Teksty te krążyły w obiegu nieoficjalnym.

J.-C.C.: W Polsce w latach 1981–1984 anonimowe dłonie wsuwały je nocą pod drzwi.

d2psx9a

U.E.: W dobie elektronizacji analogicznym zjawiskiem w krajach demokratycznych, gdzie na ogół cenzura nie istnieje, jest umieszczenie przez autora na stronie internetowej tekstu nieprzyjętego przez żadną oficynę. Znam młodych pisarzy włoskich, którzy w ten sposób postępowali. Niektórym dopisało szczęście. Jacyś wydawcy natrafili na ich teksty i zainteresowali się nimi.


J.-P. de T.: Podczas naszych rozmów o książce wymieniali panowie wiele różnych, nierzadko zdumiewających tytułów; pozwolicie jednak, że zapytam: czy panowie te utwory czytali? Czy wykształcony człowiek bezwzględnie powinien znać książki, które – jak się powszechnie uważa – przeczytał? A może wystarczą mu własne opinie na ich temat, aby w ogóle nie musiał po nie sięgać? Sądzę, że słyszeli panowie o publikacji Pierre'a Bayarda Jak rozmawiać o książkach, których się nie czytało? Proszę więc opowiedzieć nam coś o książkach, których panowie nie czytali.

d2psx9a

U.E.: Jeśli panowie pozwolą, zacznę od siebie. Wraz z Pierre'em Bayardem uczestniczyłem w Nowym Jorku w debacie poświęconej owemu zagadnieniu i uważam, że w kwestiach tych wypowiada on wiele trafnych uwag. Liczba wydawanych na świecie książek znacznie przewyższa liczbę godzin, jakimi dysponujemy, aby się z nimi zapoznać. Przy czym nie chodzi o to, by je wszystkie przeczytać. Powinno się przede wszystkim znać te, które są najbardziej reprezentatywne dla danej kultury. Znajdujemy się więc pod przemożnym wpływem książek, których nie przeczytaliśmy, po które nie mieliśmy czasu sięgnąć. Kto rzeczywiście przeczytał Finnegans Wake, nie opuszczając ani jednego zdania? Kto tak naprawdę przeczytał Biblię – od Księgi Rodzaju po Apokalipsę? Mogę się pochwalić, że wszystkie jej fragmenty, które przeczytałem, odpowiadają ilościowo co najmniej jednej trzeciej całej Biblii. Ale nie więcej. Mimo to mam dość dokładne wyobrażenie, co zawiera pozostała jej część.

Przyznaję, że Wojnę i pokój przeczytałem dopiero w wieku czterdziestu lat. Lecz już wcześniej znałem najistotniejsze informacje na temat tej powieści. Wymienił pan Mahabharatę. Nigdy jej nie czytałem, choć posiadam trzy wydania tego dzieła w trzech różnych językach. Kto przeczytał Baśnie z tysiąca i jednej nocy od pierwszej do ostatniej strony? Kto faktycznie przeczytał Kamasutrę? A jednak wszyscy mogą o niej rozmawiać, a niektórzy nawet ją uprawiać. Jest zatem wiele książek, których nie czytaliśmy, a przecież wiemy o nich niemal wszystko. Rodzi się wobec tego pytanie, w jaki sposób książki te poznajemy. Bayard twierdzi, że chociaż nigdy nie czytał Ulissesa, jest w stanie opowiadać o nim studentom. Może na przykład wspomnieć, że powieść ta przedstawia historię dziejącą się w ciągu jednego dnia, tłem wydarzeń jest Dublin, głównym bohaterem – Żyd, stosowaną techniką – monolog wewnętrzny, i tak dalej. Wszystkie te elementy, nawet jeżeli nie czytał utworu, odpowiadają prawdzie.

Znam kilka sposobów udzielania odpowiedzi osobie, która przebywając po raz pierwszy u kogoś z wizytą i zauważając okazałą bibliotekę, zdobywa się jedynie na pytanie: „Przeczytał pan je wszystkie?". Jeden z moich kolegów odpowiadał wówczas: „O wiele więcej, proszę pana, o wiele".

d2psx9a

Jeśli o mnie chodzi, mam przygotowane dwie odpowiedzi. Pierwsza: „Nie. Są tu tylko książki, które muszę przeczytać w przyszłym tygodniu. Te, które już przeczytałem, znajdują się na uniwersytecie". I druga: „Nie przeczytałem żadnej z nich. W przeciwnym razie po co miałbym je tutaj trzymać?". Można naturalnie odpowiadać również w stylu bardziej polemicznym, aby rozmówca poczuł się jeszcze bardziej skonfundowany, wręcz sfrustrowany. Rzeczywiście wszyscy mamy w swoich domach dziesiątki, setki, a nawet – jeśli nasza biblioteka jest rzeczywiście imponująca – tysiące książek, których nie czytaliśmy. Ale pewnego dnia weźmiemy je do ręki, by uświadomić sobie, że już je znamy. Lecz jakże to możliwe, skoro ich nie czytaliśmy? Pierwsze wyjaśnienie, natury okultystycznej, które jednak odrzucam: książka emituje w naszym kierunku fale. Drugie wyjaśnienie: jest rzeczą niemożliwą, abyśmy przez całe lata nie otwierali tej książki; wielokrotnie przekładaliśmy ją z miejsca na miejsce, może nawet wertowaliśmy, ale już tego nie
pamiętamy. Trzecia odpowiedź: przeczytaliśmy w tym czasie mnóstwo innych książek, w których jest ona cytowana, dzięki czemu stała się nam w końcu bliska. Istnieje zatem kilka sposobów, aby wiedzieć coś o książkach, których nie czytaliśmy. I całe szczęście – ponieważ w przeciwnym razie jak znaleźć czas, aby kilkakrotnie przeczytać tę samą książkę?


U.E.: Dyskutowaliśmy o książkach, które w ogóle nie istniały albo już nie istnieją; o książkach nieprzeczytanych i o tych, które dopiero znajdą swoich czytelników, albo i nie. Chciałbym teraz porozmawiać o autorach, którzy nie istnieją, mimo że są nam znani. Pewnego dnia na Targach Książki we Frankfurcie zasiadły przy jednym stole znakomitości ze świata wydawniczego: Gaston Gallimard, Paul Flamand, Ledig-Rowohlt i Valentino Bompiani – czyli najważniejsi wydawcy europejscy – aby porozmawiać o nowym szaleństwie, jakie ogarnęło to środowisko, polegającym na lansowaniu młodych autorów, którzy jeszcze niczym szczególnym się nie wykazali. Któryś z dyskutantów wpadł na pomysł, by wymyślić fikcyjnego pisarza. Tak oto narodził się Milo Temesvar, autor głośnego już utworu Let me say now, za który wydawnictwo New American Library jeszcze tego samego poranka zaoferowało pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Wydawcy postanowili rozgłosić całą tę bajeczkę i zobaczyć, co się będzie działo.

d2psx9a

Bompiani powrócił do swojego stoiska i zrelacjonował ten pomysł mnie oraz memu koledze (obaj pracowaliśmy wówczas dla niego). Plan nam się spodobał, a więc zaczęliśmy spacerować po alejach targowych, rozpowiadając „poufne" informacje o nieistniejącym autorze, którego nazwisko znalazło się wkrótce na wszystkich ustach. Wieczorem, podczas kolacji podszedł do nas bardzo podekscytowany Giangiacomo Feltrinelli: „Nie traćcie czasu! – mówi. – Nabyłem wyłączne prawa do Let me say now!". Odtąd Milo Temesvar stał się dla mnie bardzo ważny. Napisałem artykuł w formie recenzji książki Temesvara The Patmos sellers, będący w zamyśle parodią wszystkich sprzedawców apokalipsy. Mila Temesvara przedstawiłem jako Albańczyka wygnanego z kraju za odchylenia lewicowe! Napisał on również książkę, w której widoczne są wpływy Borgesa, o użyciu zwierciadeł przy grze w szachy. Jeśli chodzi o utwór Temesvara o apokalipsach, zaproponowałem nawet całkowicie fikcyjną nazwę wydawnictwa. Dowiedziałem się, że Arnoldo Mondadori, największy
włoski edytor w tamtym okresie, wyciął sobie mój artykuł, na którym zanotował na czerwono: „Kupić tę książkę za wszelką cenę".

Ale historia Mila Temesvara na tym się nie kończy. We wstępie do Imienia róży powołuję się na pewien tekst tego autora. Spotykałem zatem jego nazwisko w niektórych bibliografiach. Ostatnio, aby sparodiować Kod Leonarda da Vinci, wymieniałem pewne utwory Temesvara napisane po gruzińsku i rosyjsku, dowodząc tym samym, że na temat książki Dana Browna przeprowadzał on wnikliwe studia. Milo Temesvar towarzyszył mi więc przez całe życie.


[1] „Słownik biograficzny współczesnych Włochów" [przyp. tłum.].

d2psx9a
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d2psx9a