Napisał "Imię Róży" zamiast uciec ze striptizerką. Wspominamy Umberto Eco
Miałby dzisiaj 86 lat
Teoretyk literatury, prozaik, felietonista... W tej wyliczance brakuje rzecz jasna frazy "laureat Nagrody Nobla", ale i bez tego włoski twórca miał prawo czuć się za życia całkiem docenianym. Zresztą, wszystkie zgromadzone przez Eco tytuły i etykietki dałoby się zamienić na "człowiek bez reszty zakochany w łączących się ze sobą literach".
Eco był zafascynowany mnogością otaczających nas tekstów i zatapiał się w tym oceanie sensów i znaczeń jak wytrawny nurek. A przecież niewiele zabrakło, aby został prawnikiem.
W 86. rocznicę urodzin Umberto Eco wspominamy jednego z najwybitniejszych autorów naszych czasów, który zamiast uciec ze striptizerką, wolał napisać powieść. I żałował, że nie poznał Wisławy Szymborskiej dużo wcześniej, gdyż jak sam twierdził, "mogłaby wyniknąć z tego historia miłosna".
Miłość do liter
Podobno w jego mediolańskim mieszkaniu znajdowało się około 50 tys. woluminów. "Podobno", bo profesor nigdy nie zgodził się na to, aby książki zostały przez jego asystentów skatalogowane. Możemy się jedynie domyślać, że wspomniana liczba nie jest przesadzona. Weźmy choćby opublikowane przez "La Repubblica" wideo, w którym przedzieramy się za Eco poprzez kolejne szpalery książek znajdujące się w jego apartamencie.
Gromadzenie kolejnych tomów nie wynikało ze snobizmu czy inteligenckiego etosu. Kluczowy wydaje się raczej głód kolejnych treści i kolejne pytania, które nasuwają się same, jeżeli tylko nie boimy się myśleć. Sam Eco odniósł się w jednym ze swoim felietonów pisanych dla "L’Espresso" (tekst znajdziemy choćby w "Zapiskach na pudełku od zapałek" ) do częstych reakcji swoich gości, którzy widzą jego księgozbiór: "Gość wchodzi i mówi: "Ile książek! Przeczytał pan to wszystko?" Z początku uważałem, że te słowa są charakterystyczne dla osób słabo oswojonych z książkami, przywykłych do widoku półki z pięcioma kryminałami i zeszytową encyklopedią dla dzieci. Jednak doświadczenie nauczyło mnie, że słowa powyższe padają także z ust osób pozostających poza wszelkim podejrzeniem. Można by powiedzieć, że zawsze są to osoby, dla których półka to miejsce na książki przeczytane, a biblioteka domowa nie jest narzędziem pracy – ale to nie wszystko. Uważam, że na widok większej liczby książek ludzi ogarnia pragnienie wiedzy, tak więc nieuniknione jest pytanie, które wyraża niepokój i wyrzuty sumienia".
Trzy książki tygodniowo
O mały włos, a zawodowa i życiowa droga Eco byłaby zgoła inna od tej, którą znamy. Ojciec młodego Umberto chciał, aby jego jedyny syn został prawnikiem. Twórca zaczął więc studiować prawo na Uniwersytecie Turyńskim, jednak szybko zorientował się, że nie jest to kierunek jego marzeń. Szczęśliwie dla świata, podjął studia związane z filozofią średniowieczną i literaturą. Niewykluczone, że obyłoby się bez tego typu perturbacji, gdyby o jego pierwszych akademickich wyborach decydowali dziadkowie. Choć w domu państwa Eco czytało się całkiem sporo, to właśnie babcia od strony mamy wydaje się odpowiedzialna za wzbudzeniu w swoim wnuczku literackiej namiętności. Podobno seniorka rodu przynosiła mu tygodniowo około trzech książek wypożyczonych z miejscowej biblioteki. Z kolei dziadek od strony ojca zajął się na emeryturze introligatorstwem - pisarz wspominał w późniejszych latach o domu wypełnionym pięknymi okazami. W takim wypadku, przyszłość Umberto wydawała się przesądzona. Wbrew powyższemu jednak, trudno podejrzewać, że dzieciństwo chłopca, na oczach którego wzbiera fala faszyzmu, było perfekcyjne. Wspomnienia z okresu wojny powrócą w twórczości Eco - mowa tu rzecz jasna o "Wahadle Foucaulta".
Świeżo upieczony turyńczyk zaczytuje się więc w tekstach średniowiecznych filozofów i do głębi zakochuje w tym okresie historycznym. Wystarczy jedynie wspomnieć, że gdy w przyszłości wróci do Paryża, będzie na początku poruszał się tylko i wyłącznie uliczkami, co do których ma pewność, że istniały już w średnich wiekach. Początki swojej kariery naukowej wiąże przede wszystkim z postacią Tomasza z Akwinu. To właśnie praca dotycząca tego filozofa pozwoli mu w 1954 otrzymać tytuł doktorski. Dwa lata później stanie się jednym z pełnoprawnych pracowników turyńskiej uczelni, póki co obejmuje jednak stanowisko redaktora programów kulturalnych we włoskiej telewizji. Nie wykluczano, że właśnie to zajęcie zainspirowało go do zgłębiania świata mediów i popkultury, a zarazem sprawiło, że jest dziś uważany za jednego z najważniejszych autorów publikacji naukowych i (być może: przede wszystkim) popularnonaukowych.
Niedokończone komiksy
Profesor Jerzy Tchórzewski, jeden z recenzentów wspomnianego na początku tekstu przewodu doktorskiego, pisał o Eco następująco: "W kulturze XX wieku rzadko zdarza się przypadek, by w jednej osobie połączyły się zalety naukowca i wykładowcy, autora książek cytowanych w bardzo licznych rozprawach naukowych i felietonach gazetowych, krytyka sztuki, profesora elitarnych uczelni i bohatera masowej wyobraźni, naukowca w dżinsach niewiele ustępującego popularnością Batmanowi".
W tym, w dużym uproszczeniu, tkwi klucz do jego osobości, a także: popularności. Eco stał się w latach 60. jedną z kluczowych figur na polu teorii literatury. Jego badania dotyczące semiotyki, ale i nieodgadnionej sztuki interpretacji były jednym z czynników, który ukierunkował dalszy rozwój refleksji dotyczącej literatury i kultury. Mimo to nigdy nie należał do znużonych profesorów, wygłaszających z kamienną twarzą nadęte przemówienia. Swoje zadanie (jak stwierdził w jednym z felietonów: "Jeśli intelektualista ma jakiś obowiązek, to polega on na dawaniu codziennego świadectwa poprzez krytykę – zwłaszcza własnych stronników") traktował poważnie, w całej powadze było jednak miejsce na dystans i obniżenie tonu.
SuperEco
Wracając do Tchórzewskiego: bardziej adekwatny byłby nie Batman, a Superman. Choć dziś fachowe analizy dotyczące rzeczy pozornie błahych, jak choćby ikony popkultury, wydają się czymś oczywistym, to właśnie Eco zawdzięczamy zmniejszenie dystansu między tzw. poważną nauką a kulturą masową. Przesadą byłoby twierdzić, że Włoch był absolutnym pionierem w dziedzinie łączenie akademickiego dyskursu i tego, co wydawało się czystą, niezobowiązującą rozrywką. Jego książka "Superman w literaturze masowej" , w której zwrócił uwagę na przewijajacy się w rozmaitych tekstach motyw nadczłowieka, była jednym z pomostów łączących to, co do tej pory uważano za kulturę wysoką i to, co zdaniem sędziwych akademików i konserwatywnych odbiorców było najzwyczajniej w świecie niskie i niegodne uwagi.
Jeżeli dziś cieszy nas, że poważne instytucje naukowe pochylają się z troską nad twórczością Lady Gagi czy produkcjami Netfliksa, to pamiętajmy o tym, żeby w duchu podziękować Eco. Włoch jak nikt potrafił zręcznie lawirować między rzetelnym, profesorskim językiem a przyjaznym odbiorcy, felietonowym tonem (w czym pomógł niewątpliwie fakt, że niemal przez całe zawodowe życie współpracował jako dziennikarz i felietonista z rozmaitymi periodykami w rodzaju wspomnianego "L'Espresso"). Nic dziwnego: jako dziecko Eco nie zaczytywał się wcale w dziełach ojców kościoła, a w komiksach. Podobno próbował też sił jako twórca, starając się nadać swoim dziełom formę, która imitowałaby druk. Niestety, jak przyznał w wyiadzie dla "The Paris Review" - zadanie to było tak ciężkie, że aż niewykonalne. Włoch nigdy nie ukończył żadnego ze swoich komiksów.
"Imię róży" i "Policjanci z Miami"
Choć nie jest to hobby, o jakie podejrzewalibyśmy intelektualistę wykładającego na kilku istotnych uniwersytetach, Eco uwielbiał seriale kryminalne w rodzaju "Policjantów z Miami" czy "Columbo". Niewykluczone, że to właśnie stąd wzięło się jego zamiłowanie do nagłych zwrotów akcji. Jeden z nich nastąpił w roku 1980. Sława Eco wykraczała już dość znacznie poza Półwysep Apeniński, a jego pozycja zawodowa już dawno została ugruntowana. I właśnie wtedy ceniony teoretyk postanowił na dobre zabrać się za praktykę. Efektem była słynna powieść "Imię róży" , której pieczołowita konstrukcja, zabawa konwencjami gatunkowymi (detektywistyczna intryga ulokowana została w czternastowiecznym klasztorze) i ukryty w niej gąszcz kodów, znaczeń i zagadek sprawił, że dzieło Eco zostało obwołane jedną ze sztandarowych realizacji myśli postmodernistycznej w literaturze. Badacz stał się w ten sposób jedną z niewielu współczesnych postaci, której udało się w zgrabny
sposób połączyć praktykę pisarską z doświadczeniem badawczym.
Co ważne: "Imię róży" było silnie związane z jego akademickimi zainteresowaniami. Pamiętajmy, że mówimy o jednym z czołowych semiotyków, a więc o osobie żywo zainteresowaniem pojęciem znaku i kodu oraz kulturą, w której owe zjawiska są zanurzone. Właściwie każda kolejna powieść Eco będzie się opierać na osi wyznaczanej przez intrygę i teorię spiskową. Tak było m.in. w przypadku "Cmentarza w Pradze" z roku 2010, w którym Eco przedstawia historię związaną z antysemicką mistyfikacją (powieść została dość ciepło przyjęta przez publiczność, a zarazem dość mocno skrytykowana przez "L'Osservatore Romano" za rzekomy brak jednoznacznego potępienia antysemityzmu), czy też ostatniej powieści pisarza pod tytułem "Temat na pierwszą stronę” .
Na zdjęciu: kadr z ekranizacji "Imię Róży" z 1986 .
Powieść zamiast striptizerki
Gdy Eco został zapytany o powód, dla którego ceniony naukowiec zdecydował się nagle na karierę literacką, odpowiedział w rozbrajający sposób:
- Kiedy napisałem "Imię róży", miałem 48 lat, opublikowałem ponad 10 książek tłumaczonych na wiele języków, miałem katedrę uniwersytecką, nie chciałem zostać ani premierem, ani rektorem i nie wiedziałem, co jeszcze mogę robić - tłumaczył. - W tym wieku człowiek na ogół ucieka z tancerką albo ze striptizerką, a ja uznałem, że lepiej będzie napisać powieść. Striptizerka w ciągu tych 20 lat pewnie już dawno by mnie rzuciła, a powieści wciąż dotrzymują mi towarzystw". Jak widać, decyzja okazała się słuszna.
Co ciekawe, to nie jedyny romans, który ominął Eco. Gdy w 2015 r. gościł na Uniwersytecie Łódzkim, gdzie również otrzymał tytuł doktora honoris causa, wspominał swoje spotkanie z Wisławą Szymborską : "Poznałem ją dopiero rok przed jej śmiercią. Zaiskrzyło między nami. Gdybyśmy spotkali się wcześniej, mogłaby wyniknąć z tego historia miłosna".
Na zdjęciu: kadr z ekranizacji "Imię Róży" z 1986 .
Starszy kolega
Tak się jednak nie stało. Choć niektórzy głowią się nad pytaniem, czy mówiąc o Włochu, mówimy bardziej o naukowcu, czy też o prozaiku z krwi i kości, warto chyba jednak zapamiętać go jako tego, który wyciągał do odbiorcy rękę, by prowadzić go przez niezbyt bezpieczny las znaków, treści i interpretacji. Unikał przy tym protekcjonalnego tonu, a albumy w rodzaju "Historii piękna" i "Historii brzydoty" (pamiętajmy, że Eco zajmował się też sztukami wizualnymi), przez niektórych traktowane jako niezbyt wyrafinowane maszynki do wyciągania pieniędzy, wciągnęły do gry w odkrywanie artystycznych znaczeń i tajemnic również tych, których odrzuca ton i język, jakim pisane są teksty wielu wielkich badaczy.
I choć chcę uniknąć typowego dla pośmiertnych publikacji patosu i laurkowości, oglądając wspomniane wcześniej wideo i podążając za plecami Eco, trudno nie odnieść wrażenie, że Włoch, który zmarł 19 lutego 2016 r., dla wielu był po prostym przewodnikiem i mądrzejszym, starszym kolegą.
Mateusz Witkowski