Napiętnowani, odważni, bezwzględni
Kiedy na Zachodzie trwały badania i eksperymenty rozwijające dziedzinę transplantologi, w Polsce schowanej za "żelazną kurtyną" mało kto decydował się na przełamanie medycznych tematów tabu. Kiedy za oceanem przeszczepiano nerki, w PRL-u zastanawiano się, czy amputacja chorej nogi nie jest złamaniem przysięgi Hipokratesa i działaniem na krzywdę pacjenta. W końcu lekarz nie jest od tego, by robić z kogoś kalekę.
Opowieść o polskiej transplantologii
Anna Mateja w książce "Serce pasowało. Opowieść o polskiej transplantologii" przedstawia czytelnikowi niewiarygodną historię o odwadze, uporze i walce z przeciwnościami losu. Świadomość, że w latach 60. jeden dializator obsługiwał rejon zamieszkany przez 5 milionów osób, a każda placówka medyczna miała etat dla osoby łatającej jednorazowe rękawiczki, wprawia współczesnego czytelnika w osłupienie. A to zaledwie ułamek problemów, z jakimi borykali się ojcowie polskiej transplantologii.
Dializa potrzebna od zaraz
O jednym dializatorze na 5 milionów mieszkańców Anna Mateja usłyszała w rozmowie z profesorem Bolesławem Rutkowskim, nefrologiem i transplantologiem z Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego. W latach 60. mieszkańcy północnej Polski od Białegostoku do Szczecina nie mogli liczyć na więcej sprzętu, dlatego "do zabiegów kwalifikowano przede wszystkim chorych z ostrą niewydolnością nerek, tych z przewlekłą nie."
Do zmiany tego stanu rzeczy przyczynił się między innymi Tadeusz Orłowski, ojciec dializoterapii. Orłowski próbował ratować chorych z uszkodzonymi nerkami już w latach 50. "Oczyszczał krew pacjentów, wprowadzając do jamy brzusznej płyn dializacyjny i wykorzystując otrzewną jako filtr (...). Opracował dla chorych na nerki dietę niskobiałkową. Wraz z zespołem wyprodukował i opatentował sztuczną nerkę arkuszową i dializatory zwojowe." Co najważniejsze, w 1959 roku dokonał pionierskiego otwarcia ośrodka dializacyjnego, w którym leczono zarówno osoby cierpiące na ostrą niewydolność nerek jak i chorych przewlekle. W tamtym czasie Warszawa była jedynym takim miejscem na mapie Europy.
Piekło zwierząt
Kluczowym punktem rozwoju medycyny są rozmaite eksperymenty - w tym te przeprowadzane na zwierzętach. Wojciech Rowiński, który brał udział w pierwszej udanej operacji przeszczepienia nerki w Polsce (1966), mówił: "To straszne, jak myśmy te zwierzęta męczyli. Na początku pracy usłyszałem (...), że każde doświadczenie ma być zasadne i ma znaleźć aplikację." W praktyce było jednak zupełnie inaczej.
"Nie byliśmy potworami pozbawionymi uczuć, ale innej drogi postępu nie było" - tłumaczył Rowiński, który jako młody lekarz musiał między innymi eksperymentować z zaciskami naczyniowymi. "Doświadczenie przeprowadzano na jednym z laboratoryjnych psów. Rowiński usypiał go, rozcinał tętnice, zakładał zaciski, pobierał próbki do badań histopatologicznych. Pies przechodził kilka zabiegów pod rząd."
Zachodnia odwaga
Kreśląc obraz polskiej medycyny sprzed kilku dekad, autorka wielokrotnie podkreśla, że kluczową różnicą między naszym "podwórkiem" a zachodnimi standardami był brak odwagi i chęci do podejmowania ryzykownych operacji. "Polscy chirurdzy cofali się przed zawałami czy dużymi guzami, wychodząc z założenia, że nic nie można zrobić." W tym samym czasie Amerykanie nie stawiali krzyżyka na pacjencie po zawale czy z przerzutami, ale kładli go na stół operacyjny, "bo takim pacjentom nic już nie mogło zaszkodzić, a radykalne leczenie mogło uratować życie."
Jan Nielubowicz, współtwórca polskiej transplantologii, przebywając na praktyce w USA, był zdumiony działaniem tamtejszych lekarzy. "Operowano wszystko, przed czym cofały się polskie skalpele: żyły i tętnice, nadnercza, tarczyce i trzustki. Nie obawiano się krwawienia śródoperacyjnego, znieczulano perfekcyjnie (...). Jeśli trzeba było, operowano drugi albo i trzeci raz, podczas gdy w Europie powtórne 'otwieranie' pacjenta traktowano jak przyznanie się do błędu."
''Pytać mógł każdy''
Nielubowicz musiał się również przyzwyczaić do zupełnie innej atmosfery panującej na sali operacyjnej, w kontaktach z lekarzami i personelem pomocniczym. Chirurdzy przy operacji aorty żartowali na różne tematy, podczas gdy "w polskiej chirurgii obowiązywała pruska dyscyplina, która wykluczała rozmowy." Prawo głosu miała tylko jedna osoba: ordynator, kierownik, profesor, który sam podejmował decyzję, a od personelu oczekiwał jedynie podawania narzędzi.
Tymczasem w Bostonie lekarze otwarcie omawiali przypadki, spierali się, konsultowali. "Pytać mógł każdy. Chirurg z oddziału, student, zaproszony na spotkanie lekarz z innego szpitala." Dla polskiego chirurga były nie do pomyślenia, że pielęgniarka może pytać o zasadność wykorzystania danej metody. Lekarz zza "żelaznej kurtyny" traktował taki "wybryk" jak podważanie jego kompetencji.
''Na pewne choroby po prostu się umiera''
Kiedy Nielubowicz wrócił do kraju z głową pełną pomysłów, wiedzy i chęcią wprowadzenia do polskich szpitali zachodnich standardów, bardzo szybko spotkał się z chłodnym przyjęciem ze strony przełożonych. "Po co panu to wszystko?!" - usłyszał od dyrektora szpitala, gdy szykował się do otwarcia pierwszego oddziału intensywnej opieki medycznej i poprosił o zatrudnienie dodatkowych pielęgniarek.
Medyczni tradycjonaliści nie słuchali Nielubowicza, gdy ten zwrócił uwagę na konieczność dezynfekowania sal szpitalnych. "Do tej pory nikomu to nie przeszkadzało" - powiedział mu przełożony. Inni dodawali, że "po co robić inaczej, skoro było dobrze tak, jak było? Na pewne choroby po prostu się umiera."
''Nie mieliśmy żadnych skrupułów''
Początki polskiej transplantologii to łamanie tematów tabu, a czasami także i prawa. W latach 60. lekarze eksperymentujący z przeszczepianiem nerki mieli często związane ręce przez artykuł Kodeksu karnego z 1932 roku. Odnosił się on do zabierania zwłok lub ich części, co groziło karą więzienia do sześciu miesięcy lub grzywną. Aby obejść ten przepis, lekarze powoływali się na akt z 1928 roku: na mocy rozporządzenia Prezydenta prokurator mógł się zgodzić na dokonanie zwłok i pobranie tkanek do celów medycznych. Rodząca się transplantologia definiowała więc "tkanki" także jako narządy.
Co ciekawe, w tamtych czasach nikt nie pytał rodziny zmarłego o zgodę na przeprowadzenie sekcji, a tym bardziej o możliwość pobrania narządu. Jeżeli krewni nie pytali, to lekarze o niczym nie mówili. "Byliśmy bezmyślni i nie mieliśmy żadnych skrupułów. (...) Dla tych, którzy umierali, robiliśmy wszystko, co się wówczas dało. Zmarłym nerki nie były już do niczego potrzebne, a innym ratowały życie. Dosłownie. Może to nas rozgrzesza?" - mówił profesor Wojciech Rowiński.
Serce nie pasowało
4 stycznia 1969 roku profesor Jan Moll przeprowadził operację, która odcisnęła piętno na rozwijającej się transplantologii i po której zarzucano mu, że dopuścił się "zabiegu na granicy klinicznego eksperymentu." Tego dnia na stole operacyjnym wylądował 32-letni rolnik spod Bydgoszczy, który "zmagał się z dusznościami, dokuczliwym kołataniem serca, zdarzało mu się pluć krwią." Mężczyzna miał otrzymać nowe serce od 26-latka, u którego kilka dni wcześniej stwierdzono nieodwracalne uszkodzenie mózgu.
"Po odpowietrzeniu jam serca (...) profesor Moll zdjął zacisk z aorty i z aparatu do krążenia pozaustrojowego napłynęła ciepła krew bogata w tlen. Serce naprężyło się, zamigotało i po defibrylacji zaczęło bić rytmem około siedemdziesięciu uderzeń na minutę" - relacjonował lekarz asystujący Mollowi. Niestety po kilkunastu minutach lekarze zauważyli rozedmę prawej komory. Chirurdzy podejęli się ratunku i podłączyli krążenie pozaustrojowe, jednak "trzy godziny i dziesięć minut po operacji przeszczepione serce przestaje bić."
Kozioł ofiarny
Jacek Moll, syn autora tamtego przeszczepu, tłumaczy, że po latach mamy świadomość, że pacjent nie powinien być w ogóle zakwalifikowany do przeszczepu. Mężczyzna cierpiał na wysokie nadciśnienie płucne i prawa komora w jego starym sercu również się rozdymała. Nowe, nieprzystosowane do takiej anomalii, nie zdążyło się przystosować. Zdaniem Jacka Molla lekarzom z tamtych czasów po prostu brakowało odpowiedniej wiedzy i doświadczenia zdobywanego latami.
Tym niemniej to właśnie główny operator spotkał się z ostrą krytyką kolegów po fachu. Moll był wzywany do prokuratury, jednak wyniki sekcji zwłok mówiły jednoznacznie, że sam zabieg został przeprowadzony poprawnie i zgodnie z obowiązującymi regułami. "Długo przeżywaliśmy tę klęskę, głęboko i ze skruchą. Zwłaszcza profesor Moll, jako kierownik kliniki i autor tego pomysłu" - mówił profesor Dziatkowiak, asystujący przy operacji. Po tym wydarzeniu Jan Moll już nigdy nie zdecydował się na drugą próbę przeszczepienia serca, mimo że do końca życia zajmował się kardiochirurgią.
Dobro pacjenta ważniejsze od lekarza
Dla wielu największym symbolem polskiej transplantologi jest niewątpliwie Zbigniew Religa. Autor pierwszej udanej transplantacji serca w Polsce, która miała miejsce 5 listopada 1985 roku. I chociaż pacjent umarł kilka dni po operacji, to Religa nie stał się drugim Mollem. Nikt mu nie zarzucał eksperymentowania na ludziach i przeprowadzania zabiegów z góry skazanych na porażkę.
Wręcz przeciwnie, Religa był doceniany i podziwiany. Doskonały chirurg miał bowiem świadomość potęgi PR-u i kiedy jego pacjent zaczął pod koniec czwartej doby po operacji regularnie tracić krew, Religa nie zamiótł tego pod dywan, ale zgłosił się do mediów. Poprosił, by żona współpracownika nadała w Radiu Katowice informację o pierwszym od lat przeszczepieniu serca, i że pacjent potrzebuje krwi do transfuzji. Dla Religi nie było ważne, że cała Polska dowie się o jego porażce, jeżeli pacjent wkrótce umrze. Liczyło się tylko dobro pacjenta, który miał jeszcze cień szansy. Ostatecznie biorca serca nie przeżył, jednak Religa zyskał przychylność mediów. Był przedstawiany jako odważny wizjoner, pierwszy transplantolog wysokiego formatu w tej części Europy. Co najważniejsze, Religa nie potraktował tej historii jako porażki, ale wyciągnął odpowiednie wnioski i nadal robił to, w czym był najlepszy.
W tekście wykorzystano fragmenty książki ''Serce pasowało. Opowieść o polskiej transplantologii'' Anny Matei, wydanej przez Wydawnictwo Czarne.